Читать книгу Zanim nadejdzie jutro. Tom 3. Druga strona nocy - Joanna Jax - Страница 13
11. Szachrisabz, 1942
ОглавлениеBłażejowi Piotrowskiemu im bardziej oddalał się Jungijul, tym egzotyczniejszy wydawał się krajobraz i mijane po drodze miejscowości. Czuł się, jakby już opuścił Związek Radziecki. Przed samym wyjazdem z obozu udał się na polski cmentarz i pożegnał się z dziadkiem. Obiecał mu, że kiedyś go odwiedzi, ale dopiero wówczas, gdy ten diabeł w ludzkiej skórze, Józef Stalin, pożegna się z życiem. Wiedział, że dziadek Konstanty go zrozumie. Zresztą kiedyś opowiadał mu często o tym, że ludzie zbyt mocno przywiązują się do grobów, w których spoczywa jedynie próchno, gdy tymczasem dusza człowieka znajduje się zupełnie gdzie indziej. Teraz Błażej przypominał sobie jego słowa i nie miał wyrzutów sumienia, że może upłynąć wiele lat, zanim znów odwiedzi miejsce spoczynku dziadka.
Szachrisabz był niewielkim miasteczkiem położonym w emiracie Buchary, oddalonym o około dziewięćdziesiąt kilometrów od Samarkandy. Wysadzono ich w Kitab, znajdującym się około piętnastu kilometrów od Szachrisabz, i ten odcinek rekruci musieli pokonać piechotą. Zdezelowane gaziki zabrały jedynie oficerów, którzy im towarzyszyli w drodze do nowego obozu.
– Język można sobie połamać – mruknął Edek, który dotarł do Jungijul aż spod Krasnojarska. – Nie mogła być Buchara albo Kitab? Zawsze to łatwiej byłoby zapamiętać.
– Możesz mówić „Marchewkowe Miasto”, podobno tak byłoby po polsku – roześmiał się któryś z rekrutów.
– Od razu ładniej. – Edek uśmiechnął się i dodał: – Zresztą jaka to różnica, byle mi tylko w dupę zimno nie było, bo chłodu to ja już mam dosyć. Tak żem się wymarzł w tych kopalniach na północy, że mi się po nocach gorące plaże pełne złotego piachu śniły.
Miasteczko otaczał obronny mur, ulepiony z gliny, nieco pokruszony i nadgryziony zębem czasu. Gdzieniegdzie pięła się po nim morwa, a obok rosły drzewa uriuk. Wszystko sprawiało wrażenie, jakby czas zatrzymał się w tym miejscu bardzo dawno temu. Uliczki miasteczka były wąskie, kręte i niekiedy mężczyźni musieli iść gęsiego, by nie tworzyć zatorów. Mijali dość liche gliniane domy, aż w końcu dotarli do ruin zamku Tamerlana, znajdującego się w sercu miasteczka. Przystanęli na kilka minut i wpatrywali się w bogato zdobioną wieżyczkę, pokrytą błękitnymi kafelkami, nieco już zdewastowaną. Jednak wszyscy spragnieni byli podobnych widoków, bo od dawna takich nie widzieli, a jedynie drewniane baraki albo płócienne namioty.
Zarówno kobiety, jak i mężczyźni chodzili nieśpiesznie, ubrani w kolorowe, powłóczyste szaty, a niekiedy jechali na iszakach – małych osiołkach. Spokój oraz leniwa atmosfera udzieliły się także młodym mężczyznom idącym w kierunku nowego obozu. Najchętniej od razu rozpoczęliby wędrówkę po czarownych uliczkach miasteczka, ale wiedzieli, że muszą stawić się w punkcie dość szybko, bo zapewne przybyli wraz z nimi oficerowie już od dawna na nich czekali.
Jeszcze do niedawna Uzbecy żyli w emiracie i byli wolnym narodem, potem jednak armia Budionnego stłumiła wszelkie zrywy niepodległościowe i umocniła sowiecką władzę. Pewnie dlatego miejscowi spoglądali na przybyłą grupę bardzo nieprzyjaźnie. Może nie byli zbytnio zadowoleni, że kolejni „obcy” zadomowią się w ich miasteczku.
