Читать книгу Zanim nadejdzie jutro Tom 2 Ziemia ludzi zapomnianych - Joanna Jax - Страница 3
1. Okolice Irkucka, 1940
ОглавлениеByło jeszcze ciemno, gdy Kuba Staśko tępym scyzorykiem zaczął wydrapywać na ścianie baraku kolejną kreskę. Jak większość obozowych budynków i ten sklecono z grubych drewnianych bali. W tej okolicy brakowało niemal wszystkiego, jedynie śniegu i drzew było pod dostatkiem. Kubę aż mdliło od zapachu drewna, chociaż kiedyś lubił woń żywicy, lasu i świeżo ściętych pniaków. Tutaj jednak wszystko się zmieniło.
Przeciągnął palcem po wyrytych rządkach kresek i policzył, że jest w syberyjskim obozie już dziewięćdziesiąt cztery dni. W normalnym świecie wiosna trwała w najlepsze, tutaj nadejście tej pory roku oznaczało, że temperatura podniesie się do minus dwudziestu stopni.
Zwlókł się z posłania, jak każdego dnia, obolały i zziębnięty, po czym podszedł do prymitywnej kozy i wrzucił do paleniska szczapę drewna. Z oddali dobiegł go dźwięk krowiego dzwonka, którym to dniewialny budził więźniów do pracy. Kuba zbliżył dłonie do ciepłych ścianek piecyka i pomyślał, że pierwszy raz, odkąd tutaj przybył, nie ma po nocy zesztywniałych z zimna palców. A to oznaczało kilka miesięcy wytchnienia od zabójczych mrozów. Owo nadejście długo wyczekiwanej wiosny można było ujrzeć również na posłaniach w barakach. Przebywający w nim mężczyźni już nie tulili się do siebie w poszukiwaniu odrobiny ciepła. Te zachowania były dla każdego z nich czymś wstydliwym i niemęskim, ale gdy człowiek czuje, że za chwilę zamarznie na kość, nie zwraca uwagi na podobne kwestie. Tutaj i tak zostali odarci z godności i wszystkich cech, z których niegdyś mogli być dumni. Nikt nikomu nie pomagał, jedni donosili na drugich i jedynie ich trójka jakoś trzymała się razem. Paweł Zawiślański, Tobiasz Morawiński i on. Jakkolwiek z Tobiaszem zaprzyjaźnili się jeszcze przed wojną, tak młodego lekarza Kuba poznał dopiero w pociągu jadącym do łagru w okolicach Irkucka.
***
Pierwsze dni podróży więźniowie znosili całkiem dobrze. Nawet załatwianie, niemalże publicznie, intymnych potrzeb dawało się znieść. W końcu w wagonie znajdowali się sami mężczyźni i każdy z nich posiadał identyczne potrzeby fizjologiczne. Dużo rozmawiali, nawet dowcipkowali, nie dyskutowali jedynie o tym, dlaczego się tam znaleźli – w cuchnącym, zimnym wagonie. Zapewne obawiali się, że ukrywa się wśród nich jakiś zausznik NKWD. Nie wiadomo, z czego wynikał ten lęk, po prostu bali się, że może spotkać ich coś gorszego. A w nich nadal tkwiła ogromna chęć do życia i ten bezmiar nadziei, którą czuje się, gdy nieokiełznana młodość wciąż wyrywa się ku przygodom, miłości i radości z każdego przeżytego dnia.
Po tygodniu ta siła drzemiąca w ich duszach zaczęła tracić swoją moc, a zamiast niej pojawiło się przygnębienie. Coraz częściej w wagonie padały pytania.
– Jak tam jest? Wiem, że to nie kaszka z mleczkiem, ale my nawet nie wiemy, dokąd jedziemy – jęknął po kilku dniach przerażony młody chłopak z okolic Grodna.
– Na stryczek nas poszlą – mruknął drugi i podrapał się po głowie.
Tak, po kilku dniach wszy rozpanoszyły się na dobre, a otrzymywane raz dziennie wiadro kipiatoka nie załatwiało sprawy.
– Co ty za dziwosy wygadujesz? – warknął kolejny i pociągnął nosem.
Miał rozpalone czoło i błyszczące oczy od wysokiej gorączki. Paweł Zawiślański mógł tylko wesprzeć go dobrym słowem, bo o żadnych lekach nie mogło być mowy. Zamienił się jedynie z nim miejscem na narach. Młodzieniec, Antek ze Świętajna, miał swoje miejsce do spania tuż przy niewielkim okienku, które mimo chłodu dość często otwierano, by wywietrzyć z wagonu zatęchłe i cuchnące powietrze. I zapewne wdzierający się do wnętrza zimny wiatr sprawił, że po tygodniu chłopak się rozchorował.
