Читать книгу Zanim nadejdzie jutro. Tom 3. Druga strona nocy - Joanna Jax - Страница 15
13. Kondratjewo, 1942
ОглавлениеDziwne uczucia towarzyszyły Pawłowi Zawiślańskiemu po wyjeździe Ewy i Kajtka. Nie wpadł w rozpacz, nie poczuł dojmującej samotności, ale coś w rodzaju ulgi. I nie dlatego, że jego uczucia do Ewy się wypaliły czy też nie kochał wystarczająco mocno swojego syna, ale wierzył, że tam, gdzie dotrą, będą szczęśliwsi i bezpieczniejsi niż tutaj. Po drodze mogły co prawda spotkać ich różne nieprzewidziane okoliczności, ale istniała duża szansa, iż zdołają pokonać tę daleką trasę bez przeszkód. Ewa przyrzekła, że gdy tylko znajdzie się wśród polskich żołnierzy, to napisze do niego. List mógł do niego dotrzeć z opóźnieniem, a może wcale, ale on miał przeczucie, że żadna krzywda im się nie stanie.
A później nastąpiło coś, co można było nazwać ironią losu. Otóż władze Kondratjewa i łagru zmieniły swoją decyzję i pozostawiły go w miejscowym szpitalu. Nikt nie tłumaczył się mu ze zmiany decyzji i, prawdę powiedziawszy, Zawiślańskiego niewiele to obchodziło. Zajmował się tym, co zwykle i jedyna zmiana, jaka zaszła w jego życiu, to brak rodziny u boku. Tylko co z tego, jeśli ich obecność wywoływała w Pawle poczucie winy i bezradności. Postanowił, że teraz skoncentruje się na pracy i może dzięki temu uda mu się uratować kilka ludzkich istnień.
Kolejny raz musiał złożyć wizytę w ambulatorium na terenie zamieszkiwanym przez polskich zesłańców, ponieważ znowu wybuchła epidemia tyfusu, która dziesiątkowała wymęczoną do granic możliwości ludność. Teraz jednak nie mógł spodziewać się, że władze zarządzą masowe szczepienia, bo wojna spowodowała, że środki na te kwestie ograniczono do niezbędnego minimum. Paweł jednak nie panikował, robił, co mógł i patrzył, jak każdego dnia jego pacjenci odchodzili z tego świata. Nie potrafił się już nad tym rozczulać, najwyraźniej człowiek mógł przywyknąć do wszystkiego.
Wracał błotnistą drogą do wsi, grzęznąc niekiedy po kolana. Niestety, tym razem nie mógł liczyć na transport, bo po takim grzęzawisku żaden wóz nie byłby w stanie przejechać. To rodziło kolejne kłopoty i problemy z dostawami podstawowych rzeczy. Każdego dnia próbowano rękami zesłańców utwardzać drogę balami i świerkowymi gałęziami, ale po kilku godzinach wszystko wyglądało jak przedtem. Czyli jak bagno.
Błoto rozbryzgiwało się pod jego stopami, gdy stawiał kolejne kroki, a w dodatku odnosił dziwne wrażenie, że ktoś za nim idzie. Zatrzymał się i włączył latarkę. Omiótł snopem światła okolicę i w istocie ujrzał stojącego pod jednym z drzew człowieka. Po chwili postać zniknęła. Paweł Zawiślański niespecjalnie wierzył w duchy i inne nadprzyrodzone zjawiska, ale tym razem zrobiło mu się nieswojo. Przełknął ślinę i krzyknął po polsku:
– Jest tam ktoś?
– Hilfe. – Usłyszał cichy głos. Głos mówiący po niemiecku.
– Kim jesteś? – zapytał Paweł, również po niemiecku.
– Uciekłem z obozu – odpowiedział człowiek.
Paweł z jednej strony odetchnął, że nie są to żadne duchy, jednak fakt, że ma do czynienia z niemieckim uciekinierem również nie napawał optymizmem. Zapewne ów człowiek był żołnierzem niemieckim i zamiast do obozu jenieckiego trafił do łagru, by tutaj umrzeć, wykonując katorżniczą pracę. Poza tym nie miał pojęcia, czego ten człowiek od niego może oczekiwać.
Paweł przeszedł nie bez trudu na drugą stronę drogi i podszedł do proszącego o pomoc człowieka. Niewiele widział, jedynie zarys potężnej postaci.
– A więc uciekłeś z obozu – westchnął Paweł, bo pomyślał, że mężczyzna tym czynem właśnie podpisał na siebie wyrok śmierci.
– Tak. Tam było bardzo ciężko. Ale teraz wpadłem w jakieś sidła i pokaleczyłem sobie nogę. Nie dam rady bez opatrzenia pójść dalej.