Jakaś młoda kobieta niosła na ramieniu kosz wypełniony dorodnymi owocami granatów, moreli i kiściami winogron.
– Krasawica, a da ty mnie takijadzin? – zapytał Edek w języku będącym konglomeratem polskiego i rosyjskiego.
– Niet. – Dziewczyna gwałtownie się odsunęła i mruknęła pod nosem: – Swołocz.
Edek jednak usłyszał, co powiedziała i nieco się obruszył.
– No, no, panienko, tylko nie swołocz. Sowiety to swołocz, a my Polaki. My z Lechistanu i wcale nie chcemy tu być, tylko musimy. Ale nawiejemy, jak tylko będzie okazja.
Nie wiadomo, ile z tej paplaniny dziewczyna zrozumiała, ale uśmiechnęła się szeroko, zmrużyła ciemne, skośne oczy, po czym zdjęła kosz i podała Edkowi kiść winogron. Najwyraźniej wzięła ich za Rosjan, których Uzbecy nie lubili równie silnie, co Polacy.
Widok miasteczka i tubylców był właściwie ostatnim przyjemnym obrazem, jaki zobaczyli poborowi w tym miejscu. W obozie już nie było ani pięknie, ani wesoło. Na zimno narzekać nie mogli, było bardzo ciepło, ale wilgoć i temperatura sprawiły, że ich ubrania były mokre od potu.
Szesnasty pułk garnizonu, do którego miał trafić Błażej, znajdował się nad rzeką Kaszka-daria. Żołnierze mieszkali w dusznych namiotach, żar lał się z nieba, a bliskość wody potęgowała uczucie wilgoci. Oficerowie zajmowali drewniane budynki po dawnej winiarni, nazywanej „winzawodem”. W takim też budynku znajdowała się izba chorych, ale najwyraźniej nie pomieściła wszystkich potrzebujących, więc wykorzystywano do tego celu również namioty.
Zdawało się, że w obozie wieje pustką. W administracji siedział jeden pobladły mężczyzna i z trudem wypisywał im przydziały.
– Co tu się dzieje? – zdziwił się Edek. – Pomór jaki czy coś?
– A żebyś wiedział. Wylęgło się tego cholerstwa tyle, że padamy jak muchy. Niedługo to nawet nie będzie komu leczyć. Zresztą jak leczyć, kiedy nie ma czym? Żeście do piekła trafili… – mruknął mężczyzna.
– Jakiego cholerstwa? – zapytał zaniepokojony Błażej, bo w istocie było tutaj dość przerażająco.
– Komary malaryczne – powiedział złowieszczo mężczyzna. – Wszyscy chorzy albo już na tamtym świecie. Nie ma komu pracować, nie ma komu gotować czy pilnować magazynów. Umieralnia, chłopaki. Właśnie przybyliście do umieralni.
– A żeby to krew zalała! – warknął Edek. – Ledwie co uszedłem z życiem, jak wybuchła epidemia tyfusu, a teraz zdechnę na malarię.
– Słuchajcie, trzeba się zameldować u tych oficerów, co z nami przyjechali, niech nam jak najszybciej dadzą kwaterunek i rozdzielą zadania. Przecież trzeba im tutaj pomóc – jęknął Błażej, a widmo wojskowych szkoleń oddaliło się na bliżej niesprecyzowany czas.
– Chyba nie ma wyjścia. Ten jeden, to pamiętam, Towarnicki się nazywał. – Edek wzruszył ramionami i chociaż nie był zbytnio zadowolony z takiego stanu rzeczy, ruszył za Błażejem do wskazanego przez pracownika administracji baraku.
Po kilku dniach Błażej doszedł do wniosku, że Jungijul to była w zasadzie przerwa wakacyjna, a teraz powrócił do ciężkiej harówki. Ponieważ większość pracowników obozu i żołnierzy była zmożona tyfusem i malarią występującą pod rozmaitymi postaciami, należało za nich wykonywać zadania. Personel szpitala również dziesiątkowany był przez choroby, a ci, którzy uniknęli zakażenia, mdleli z wycieńczenia.
