Читать книгу Ślepe stado - John Brunner - Страница 19

Od znaku do znaku

Оглавление

Ze ścian menedżerskiej kantyny patrzyły znaki zodiaku, wytłoczone i złocone, na metrowych panelach z zielonej skóry, oczywiście sztucznej. W powietrzu unosiły się głosy i szczęk kostek lodu. Pośrodku, na atak, kiedy pojawi się prezes firmy (a obiecał przyjść punktualnie o pierwszej), czekał stół zastawiony luksusowym jedzeniem. Jaja na twardo, nieobrane ze skorupek, żeby było widać, że są brązowe, z wolnego wybiegu, bogate w karoten; sałata z zewnętrznymi liśćmi obgryzionymi przez ślimaki; jabłka i gruszki obnoszące się ze śladami po robakach jak z bliznami od pojedynków, w tym wypadku były prawdopodobnie autentyczne, choć słyszało się, że hodowcy owoców fałszują je rozgrzanym drutem, w obszarach, gdzie nie ma już żadnych owadów; całe szynki, bardzo chude, dumne z braku antybiotyków i siarczanu miedziowego; rachityczne kurczaki; chleb ziarnisty jak piaskowiec, ciemny jak błoto i przetykany całymi ziarnami pszenicy...

– Hmm! Wygląda to, jakby ktoś wykupił cały sklep Puritana! – powiedział głos w zasięgu słuchu Chalmersa, rozśmieszając go.

Szedł od znaku do znaku, przy każdym z nich odmierzając dokładnie trzy minuty.

Panna: nie było żadnych kobiet z wyjątkiem Felice, z którą miał romans i dwóch dziewczyn za barem.

Angel City, zgodnie ze swoim postępowym wizerunkiem, szukało kiedyś kobiet na stanowiska dyrektorów regionalnych, ale z dwóch pierwszych jedna wyszła za mąż i się zwolniła, a druga przeżyła załamanie nerwowe. Niekiedy zastanawiał się, czy Felice sypia z nim dlatego, że liczy na wspięcie się aż tak wysoko na korporacyjną drabinę.

Ten element polityki został jednak dawno skorygowany.

Waga: Teraz ja. Ja uderzyłbym prosto w odzyskiwanie złomu i budowę oczyszczalni ścieków. To są wzrostowe branże lat osiemdziesiątych. Błyskawicznie byśmy mieli sto procent zwrotu.

Skorpion: Szczury? Nie, mamy teriera i kota, i pilnujemy, żeby były głodne. Za to mrówki! Dwa tysiące wydałem na zabezpieczenie kuchni, a one i tak wszędzie wlezą. Musieliśmy wrócić do... rozumiecie... starego i pewnego środka. Jakbyście kiedyś potrzebowali, to znam jednego dobrego, dyskretnego dostawcę.

Strzelec: Na naszym terenie ułożyliśmy sobie pewien modus vivendi z Syndykatem. Mają duży udział w Puritanie. Na naszym terenie bardzo mocni. Niech ktoś tylko spróbuje wyłudzić odszkodowanie, zaraz przychodzą do niego mili panowie. Tak jesteśmy dogadani.

Pod Koziorożcem nikogo.

Wodnik: Bez lodu. Dziękuję... ej! Mówiłem, że BEZ LODU! Nie rozumiesz po angielsku? Lekarz mi kazał. Nie mogę tykać się niczego oprócz puszkowanej mineralnej. Jak znów będę musiał pójść na zwolnienie...

Ryby: A może byśmy jako warunek do polis na życie dorzucali zainstalowanie w domu zatwierdzonego przez nas filtra do wody, tak jak robimy z filtrami w samochodach? Wstępnie przegadałem to z paroma dużymi firmami i są bardzo zainteresowane współpracą.

Pod Baranem nikogo.

Byk: Jeśli mamy pójść w stany, gdzie hodują bydło, to musimy mieć konkretne papiery na częstotliwość zdeformowanych płodów u zwierząt hodowlanych. Mnie udało się ściąć żądania do zwrotu opłaty za pokrycie przez ogiera, ale gość upierał się, że klacz, która zdechła przy porodzie, była warta dwa razy tyle. Żeby poszedł na ugodę, musiałem rzucić naprawdę ciężkimi aluzjami o kosztach sądowych.

Bliźnięta: Ostatnio miałem kupę pytań o ubezpieczenie przeciwko kłębkowatości płodowej. Daje to do myślenia, czy coś się za tym aby nie kryje. Może jakiś przeciek z laboratorium?

Pod Rakiem nikogo. Nic dziwnego.

Lew: Tak, spóźniłem się przez tego walniętego czarnucha...

* * *

Chalmers cmoknął współczująco, wysłuchawszy Philipa, i natychmiast przeszedł na mniej przygnębiający temat.

– A tak à propos! Z Tanią przyjeżdżamy do Kolorado na weekend. Pojeździć trochę na nartach.

– Tak? Dokąd, do Aspen?

– Nie, w Aspen pełno ludzi, którzy przeczytali o nim w „Playboyu”. My zwalimy się tam do ciebie. Do Towerhill!

– Niemożliwe! To zadzwońcie, jak będziecie! Może wpadniecie do nas na obiad czy coś?

Odrobinę się spocił po tym prztyczku z „Playboyem”.

Precyzyjnie wyliczona peregrynacja Chalmersa doprowadziła go, za pięć pierwsza, prosto w objęcia Greya.

– Ten gość z Denver – powiedział Grey. – Philip Mason.

– Co z nim? – Przewidywał, jaka będzie odpowiedź, już ciesząc się, że dysponuje niezbicie pewną ripostą. Sam był w to umoczony: kiedy przyjmowali Masona do pracy, komisja podzieliła się dwa do trzech i jego głos przeważył szalę.

– Coś jest z nim nie tak. Albo dzisiaj jest jakiś nieswój.

– Nieswój, pewnie. Widział na własne oczy jak przejechało człowieka. – I powtórzył mu opowieść.

Grey myślał przez chwilę. Chalmers czekał, czując się niezręcznie. Ciężko się patrzyło, jak ten facet myśli, człowiek sobie od razu wyobrażał cały świat pełen wirujących zębatych kółeczek.

– Ktoś będzie go musiał mieć na oku – powiedział w końcu Grey.

– Ale to jeden z naszych najlepszych ludzi! – Chalmers poczuł się osobiście urażony. – Prawie podwoił sprzedaż w Denver. To on pierwszy wytropił te nowe osiedla na Towerhill, wynajął biuro na parterze i teraz mamy tam trzy czwarte udziału w rynku. A inny jego pomysł? Wysyłamy razem z potwierdzeniami rezerwacji w hotelach oferty na krótkoterminowe ubezpieczenie od nieszczęśliwych wypadków. Tysiąc procent zysku.

– Nie o tym mówię – odparł Grey. – Chciałbym za to wiedzieć, po co z rana przyjechał do Los Angeles własnym samochodem. Kawał drogi z Denver. Myślałem, że przyleci samolotem.

Drzwi otworzyły się, by wpuścić prezesa firmy, Grey podszedł, żeby się z nim przywitać. Chalmers, krzywiąc się za jego plecami, zastanawiał się – nie po raz pierwszy – czy kiedykolwiek ośmieli się nazwać Greya „Mike” – od Mycrofta, starszego brata Sherlocka Holmesa. Tylko wewnętrzny krąg najwyższej kadry zarządzającej posługiwał się otwarcie tym przezwiskiem.

Ślepe stado

Подняться наверх