Читать книгу Zanim nadejdzie jutro Tom 2 Ziemia ludzi zapomnianych - Joanna Jax - Страница 6

4. W drodze do Kazachstanu, 1940

Оглавление

Gdy nadchodził zmierzch, w wagonie robiło się kompletnie ciemno. Ktoś był na tyle zapobiegliwy, że zabrał ze sobą świeczkę, ale dawkował jej światło oszczędnie. Tutaj każdy starał się dozować wszelkie dobra, bo nikt nie wiedział, jak długo jeszcze potrwa ta podróż. Minęły ponad dwa tygodnie, gdy pociąg wyruszył z Wileńszczyzny, z tym że coraz częściej stał w szczerym polu, aniżeli jechał. Od czasu do czasu postój wypadał w jakiejś mieścinie i każdy, kto dysponował pieniędzmi lub wartościowymi drobiazgami, mógł dokupić sobie trochę jedzenia. Niekiedy jacyś poczciwi ludzie przynosili owoce albo mleko i nawet nie chcieli nic w zamian.

Wszyscy, których spotykali pod drodze, sądzili, że ci upchnięci w wagonach ludzie wyjeżdżają w odległe rejony Związku Radzieckiego dobrowolnie, w poszukiwaniu pracy i lepszego życia. Być może nikomu nie przyszło do głowy, że starcy, kobiety z dziećmi czy poczciwie wyglądający mężczyźni są dla władzy wrogami ludu.

Nocą w wagonie było względnie cicho. Milkły rozmowy i waśnie, a niemowlęta zasypiały, zmęczone całodziennym zawodzeniem. Od czasu do czasu któreś zakwiliło, ale za chwilę matka przytulała je do piersi albo kołysała, by uspokoiło się i nie zakłócało snu innym.

Fetor był okropny. Częste postoje pozwalały nieco wywietrzyć wagon, ale nocą odór stawał się nie do zniesienia. Może dlatego każdy chciał zasnąć jak najszybciej i obudzić się dopiero, gdy nadejdzie świt, a pociąg kolejny raz zatrzyma się na jakimś postoju i będzie można otworzyć drzwi.

– Jezus Maria, Józefie święty! – Nagle w wagonie rozległ się rozpaczliwy, rozdzierający kobiecy krzyk.

– Pani, dajże pani ludziom pospać – warknął na wpół rozbudzony mężczyzna.

– Jestem cała mokra… Wszystko jest mokre – jęknęła Apolonia Ryszewska.

– Jakżeś pani zrobiła pod siebie, to masz mokro – syknął kolejny raz mężczyzna i dodał: – I nie wydawaj pani takich okrzyków, bo zaraz się sysuny pobudzą i drzeć gębę będą przez resztę nocy.

Apolonia w istocie zamilkła, ale zaczęła kręcić się niespokojnie i dotykać wszystkiego wokół, nie rozumiejąc, dlaczego ma mokre ubranie. Była pewna, że nie zmoczyła się przez sen. Gdy chciała już dać sobie spokój i przeczekać do rana, usłyszała jęk leżącej nieopodal Niny.

– Boże, jak boli, ja chyba rodzę.

Do Apolonii dotarło, co się wydarzyło. Ninie Korcz odeszły wody. Kobieta miała jeszcze miesiąc do rozwiązania i obie liczyły, że poród nastąpi, gdy już dotrą na miejsce, ale najwyraźniej dzieciakowi śpieszyło się na ten okrutny świat. Być może ciągłe wibracje jadącego pociągu sprawiły, że owo wydarzenie nastąpiło szybciej, niż powinno.

– Kobieta rodzi! Chryste Panie, niech ktoś zapali świeczkę! Obudźcie się, pomóżcie ludzie! Czy jest tutaj lekarz? – Apolonia wpadła w histerię, zagłuszając swoim krzykiem nawet Ninę, która z każdą chwilą odczuwała coraz silniejsze skurcze.

Jakieś niemowlę dołączyło do krzyczącej Apolonii i wkrótce w całym wagonie nastąpiło poruszenie.

– Pani Pieczarkowska, zapali pani świeczkę – poprosił ktoś z czeluści wagonu.

– A co to zapali? Na czarną godzinę trzymam – burknęła rozzłoszczona kobieta, zapewne dlatego, że została brutalnie wyrwana ze snu.

– Właśnie taka nadeszła. Pani Zawiślańska rodzi – powiedział Morawiński.

– O mój Boże… – jęknęła dróżnikowa i bez słowa zaczęła gmerać w swojej torbie, by znaleźć świecę i zapałki.

