Читать книгу Ślepe stado - John Brunner - Страница 13

Przeciwieństwo piekarnika

Оглавление

Białe kafle, biały lakier, stal nierdzewna... Mówiło się tu ściszonym głosem, jak w kościele. Ale to ze względu na echo odbijające się od twardych ścian, twardej podłogi, twardego sufitu, wcale nie przez szacunek dla tego, co skrywało się za podłużnymi drzwiczkami, ustawionymi piętrowo od poziomu kostek po poziom głowy wysokiego człowieka, jedne przy drugich, jak okiem sięgnąć. Jak nieskończony ciąg piekarników, ale nie grzejących, tylko chłodzących.

Człowiek, który ją prowadził, też był biały – biały kitel, spodnie, maska chirurgiczna dyndająca pod brodą, ciasny, brzydki czepek na włosach. Nawet plastikowe ochraniacze na buty też miał białe. Poza kolorem brudnobrązowym, który przyniosła na sobie, można tu było zobaczyć tylko jeden.

Krwistoczerwony.

W drugą stronę sunął człowiek z wózkiem wyładowanym pergaminowymi pojemnikami (białymi) z etykietami (czerwonymi) wiezionymi do miejscowego laboratorium. Kiedy witał się z jej towarzyszem, Peg Mankiewicz przeczytała niektóre z poleceń:

108562 ŚLEDZIONA POSIEW DUR BRZ., 108563 WĄTROBA ZM. CHOROBOWE, 108565 PRÓBA MARSHA.

– Co to jest „próba Marsha”? – zapytała.

– Na arsen – odpowiedział dr Stanway, przeciskając się obok wózka i idąc dalej, wzdłuż długiego szeregu drzwiczek.

Był blady, jakby to otoczenie wyzuło go ze wszelkich mocniejszych odcieni – policzki miały barwę i fakturę pojemników na organy, włosy były popielatoblond, a oczy bladobłękitne jak płytka woda. Peg uznała, że jest bardziej do zniesienia niż reszta personelu kostnicy. Kompletny brak emocji – albo może zdeklarowany homoseksualista. Nigdy nie obrzucał jej niby to żartobliwymi uwagami jak jego koledzy.

Cholera. Może powinnam się obmyć kwasem siarkowym!

* * *

Była piękna: szczupła, prawie metr siedemdziesiąt wzrostu, aksamitna skóra, wielkie, ciemne oczy, usta bardziej soczyste niż brzoskwinia. A zwłaszcza dzisiejsza brzoskwinia. Ale nie cierpiała tego, bo to oznaczało, że nieustannie polują na nią mężczyźni, łowcy erotycznych skalpów. Nawet kiedy ujawniła, że jest lesbijką, nic nie pomogło; faceci potraktowali to jako dodatkowe wyzwanie, a jeszcze niektóre baby też zaczęły się za nią uganiać. Bez makijażu, bez perfum i biżuterii, w celowo brzydkim brązowym płaszczu i butach, wciąż czuła się jak garnek miodu oblegany przez hałaśliwe muchy.

Gotowe rozpinać rozporek, jeśli choćby się uśmiechnęła.

* * *

Żeby zapomnieć o tych myślach, zapytała:

– Morderstwo?

– Nie, w okręgu Orange ktoś wniósł sprawę, oskarżył hodowcę owoców o używanie nielegalnych oprysków. – Wzrok przewędrował po ponumerowanych drzwiczkach. – O, tu jest.

Nie otworzył ich od razu.

– Tylko wiesz... to nie będzie ładny widok – powiedział po chwili. – Samochód tak go walnął, że mózg był wszędzie.

Peg wbiła dłonie w kieszenie płaszcza, żeby nie zobaczył, jak blade ma kostki. Może, być może, to będzie złodziej, który ukradł mu dokumenty.

– No dawaj – powiedziała.

Ale to nie był złodziej.

* * *

Cała prawa strona ciemnej głowy była... hmm, miękka. Dolna powieka – rozerwana i tylko luźno ułożona mniej więcej na miejscu, tak że wyzierała spod niej gałka oczna. Od poziomu ust ciągnęło się krwawe otarcie, znikające aż pod podbródkiem. A ciemię było roztrzaskane aż tak bardzo, że owinęli je czymś jakby folią spożywczą, żeby się trzymało.

Nie było jednak sensu udawać, że to nie Decimus.

– I jak? – zapytał w końcu Stanway.

– Tak, on, proszę go schować.

Usłuchał. Odwracając się, żeby odprowadzić ją do wyjścia, zapytał jeszcze:

– Jak się pani dowiedziała? I czemu ten gość jest aż taki ważny?