Tuż obok obozu wojskowego usytuowano namioty dla przybywających zewsząd cywili. Młodzi mężczyźni wstępowali do wojska, pozostali zaś czekali na decyzję dotyczącą opuszczenia przez nich Związku Sowieckiego. Napięcie sięgało zenitu, bowiem niekiedy okazywało się, że ludzie pokonywali tysiące kilometrów, by dostać odmowę wyjazdu. Najgoręcej zrobiło się wśród osób żydowskiego pochodzenia.
Tłumy ludzi nie odstępowały punktów administracyjnych ani na krok. Ich przedstawiciel, Aaron Szmul, wymachiwał rękami przed polskim oficerem i krzyczał:
– Ja jestem Aaron Szmul, polski Żyd. Ja, panie oficerze, jestem z Nowogródka. Ja i moja cała familia. I teraz mówisz mi pan, że ja jestem Żyd, ale nie polski. No jakże to tak?
– Panie Szmul, pan jesteś i Polak, i polski Żyd, i ja do pana nic nie mam. Ale ja mam tutaj napisane… – Młody porucznik pukał palcem w jakąś płachtę papieru. – …że was zabrać nie mogę. Jak pana syn wstąpi do naszej armii, to najbliższą jego rodzinę mogę zabrać. Reszty nie zezwalają. Sowieci, a nie my.
– A kiedy ja, panie, córki mam trzy. I żadnego syna. A może by pan porucznik tak się ożenił z moją Rabe? Albo z Sarą?
– Panie, ale ja żonaty jestem – jęknął porucznik, po czym powrócił do baraku.
Błażej stał z boku i przyglądał się scenie. Najwyraźniej pomysły fikcyjnych ożenków nie były czymś nietypowym. Kto wie, może gdyby ten Żyd nie był taki pyskaty, sam zaproponowałby pomoc w postaci ożenku z którąś z jego córek.
– Ty się, Aaron, nie słuchaj, co on do ciebie mówi. Polaki to nas nigdy nie lubiły, pewnie żadnych ukazów nie ma. Idziemy na posterunek, nie będą nas Polaki tak traktować. Faszyści! – warknął jeden z mężczyzn.
– Masz ty rację, Salomon, nam trzeba iść i skargę złożyć. – Szmul wymachiwał rękami i był bardzo rozzłoszczony.
– A to Żydki się znorowiły – mruknął pod nosem Błażej i postanowił sprawdzić, czy wrzawa się uspokoi, czy naprawdę grupa żydowskich przybyszy uda się na skargę do NKWD.
W istocie chwilę potem grupa Żydów wyruszyła do miasteczka, by donieść na polską administrację obozu. Powrócili pod wieczór, jeszcze bardziej wzburzeni niż przedtem. Tym razem trafili na Grzegorza Ossowieckiego, który przybył z Jungijul na przegląd polskiego obozu.
– Panie Szmul! – odezwał się ostro Ossowiecki. – Pan pozwoli ze mną.
– Ja sam nie pójdę, pan jesteś polski faszysta, pan mi jeszcze krzywdę jakąś zrobisz. – Szmul nieco się wystraszył.
– To weź pan ze sobą żonę, jak się pan tak boisz. – Ossowiecki uśmiechnął się kwaśno.
Kilka osób zaśmiało się głośno, a Aaron Szmul poczerwieniał ze złości. Uchodził za bohatera, a teraz ktoś próbował zrobić z niego tchórza. Wszedł za Grzegorzem do baraku. Ossowiecki podał mu instrukcję i powiedział:
– Niech pan czyta, panie Szmul.
– A co ja mam czytać, a po co mnie czytać? – wzdrygnął się Szmul.
– No, czytaj pan. Może następnym razem, zanim wyzwiesz mnie pan od parchów i faszystów, to się pan porządnie zastanowisz. – Głos Ossowieckiego robił się coraz mniej przyjemny.