Jakkolwiek świeca nieco rozproszyła mrok panujący w wagonie, tak pytanie o lekarza pozostało bez odpowiedzi. Właściwie każdy wiedział już po kilku dniach, że wśród pasażerów nie ma osoby o podobnej profesji.

– Uspokój się pani. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Ja sześcioro dzieci na świat wydałam. Jedno mi, co prawda, umarło, ale już tak pod roczek miało – wtrąciła się żona dróżnika.

Jej ton był mało przyjemny i nieco lekceważący. Zapewne dlatego, że larum podniosła Ryszewska, a wiadomo było, iż obie panie nie lubią się zanadto.

– To niech pani co poradzi kobiecie. Ona pierwszy raz rodzi – powiedział ze spokojem Konstanty Piotrowski.

– Gorącej wody potrzeba i czystych prześcieradeł – mruknęła dróżnikowa.

Ktoś krzyknął, że wiezie pościel, i wyciągnął świeże prześcieradło, jednak woda obecnie była nieosiągalna. Zwłaszcza gorąca. W jednej chwili wszelkie kłótnie i pyskówki umilkły, każdy starał się służyć radą, a jakaś starsza kobieta zarządziła odmawianie różańca.

Klara trzymała zapaloną świecę w pobliżu rodzącej, zaś Gabriela podkładała pod Ninę prześcieradło. Dróżnikowa zajrzała między nogi kobiety i orzekła, że dzieciak pcha się na świat jak szalony, więc niech przyszła matka prze, ile ma siły. Ktoś rzucił z głębi wagonu, iż będzie trzeba pępowinę czymś przeciąć i dać dziecku klapsa. Jedni z zaciekawieniem zaglądali na miejsce, gdzie leżała Nina, inni dla odmiany odwracali wzrok, by nie oglądać tej, bądź co bądź, intymnej czynności.

Nina parła na tyle, na ile mogła, wciąż ponaglana przez Pieczarkowską i strofowana, że nie robi tego należycie. Na twarzy rodzącej pojawiły się krople potu i wciąż zaciskała zęby, jak gdyby wstydziła się krzyczeć.

– Drzyj się pani! – wrzasnęła dróżnikowa.

Nawet gdyby Nina chciała zachować pewną powściągliwość i tak nie dałaby dłużej rady. Z jej gardła wydobył się rozdzierający krzyk, ale miała wrażenie, że ani jej, ani dziecku w niczym to nie pomogło. Przez cały czas to zaciskała zęby, to głośno dyszała i miała wrażenie, że za chwilę zemdleje z bólu. Męczyła się tak przez całą noc, ale jej dziecko było wyjątkowo uparte i wolało pozostać w łonie matki.

Nadszedł świt, a strumienie światła wpełzły do wnętrza przez wąskie szpary między deskami wagonu i małe okienko umieszczone wysoko na jednej ze ścian. I nagle Nina poczuła, że bóle jakby minęły, ale dziecka wciąż nie było na świecie. Pieczarkowska zobaczyła między nogami kobiety główkę, nawet niezdarnie próbowała ją wyciągnąć na zewnątrz, ale jej zabiegi spełzły na niczym.

– Wytrzyjcie mi czoło, bo się jak prosiak spociłam – jęknęła Stefania z umazanymi krwią rękami i dodała: – Alboś pani za wąska, albo dzieciak się pępowiną okręcił, bo nic nie idzie. A jak mocniej pociągnę, to mogę główkę urwać.

Po wagonie rozszedł się jęk współpasażerów. Być może wyobrazili sobie, że oto nagle zamiast dziecka ujrzą jedynie małą główkę odseparowaną od reszty ciała.

– Nic mnie nie boli – zmęczonym głosem jęknęła Nina.

– Niedobrze, pani. Lekarza tu trzeba. Mnie bolało za każdym razem, dopóki nie porodziłam – powiedziała dróżnikowa złowróżbnie.

– Jak tylko pociąg się zatrzyma, pobiegnę wzdłuż wagonów i popytam o lekarza – obiecała Gabriela.

– Pójdę z tobą – ochoczo zadeklarował Błażej, ale Gabriela machnęła tylko od niechcenia ręką.

– A w czym ty mi pomożesz?

– Zrobimy tak, jak wtedy, gdy szukaliśmy Nelki. Ty w jedną, ja w drugą.

Tymczasem Apolonia stała przy drzwiach wagonu, bez opamiętania waląc w nie pięściami i nie zważając na bezsensowność swoich poczynań.

– Kiedy ten cholerny pociąg się zatrzyma! Przecież ona cierpi! Ona potrzebuje lekarza! – Ryszewska znowu wpadła w histerię.