– A ja ci mówię, że będziem wisieć, i tyle – odparł naburmuszony chłopak, snujący od samego początku podróży czarne wizje dotyczące ich przyszłości.
– Gdyby chcieli zabić, to zrobiliby to w Wilnie. Już oni znaleźliby paragraf, by skazać na śmierć. Nie wieźliby nas taki szmat drogi tylko po to, by zamordować. Jesteśmy młodzi, silni i zapewne wykorzystają nas jako darmową siłę roboczą w jakiejś kopalni – ze spokojem rozsądził Tobiasz.
Towarzystwo zamilkło i nieco się uspokoiło. Morawiński i Zawiślański stanowili niepisaną władzę w wagonie. Nie z racji swojej stanowczości, ale z uwagi na wykształcenie, którego brakowało ich kompanom w podróży, stali się pewnego rodzaju autorytetami. Kuba pomyślał, że dobrze się stało, bo młodzi mężczyźni chyba potrzebowali mieć kogoś, kto będzie nad nimi czuwał i podejmował decyzje, które przyniosą wszystkim korzyść.
Pasażerowie wagonu bez szemrania zgodzili się, by w miejscu służącym im za toaletę pilnować względnego porządku, jak również na to, by Paweł Zawiślański rozdzielał wrzącą wodę i lurowatą zupę, zwaną bałangą, chociaż ta nazwa była jedynie umowna, bowiem nie wiadomo było do końca, co w niej pływało. Kiedy po kilku dniach więźniowie zaczęli odczuwać brak możliwości wykonania chociażby podstawowej toalety, regularnie wybuchały kłótnie o tę nędzną ilość wody. Robili to tak zawzięcie, że war zdążył zwykle wystygnąć i nikt z dobrodziejstwa nie skorzystał. Podobnie było z zupą, która nie tylko zaspokajała w minimalnym stopniu głód, ale też rozgrzewała ich żołądki.
Wstawiona do wnętrza koza i kilka polan dawały ciepło bardzo mizerne, dlatego każdy chciał siedzieć w jej pobliżu. Jeden z mężczyzn był tak zdesperowany, by się ogrzać, że zasnął na gołej podłodze przy piecyku i obudził się dopiero wówczas, gdy poczuł piekący ból na swojej głowie, współpasażerowie zaś swąd spalonych włosów. Następnego dnia wszyscy naigrawali się z jego łysej czaszki i nadpalonej skóry. Obrażenia na szczęście nie były groźne, a pechowy amator ciepłego piecyka odgryzał się, że przynajmniej go wszy nie będą w głowę gryzły.
Ta czterotygodniowa podróż była nad wyraz męcząca, ale większość młodych mężczyzn była na tyle silna i zdrowa, że przetrwała ją dość znośnie. Wysiadając z pociągu, poczuli ulgę, że w końcu będą mogli przejść się na własnych nogach dalej aniżeli do sąsiedniej ściany. Poza tym liczyli na porządny prysznic, odwszawianie i jedzenie w cywilizowanych warunkach.
Na stacji kolejowej w Irkucku Kuba odetchnął głęboko i chwilę potem pożałował tego. Przenikliwe zimno wdarło mu się do nozdrzy tak mocno, że niemal je rozsadziło. Naciągnął sweter na nos i w ten sposób próbował oddychać, nie zważając na odór wydobywający się z jego brudnego ubrania.
Grupka okutanych w kożuchy mężczyzn pogoniła ich do prymitywnych sań, wciąż poszturchując kolbami karabinów. Usiedli ciasno na gołych deskach i ruszyli niemal całkowicie opustoszałymi ulicami miasta, zerkając na skute lodem arterie, zwisające z dachów długie sople i oblepione szronem drzewa. „Prawdziwa kraina lodu” – pomyślał wówczas Kuba, ciaśniej opatulając się płaszczem. Potem opuścili miasto i po kilkudziesięciu minutach wjechali w złowrogie, ciemne lasy.
Kuba nie wiedział, jak długo pędzą saniami po zmarzniętym śniegu, ale zdawało mu się, że minęli już koniec świata i wciąż podążają dalej. Pomyślałby, że jadą do piekła, ale przenikliwy, zimny wiatr i mróz, pod wpływem którego zamarzała nawet ślina, odsunęły od niego podobne myśli. Zgodnie z legendą w piekle powinno być jednak nieco cieplej.
– Kuda my idziem?– krzyknął chłopak ze Świętajna do siedzącego na koźle wozaka.
– Na rabotu. – Wozak zarechotał i wyciągnął zza pazuchy niewielki bukłak. Odkręcił go, pociągnął łyk i mlasnął.