– Ale kiedy mnie powiedziano na posterunku, że oni nas wcale zatrzymywać nie chcą, tylko wy nie chcecie nas zabrać, bo Żydów jak psów nienawidzicie – mruknął Szmul.
– Panie Szmul, tu jak wół jest napisane, że Żydzi zostali wyłączeni z ewakuacji zgodnie z zaleceniem sztabu Azjatyckiego Okręgu Wojskowego Armii Czerwonej. Tyle cośmy wywalczyli, to możliwość, byście w naszej armii służyć mogli. A wtedy najbliższa rodzina może wyjechać. Najbliższa, panie Szmul. Więc jak pan nie masz syna, co by się do armii nadawał, znajdź pan jakiegoś żołnierza i ożeń go z pańską córką.
– Przecież ja do tamtego to nie na poważnie mówiłem. No gdzie ja bym córkę Polakowi oddał. I w dodatku gojowi – mruknął Szmul i wyszedł urażony z baraku.
– Ale to my jesteśmy antysemitami, co, panie Szmul? – burknął Grzegorz na odchodne.
Ta ostra rozmowa chyba jednak pomogła, bo ludzie przestali oblegać barak, ale wciąż mówili, że Polacy to antysemici i faszyści.
– Co za ludzie, jakbyśmy mało mieli problemów. – Ossowiecki otarł pot z czoła i zwrócił się do Błażeja: – Musisz mi pomóc. W wojaczce przeszkolisz się innym razem. Muszę jechać do Iranu i tam wszystko przygotować, a potem wrócić tutaj i do Jungijul, po rekrutów i cywilów. Najpierw Związek Radziecki będą opuszczać chorzy i sieroty. Miałem tu zorganizować całą ekipę, ale większość leży zmożona malarią. Nie można już czekać, część naszych ludzi już tam poleciała. Każde opóźnienie to kolejne ofiary. Zostaniesz przeniesiony do administracji i logistyki i będziesz podlegał pod moje zwierzchnictwo.
– Tak jest, poruczniku. – Błażej odmeldował się jak należy.
– Szybko się uczysz. – Grzegorz uśmiechnął się smutno i dodał: – Wrócimy za kilka tygodni i rozpoczniemy pierwszą ewakuację.
– Przecież to tłumy ludzi… – jęknął jakby do siebie Błażej i pomyślał, że znowu pojawi się w Jungijul i zobaczy bliskie mu osoby.
– Nie martw się, Rosjanie opanowali przewożenie wielkiej liczby osób do perfekcji – mruknął Grzegorz.
Błażej ucieszył się z nowego rozkazu. Liczył, że w tym obozie rozpocznie swoje żołnierskie życie, ale to miejsce przypominało obóz śmierci, a nie wojskowy. Żal mu było tych wszystkich, którzy przebyli tak długą drogę po to, by umrzeć. Tak jak jego dziadek do Jungijul. Jedyną pociechą było to, że pożegnali się z życiem, będąc wśród swoich, niedaleko polskiego wojska.
Zanim jednak wyjechał do Iranu wraz oddziałem Ossowieckiego, pomagał przy zabezpieczaniu tego, co było. Niekiedy udawał się do miasteczka, by popatrzeć, jak wygląda normalne, chociaż dla niego egzotyczne życie. W dni targowe obserwował biedotę na bazarze miejskim, która na iszakach ściągała do miasteczka melony, kawony, winogrona i inne dobra, jakimi obdarowała ich natura. Najbardziej jednak podobały mu się kolorowe jedwabne materiały, tkane przez aułów na czarczafy, fikuśne bransoletki czy kolczyki. A gdy kończyło się handlowanie, Szachrisabz wypełniała wygrywana na piszczałkach muzyka, do której zawodzili Uzbecy. Błażej niekiedy myślał, że gdyby miał pieniądze, nabyłby jakieś kolorowe cacko, ale potem dotarło do niego, iż nie miałby komu go podarować. Nela była za mała na takie ozdoby, a Gabriela… No cóż, zapewne przeglądała się teraz w jakichś zauroczonych w niej oczach. I to nie były jego oczy.