– Jeszcze ta wariatka homoni… Zróbcie co z nią – zdenerwowała się dróżnikowa.

– A co my, pani, zrobim? Udusim? – prychnął zdun spod Wilna.

– A uduście szkulepę – mruknęła.

– Kogo? – Apolonia nagle zaprzestała walenia w drzwi.

W wagonie nikt nie odpowiedział na pytanie, bo wrodzony takt nie pozwalał im przyznać, że owym wyszukanym określeniem nazywa się brzydkie, niezgrabne i stare kobiety. Apolonia mogłaby wówczas popaść w jeszcze większy amok niż w tej chwili.

Kilka minut później cała rozmowa poszła w zapomnienie, bo pociąg zwolnił drastycznie, co mogło oznaczać, że niebawem gdzieś się zatrzyma.

– To jakieś miasteczko – stwierdził Błażej, usiłując wysunąć głowę przez małe okienko wagonu.

– Daj Boże. – Jadwiga Kącka przeżegnała się.

W istocie niebawem pociąg zatrzymał się, ale strażnicy jakoś nie kwapili się, by odryglować drzwi. Być może nie chciano, by przebywający na peronach zobaczyli brudnych i nieco już wynędzniałych ludzi, cuchnących gorzej niż dworcowa sławojka.

– Teraz walmy wszyscy, bo za chwilę pociąg ruszy dalej.

Stukot w drzwi przyniósł rezultat, bo chwilę potem odryglowano je i przesunięto ze zgrzytem.

– A czego tam?! – warknął rozzłoszczony strażnik.

– Kobieta rodzi i urodzić nie może. Lekarza, wracza, nam potrzeba. Konieczno – wysapał zdenerwowany Błażej w mieszaninie polskiego i rosyjskiego.

Zdezorientowany mężczyzna patrzył przez chwilę na Błażeja, ale zanim zdążył się odezwać, Gabriela zeskoczyła z pociągu i powiedziała szybko:

– Poszukam, może jest w którymś z wagonów.

– Tolko bystro – mruknął strażnik i z powrotem zasunął drzwi wagonu, tuż przed nosem Błażeja.

Gabriela Kącka podbiegała do drzwi każdego z wagonów i usiłując przekrzyczeć znajdujących się wewnątrz ludzi oraz zgiełk stacji, wykrzykiwała:

– Lekarz, czy jest u was lekarz?!

Nikt się jednak nie odezwał.

Nagle wpadła z impetem w ramiona jakiegoś człowieka, który odruchowo odsunął ją od siebie, zapewne z powodu nieciekawego zapaszku, jaki wydzielała.

– Uważaj, bo kogoś zabijesz – powiedział po polsku, lekko zaciągając.

– Polak? Niech pan mi pomoże… Kobieta rodzi. Są jakieś komplikacje – jęknęła Gabriela, ze wszystkich sił starając się nie rozpłakać.

– Nie Polak, taki w połowie Polak. – Mężczyzna uśmiechnął się smutno i dodał: – Poczekaj.

Podszedł do jednego z żołnierzy pilnujących pociągu, a potem obaj udali się na teren dworca. Gabrieli wydawało się, że czekała całe godziny, gdy w końcu mężczyźni powrócili, a wraz z nimi niski człowiek o przysadzistej budowie i siwych włosach, z lekarską torbą w dłoni. Panna Kącka domyśliła się, że to lekarz i poprowadziła ich do wagonu. Gdy strażnik odsunął nieznacznie drzwi, siwy mężczyzna aż cofnął się pod wpływem wydobywającego się z wnętrza zapachu. Popatrzył nieco zdezorientowany na strażnika, ale ten tylko wskazał brodą, że ma wejść, a potem spojrzał na lekarza takim wzrokiem, że ten nie ośmielił się zadać jakiegokolwiek pytania.

Błażej, stojący najbliżej drzwi, pomógł wiekowemu doktorowi wsiąść, a później wyciągnął ręce w kierunku Gabrieli. Ta jednak odwróciła się na chwilę i zwróciła się do mężczyzny, który udzielił jej pomocy. Stwierdziła, że mimo iż wyglądał na bardzo zmęczonego, był niesamowicie przystojny. W innych okolicznościach może nawet poflirtowałaby z nim, by chociaż na chwilę nie myśleć o Hubercie Morawińskim, teraz jednak nie był to odpowiedni moment. Najważniejsze było zdrowie nienarodzonego maleństwa i jego mamy.

– Bardzo dziękuję… – powiedziała cicho.

– Jak masz na imię? – zagadnął.

– Gabriela. Nazywam się Gabriela Kącka. A pan?