– No... wie pan, ludzie dzwonią do gazety. Na przykład sanitariusze z karetek. Zawsze parę groszy dostaną za dobrą informację.

Głowa unosiła się przed nią jak jakiś balon na sznurku z okropnego żartu; ta rozmiękła twarz. Przełknęła ślinę, tłumiąc mdłości.

– A on... był... jednym z ważniejszych ludzi Austina Traina.

Stanway gwałtownie odwrócił głowę.

– Aaa, to nic dziwnego, że się interesujecie! Miejscowy przedstawiciel czy coś takiego, nie? Coś właśnie słyszałem, że trainiści dziś znów coś kombinowali.

– Nie, z Kolorado. Ma... miał... wat koło Denver.

Dotarli do końca korytarza między antypiekarnikami. Stanway, z oficjalną uprzejmością wobec kobiety, której zwykle nienawidziła, ale u niego była w stanie przeboleć – bo to była sytuacja typu „gość i gospodarz” – przytrzymał jej drzwi, przepuścił przed sobą... i po raz pierwszy odkąd przyszła naprawdę na nią spojrzał.

– Może pani... nie chciałaby pani... ten? – Słabe ma umiejętności społeczne ten Stanway, zwłaszcza wobec kobiet. – Nie usiadłaby pani na chwilę? Zrobiła się pani zielona na twarzy...

– Nie, dziękuję! – Nazbyt stanowczo. Peg nienawidziła jednak przyznawać się do jakichkolwiek słabości, żeby nie zostały uznane za „kobiece”. Chwilę później odrobinę ustąpiła. Ze wszystkich znanych jej mężczyzn tego akurat najmniej podejrzewała o chęć wykorzystania luk w jej pancerzu.

– Bo widzi pan... – przyznała – ja go znałam.

– Aha. – Zrozumiał. – Bliski przyjaciel?

Kolejny korytarz, wyłożony miękką i trwałą zieloną wykładziną, przetykany falami monotonnego muzaku. Zza drzwi opatrzonych złotymi literami wyszła dziewczyna z tacą pełną filiżanek z kawą. Peg poczuła aromatyczną parę.

– Tak... a policja tu kogoś przysyłała?

– Na razie nie, słyszałem, że są zarobieni. Pewnie przez tę demonstrację.

– A zabrali jego rzeczy z samochodu?

– Pewnie tak. Nie dostaliśmy nawet dokumentów, tylko taki formularz, który wypełniają na miejscu wypadku. – Stanway, mając codziennie do czynienia z Bóg wie iloma takimi trupami, nie okazywał cienia zainteresowania. – Ale na moje oko jeszcze się zainteresują. Musiał być naćpany, żeby zrobić to, co zrobił. A skoro to jeden z ważniejszych ludzi Traina, to na pewno niedługo tu przyjdą, prawda?

Peg pośpiesznie naciągnęła maskę, choć jeszcze nie dotarli do drzwi wyjściowych.

Bo zakrywała większość zdradzieckiej twarzy.

* * *

Do samochodu miała kawał drogi. Oczywiście był to hailey, z zasady. Zanim do niego doszła, oczy miała tak zamglone – i nie tylko przez drażniące powietrze – że dwa razy próbowała włożyć kluczyk na odwrót. Gdy wreszcie sobie to uświadomiła, była tak wściekła, że szarpiąc drzwiami, złamała sobie paznokieć.

Włożyła palec do ust, ale zamiast obgryźć odłamany strzępek, oderwała go. Poleciała krew.

Ból przyniósł jednak chwilowe otrzeźwienie. Uspokoiwszy się, owinęła skaleczenie chusteczką ze schowka i zastanowiła się, czy nie zrobić z tego informacji. Bo news był, i to jaki. Na pewno trafiłby i do gazet, i do telewizji. Zabity na autostradzie: Decimus Jones (30 l.), karany dwa razy za marihuanę i raz za pobicie, umoczony mniej więcej tak, jak należało oczekiwać od dzisiejszego młodego czarnego mężczyzny. Potem jednak, w wieku dwudziestu sześciu lat, nagle nawrócony (jak mówią) na nauki Austina Traina, potem mózg trainistów, kiedy zaczęli działać w Kolorado... choć do miana „trainisty” nie przyznawałby się, podobnie jak sam Austin. Austin mówił, że właściwy termin to „komuchy” – od „komensalizmu”, co oznaczało, że i ty, i twój pies, i pchła na jego grzbiecie, i krowa, i koń, i zając, i suseł, i nicień, i pantofelek, i krętek, wszystkie w rezultacie zasiadają do tego samego stołu. Ale to była tylko teza do dyskusji, rzucana, kiedy znudził się ludźmi krzyczącymi na niego, że jest zdrajcą.