– Człowieku, czy wiesz, że każdy, do kogo zwrócisz się o pomoc, ma obowiązek zgłosić to na posterunek? Nikt ci nie pomoże, w przeciwnym razie skończy w obozie razem z tobą. Nikt nie zaryzykuje, zwłaszcza dla Niemca.
– Ty też mi nie pomożesz? – zapytał niemal rozpaczliwie uciekinier.
– Ja też jestem więźniem. Chwilowo oddelegowanym do pracy tutaj. Jeśli ci pomogę i wpadnę, wrócę do łagru i jeszcze mi dowalą ze dwadzieścia lat. Jestem Polakiem, potraktują to jako zdradę – odparł dość stanowczo.
– Dobrze… – jęknął człowiek. – Tylko nie mów, że mnie spotkałeś.
– Nawet nie wiem, jak wyglądasz – prychnął Zawiślański i ruszył w stronę Kondratjewa.
Po chwili zatrzymał się i pomyślał, że jeśli nie pomoże temu uciekinierowi, ten nie będzie miał już żadnej szansy, by się stąd wyrwać. Był Niemcem, wrogiem, ale, do cholery, też człowiekiem.
Wrócił pod drzewo, pod którym przed chwilą rozmawiał z rannym mężczyzną, i powiedział:
– Idź za mną, jeśli dasz radę. Szpital jest niedaleko. Tam powiem ci co dalej.
– Dam radę – wystękał i wolnym krokiem ruszył za Pawłem.
Zawiślański zerknął na zegarek. Zbliżała się dwudziesta druga, a to oznaczało, że w ambulatorium zastanie tylko pielęgniarkę oczekującą na jego powrót. Miał dzisiaj nocny dyżur, więc nikt oprócz niej nie powinien kręcić się po szpitalu. Wpuścił uciekiniera tylnym wyjściem i zaprowadził do małej łaźni, gdzie myto i odkażano pacjentów.
– Irina! – krzyknął. – Już wróciłem, ale jestem cały oblepiony błotem i muszę się umyć!
– To dobrze, doktorze, bo już się martwiłam. Zaparzę doktorowi czaju – powiedziała gromko.
– Kochana z ciebie dziewczyna, marzę o czaju. – Paweł starał się, by jego głos brzmiał tak jak zwykle.
Zapalił światło i dopiero teraz przyjrzał się mężczyźnie. Człowiek miał ciemny zarost, sińce wokół oczu i ubrany był w niemiecki płaszcz wojskowy. Spod niego wystawał brudny i zniszczony mundur Wehrmachtu. Idealny obiekt do polowania dla żądnych zemsty enkawudzistów.
– Rozbierz się i daj mi ubrania. Trzeba je spalić. Przyniosę ci nowe i założę opatrunek. A potem idź do diabła – mruknął.
Rana okazała się paskudniejsza, niż myślał. Należało ją porządnie zdezynfekować i wykonać szycie. Przeszedł do pokoju, w którym zwykle siedział z pielęgniarką, i oznajmił:
– Rano przywieźli jakiegoś wariata. Zaaplikowałem mu co trzeba, ale lepiej, żebyście tam nie zaglądali. Jak dostanie ataku, to może was uderzyć albo ugryźć. Zamknąłem go na klucz w swoim gabinecie – oznajmił.
– Wariatów to ja się boję, bo podobno można samemu zwariować. – Irina zbladła.
Kobieta, choć wykształcona w swoim fachu, była pełna przesądów dotyczących chorób psychicznych, co było niedorzeczne, ale Paweł doskonale o tym wiedział i dlatego liczył, że nie będzie tej nocy zaglądała do jego pokoju. Irina postawiła przed nim kubek herbaty, sama zaś poszła zmienić opatrunki pacjentom. Ponieważ zajmowało jej to przeważnie dwie godziny, Paweł ten fakt wykorzystał i w tym czasie zajął się nogą Niemca. Pozwolił mu się nawet przespać kilka godzin, ale nad ranem mężczyzna musiał opuścić szpital. W butach i waciaku jednego z pacjentów, który najpewniej niedługo pożegna się z tym światem.
– Dziękuję – powiedział cicho mężczyzna na odchodnym.
– I tak nie dasz rady uciec, ale jak cię złapią, przynajmniej nie nabawisz się gangreny – powiedział Paweł zrezygnowanym głosem. Naprawdę uważał, że temu człowiekowi nie uda się uciec.
– Więc dlaczego mi pomogłeś?
– Bo jestem lekarzem – mruknął.
– Niech cię Bóg błogosławi. Nazywam się Jürgen.
– Trzymaj się, Jürgen. Oby obydwu nas pobłogosławił – odpowiedział Zawiślański i powrócił do swoich zajęć.
Był lekarzem i ratowałby życie każdemu. Tak jak kiedyś ratował je Litwinom, a potem Rosjanom. I tak jak uratował życie Niemcowi.