– Mam na imię Igor. – Mężczyzna uśmiechnął się i odszedł szybkim krokiem w kierunku budynku stacji.

– Wsiadaj! – warknął strażnik.

– A nie mogę chwilę tutaj postać? Przecież i tak musimy poczekać, aż lekarz wysiądzie – zapytała przymilnie.

Mężczyzna nie odpowiedział, a jedynie potaknął i sięgnął do kieszeni po ręcznie skręconego papierosa. Podpalił go, po czym wyciągnął dłoń w kierunku Gabrieli. Dziewczyna nigdy nie miała w ustach tej używki, ale słyszała kiedyś, że dym tytoniowy zabija głód, więc postanowiła skorzystać z uprzejmości strażnika. Poza tym obawiała się, iż odmowa może być przez niego źle odebrana.

Od chwili, kiedy postanowiła nie poddawać się, a także zapomnieć o Aleksandrze i jego okrutnym czynie, dzieliła los wszystkich pasażerów i wciąż brakowało jej jedzenia. Czuła codziennie to samo ssanie w żołądku i marzyła, by w końcu dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Łudziła się, że wówczas naje się do syta. Nie myślała o rarytasach, jakie zwykle pojawiały się na stole w domu Kąckich, ale o świeżym, pachnącym chlebie i ciepłym mleku.

Zaciągnęła się machorką i natychmiast się zakrztusiła, a łzy zaczęły jej płynąć po policzkach. Strażnik zaśmiał się, pokręcił głową i wyciągnął zza pazuchy munduru wojskową manierkę. Przyjęła ją z wdzięcznością i pociągnęła solidny łyk. Poczuła w gardle palący spirytus i znowu zaczęła kaszleć. Po chwili jednak jej przeszło i napiła się kolejny raz, a potem znowu spróbowała papierosa. Kiedy minęło kilkanaście minut, była już kompletnie pijana, a nogi miała jak z waty.

I wtedy w drzwiach wagonu pojawił się lekarz. Przygładził siwe włosy i przy wsparciu chwiejącej się Gabrieli stanął na peronie.

– I co, panie wracz? – wybełkotała Gabriela. – Malczik ili diewoczka?

– Malczik – westchnął lekarz. – On miertw.

Gabriela jakby oprzytomniała na chwilę, ale nie była w stanie zadać kolejnego pytania.

– Trzeba go wyrzucić – mruknął strażnik. – Jak kto nieżywy, to nie może dalej jechać.

– Tutaj? – zapytała Gabriela, po czym położyła dłoń na ramieniu mężczyzny i dodała: – Na następnym postoju, dobrze?

Strażnik westchnął i nakazał Gabrieli wsiąść do pociągu. Ta bez słowa wgramoliła się do wagonu, ścigana niechętnymi spojrzeniami, chociaż popełniła dobry uczynek i przyprowadziła do Niny Zawiślańskiej lekarza. Jednak wszyscy zauważyli, że jest pijana i w dodatku zrobiła to w towarzystwie sowieckiego żołnierza. Gabriela miała w nosie reputację. I tak straciła ją, gdy wyszła z domu w podartym ubraniu i opuszczonych do kostek pończochach, a tuż za nią kroczył Aleksander Majkowski w niedopiętym oficerskim mundurze.

Nie obchodzili jej także Morawińscy, niedoszli teściowie, bo odkąd spotkali się w wagonie jadącym za Ural, ignorowali ją w sposób wręcz nieprzyzwoity. Jakby hańbą było dla nich, że taka osoba miała zostać ich synową i wyjść za bohatera wojennego, i w dodatku dziedzica. A może doszli do wniosku, że to całe narzeczeństwo było jedynie kaprysem ich starszego syna i zakończyło się wraz z osadzeniem Huberta w obozie przejściowym dla oficerów. Jedynie Jan Morawiński od czasu do czasu raczył ją uśmiechem albo życzliwszym słowem, nie robił jednak tego zbyt często, bowiem niemal natychmiast jego małżonka posyłała mu pełne potępienia spojrzenie. Zapewne wiedziała o niegdysiejszym romansie panny Kąckiej z ordynansem, a jej wygląd po ostatnim spotkaniu z nim jedynie utwierdził ją w przekonaniu, iż jest osobą rozwiązłą i w żadnym razie niegodną zostania jej synową.

Gabrieli Kąckiej nie zależało na ich aprobacie, dla niej liczył się tylko Hubert i ich miłość. Starzy Morawińscy zaś i ich dziwna córka ani trochę jej nie obchodzili.

Zanim nadejdzie jutro Tom 2 Ziemia ludzi zapomnianych

Подняться наверх