– A żeby go świnia powąchała – burknął chłopak. – Łyczek samogonu zdziałałby cuda. Już mnie rzyć przymarzła do tych żerdzi.
– Wydawało mi się, że w pociągu było zimno, ale tutaj to dopiero gwiździ… – stwierdził Kuba. – Jak ludzie mogą tutaj żyć?
– Nie mają innego wyjścia, tak więc pewnie przywykli – westchnął Paweł Zawiślański.
Po kilku godzinach pojawiły się jakieś zabudowania, co rozpoznali po unoszącym się ku niebu dymowi i pojedynczym punktom świetlnym.
– To tiepier wasza gostinica – ponownie zarechotał wozak, który, racząc się przez całą drogę gorzałką, zaczął być skory do żartów, czego w żaden sposób nie można było powiedzieć o jego pasażerach.
Kuby jednak nie opuszczał optymizm. Uważał, że to, co najgorsze, minęło, a on za chwilę posili się ciepłą zupą i dostanie czysty kąt do spania. Jakże się pomylił… Administracja obozu odnotowała ich przyjazd, przydzieliła im brygadę lesoburów i zostawiła samych sobie. Widmo ciepłej strawy oddaliło się aż do następnego poranka, kiedy to po raz pierwszy usłyszeli dziwny dźwięk krowiego dzwonka.
Tymczasem musieli sami zorganizować sobie miejsce w baraku, legowisko i watowane briuki, niezbędne do pracy w niskich temperaturach. Kuba zdążył zaledwie pomyśleć, że praca na wolnym powietrzu przy takiej pogodzie wykończy go, i już pogoniono ich do bani, umywalni przypominającej chlew, bo znajdowały się w niej drewniane koryta, w których płynęła gorąca woda.
I dopiero, gdy poczuł niemal ukrop na ciele, dotarło do niego, że nie będzie miał tam łatwego życia. Nie myślał ani o Laurze, ani o pozostawionym w Wilnie kawiarnianym życiu, ale o tym, jak niekiedy człowiekowi niewiele jest potrzebne do szczęścia. Wystarczy czasami ciepła woda i możliwość umycia się albo uczucie, że w końcu nie przeszywa go przejmujący chłód. Obmywał swoje ciało i gdy w końcu odtajało po kilkugodzinnej przejażdżce prymitywnymi saniami, miał wrażenie, jakby dotykał go po raz pierwszy w życiu.
W baraku, gdzie udało im się znaleźć miejsce, mieszkało już trzydziestu więźniów, głównie nacmenów z Kazachstanu, Uzbekistanu czy dalekowschodniej części Związku Radzieckiego. Na szczęście w większości byli to polityczni, wrogowie ludu, a nie bandyci z kryminalnych paragrafów, którymi już zdążono ich nastraszyć.
***
Kuba otworzył drzwiczki piecyka i słabe światło wniknęło do wnętrza baraku. Jak codziennie spojrzał na piętrowe nary, przesuwając po nich nerwowo oczami. Sprawdzał w ten sposób, czy na każdej pryczy widać ruchy budzących się więźniów. Jeśli któryś z mężczyzn nie poruszał się, mogło to oznaczać, że tej nocy pożegnał się z życiem. Chłopak był na tym punkcie przewrażliwiony, odkąd pewnego poranka zobaczył martwego Uzbeka. Nie miał złych przeczuć, gdy szarpał go za ramię, ale w końcu zrozumiał, że Damir, nauczyciel z Samarkandy, wcale nie śpi, ale umarł tuż obok niego.
Damir był nie tylko nauczycielem, ale także poetą. Zamienił swój przydział tytoniu na butelkę z namoczoną w nafcie szmatą i mały pojemnik tego specyfiku. Pisał wiersze tępym ogryzkiem ołówka, na kartkach wyżebranych od dziesiętnika, przy kiepskim świetle prymitywnej lampki. Taki człowiek jak dziesiętnik, czyli pracownik liczący normy więźniom, stał wysoko w hierarchii łagrowej, chociaż szeptano, że ową pozycję zdobył donosami na innych. I mimo że był zwykłym szubrawcem, ulitował się nad domorosłym poetą i podarował mu kilka kartek papieru.
Niekiedy Damir czytał im swoje wiersze. Niewiele z nich rozumieli, ale melodia poezji brzmiała zdecydowanie lepiej niż ciągłe połajanki razwodczików – pracowników obozu zaganiających ich do roboty. Jednak z każdym dniem głos Damira stawał się cichszy, jakby gasło w nim życie. I któregoś poranka zamilkł na zawsze.