Powinna była dopilnować, żeby ciało Decimusa zostało zwrócone biosferze. Zapomniała o tym wspomnieć. Wrócić? A, cholera, pewnie ma to zapisane w testamencie. O ile w ogóle komuś będzie się chciało czytać testament czarnucha...

Ktoś musi Austinowi powiedzieć. To byłoby straszne, gdyby dowiedział się o tym z gazety czy telewizji.

Ja?

No tak, cholera. Wychodzi na to, że ja pierwsza się dowiedziałam. Więc to muszę być ja.

* * *

W głowie powstał nagły chaos, plątanina obrazów, jakby kontrolę nad umysłem przejęły jednocześnie ze trzy osoby. Stanway przypadkowo zadał akurat to pytanie, na które czuła się w obowiązku odpowiedzieć szczerze: „Bliski przyjaciel?”.

Bliski? Raczej „jedyny”! A dlaczego? A dlatego że był czarny, szczęśliwie żonaty i już niezainteresowany egzotycznymi walorami białych dziewczyn? (Swoją drogą, kto ma powiedzieć Zenie i dzieciakom?). Częściowo dlatego tak. Naprawdę liczyło się jednak to, że Decimus Jones, mężczyzna, zdrowy i hetero, traktował kuszącą i zmysłową Peg Mankiewicz... jak przyjaciółkę.

Niech lepiej Austin powie Zenie. Ja nie będę w stanie. I wszystkim wam Wesołych Świąt.

* * *

Teraz już miała w głowie kompletny mętlik. Widziała, jak od punktu jego śmierci rozchodzą się kolejne wydarzenia, jakby patrzyła w kryształową kulę. Wszyscy będą automatycznie powtarzać to samo, co Stanway: „Naćpany albo wariat. Żeby tak wyskoczyć z samochodu!”.

Tymczasem ona znała go jako niezmiernie rozsądnego faceta, a narkotyki też należały do zamierzchłej przeszłości. Zatem to nie mogło być z jego własnej woli. Ktoś musiał mu podrzucić kapsułkę czegoś bardzo mocnego. A motyw przychodził jej do głowy tylko jeden. Zdyskredytować go za wszelką cenę.

Nagle uświadomiła sobie, że patrzy, nie widząc, na dowód, że przez parking przeszedł jakiś trainista – czaszka i piszczele na drzwiach auta zaparkowanego pod kątem do jej samochodu. Na jej własnym oczywiście nic nie było.

Tak jest. Ktoś musiał to zrobić, żeby skompromitować Decimusa. Na pewno. Ci stereotypowi, nieodróżnialni od siebie plastikowi ludzie z dolarami w oczach nie mogli znieść, że muszą współdzielić swoją na wpół zniszczoną planetę z kimś, kto wylazł z rynsztoka, który mu sami urządzili. Czarny facet, który nawet nie skończył studiów, powinien zginąć w ulicznej bójce, albo jeszcze lepiej, zgnić w więzieniu, odsiadując dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Żeby był uwielbiany i stawiany za wzór, niczym lekarz czy ksiądz? Żołądek się wywraca na samą myśl.

* * *

No właśnie, żołądek się wywraca. Jezus Maria. Poszukała w torebce tabletki, którą powinna była wziąć ponad godzinę temu. Zmusiła się do przełknięcia jej bez popicia.

W tych czasach przeważnie nie było innego wyjścia.

* * *

Wreszcie stwierdziła, że niepotrzebnie się rozrzewnia, i przekręciła kluczyk w stacyjce. Auto miało jeszcze dość pary, więc natychmiast ruszyło, całkiem bezgłośnie.

I czysto. Żadnych związków alkilowych ołowiu, prawie zero tlenku węgla, nic gorszego od dwutlenku węgla i wody. Jeśli ktokolwiek na górze słucha, chwała tym, którzy się trudzą, by wybawić nas od skutków naszej własnej obłąkanej pomysłowości.

Gdyby jechała do redakcji, wyjeżdżając z parkingu, skręciłaby w prawo. Ale pojechała w lewo. W całym kraju było może ze sto osób, nie więcej, które mogły liczyć na to, że znajdą Austina Traina, kiedy tylko zechcą. Gdyby jej naczelny wiedział, że ma kogoś takiego wśród swoich dziennikarzy, kto w dodatku nigdy nie wykorzystał tej informacji do celów zawodowych, rzuciłby się na nią z bronią.

Ślepe stado

Подняться наверх