Читать книгу Ślepe stado - John Brunner - Страница 15

Praprzyczyna problemów

Оглавление

– Te-guciu-guciu-galpa...

Deszcz siekł tak mocno, że wycieraczki land rovera ledwo nadążały, a droga była okropna. Mimo napędu na cztery koła nieustannie ślizgali się i buksowali, a od czasu do czasu wpadali w taką dziurę, że Leonard Ross aż się krzywił.

– Walnij w łeb i zabierz skalpa...

Śpiewanie doktora Williamsa ledwo wybijało się ponad ryk silnika i łoskot deszczu, ale mimo wszystko dawało się rozpoznać, że melodia pochodzi od dziecinnej pioseneczki Goosey Goosey Gander.

– Potem w dupę hyc...

Kolejna dziura. Leonard odruchowo obejrzał się, czy jego sprzęt jest w porządku. Zaraz tego pożałował. Tylne siedzenie zajmował dodatkowo przydzielony mu do eskorty policjant, z paskudną cieknącą chorobą skóry, a żołądek Leonarda i bez tego był roztrzęsiony.

– Nie pomoże jej nic! – zakończył triumfalnie Williams i jednym tchem dodał: – A długo jesteś w tym Global Relief?

– Eee... – Do Leonarda przez chwilę nie docierało, że to jest pytanie. – Jakieś cztery lata.

– I nigdy dotąd nie byłeś w tej części świata?

– Niestety, nie.

– Typowe, kurna! – Prychnięcie. – A chociaż w temat cię wprowadzili?

Leonard kiwnął głową. Zalali go masą danych, w głowie cały czas mu dzwoniło. Jakże ten kraj jest pełen paradoksów! Na samym początku, kiedy zobaczył, że jego kontakt w Guanagui nazywa się Williams, założył, że to Amerykanin. Nie był przygotowany na maniakalnego Brytola, który nawet w tej smrodliwej tropikalnej wilgoci będzie chodzić w tweedowej marynarce. Zdawało się jednak, że to pasuje do kraju, którego pierwsza stolica została po trzystu pięćdziesięciu siedmiu latach zdegradowana, bo obywatele oburzyli się, że gubernator ma kochankę; którego obecna stolica była tak nieważna, że nawet nie dociągnięto do niej kolei, a międzynarodowe linie lotnicze nie chciały już jej obsługiwać...

– Za każdym razem, gdy ktoś próbuje trochę ten kraj podźwignąć – powiedział Williams – coś idzie źle. Siła wyższa! Ale skoro Pan Bóg lubi się tak bawić, nic dziwnego, że Tupamaros tak rosną w siłę! Tutaj to oczywiście nie, ale w miastach. Popatrz tylko na tę drogę! Na tutejsze standardy to jest, kurna, prawdziwa autostrada. Tak tu ciężko dowieźć jakiś towar na rynek, a miejscowi przeważnie nie mają kasy na przetworzone towary, nawet na porządne narzędzia. Ale od czasu do czasu ktoś wykrzesze z ludzi entuzjazm, żeby hodować coś na sprzedaż – kawę, bawełnę, coś w tym stylu – i przez chwilę się kręci, a potem znowu się rypnie. I cała ciężka robota na nic. Jak tym razem. Sam zobacz zresztą.

Niespodziewanie zahamował w miejscu, gdzie drogę otaczały wysokie do kolan kamienie. Wyglądając przez zalaną deszczem przednią szybę, Leonard zorientował się, że podjechali do zaniedbanej wioski otoczonej z dwóch stron krzewami kawowców, z pozostałych – kukurydzą i fasolą. Układ zagonów sugerował dobre gospodarowanie, rośliny były jednak uschnięte, wszystkie, co do jednej.

Wyskakując, Williams rzucił jeszcze:

– Bierz sprzęt!

– Ale...

– Słuchaj, kurna, będzie tak lało przez całe tygodnie, więc lepiej już się zacznij przyzwyczajać!

Leonard z ociąganiem chwycił zestaw terenowy i wyszedł na ulewę. Okulary natychmiast mu zachlapało, wzrok miał jednak zbyt słaby, żeby je zdjąć. Z wodą cieknącą za kołnierz poszedł za Williamsem po linii, którą ten wytyczył na błotnistej ziemi.

– Wszystko jedno, gdzie popatrzysz – powiedział Williams, zatrzymując się przy najbliższym kawowcu. – Sukinsyny i tak będą wszędzie.

Leonard zaczął posłusznie grzebać w błocie. Po chwili zapytał:

– Ty jesteś Anglikiem?

– Tak dokładnie to Walijczykiem. – Ton był lodowaty.

– A mogę zapytać, co cię tu sprowadza?

– Dziewczyna, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć.

– Przepraszam, nie chciałem być...

– Wścibski? Ależ nie. Ale i tak ci powiem. Była córką pracownika ambasady w Londynie. Bardzo piękna. Ja miałem dwadzieścia cztery lata, ona dziewiętnaście. Ale pochodziła z katolików z Comayagua, bardzo ortodoksyjnych, więc oczywiście w głowie im się nie mieściło, żeby miała wyjść za metodystę. I ściągnęli ją z powrotem do domu. Ja dokończyłem studia, oszczędzałem jak porąbany, żeby mieć na bilet, myślałem, że jeśli ją przekonam, że mam poważne zamiary... Kurna, jakby było trzeba, nawet bym się nawrócił!

Pod rachitycznym korzonkiem kawowca coś się wiło.

– I co?

– Przyjechałem tutaj i dowiedziałem się, że umarła.

– Co takiego?

– Na tyfus. Zdarza się tutaj. A to było w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym.

Wyglądało na to, że już nic więcej nie da się powiedzieć. Leonard podniósł bryłkę ziemi i rozkruszył ją w dłoniach, odsłaniając nerwowe pięciocentymetrowe stworzenie, na pierwszy rzut oka podobne do dżdżownicy, ale koloru sinoczerwonego, z lekkim zgrubieniem na jednym końcu, paroma drobnymi szczecinkami i wijące się z większą energią niż jakakolwiek dżdżownica.

– Ale wiesz co? Nigdy nie żałowałem, że tu zostałem. Ktoś musi tu być na miejscu, żeby im pomagać – nie da się wszystkiego zrobić zdalnie... A, takiego znalazłeś, tak? – Jego ton wrócił do normy. – Swoją drogą, rozpoznajesz może co to takiego? Moje książki nie na wiele się tu przydają. Po hiszpańsku nazywa się sotojuela, ale tutaj nazywają to jigra.

Leonard jedną ręką, zostawiając błotniste odciski, wyciągnął z torby probówkę i wcisnął do niej szkodnika. Próbował obejrzeć go przez składaną lupę, ale deszcz lał zbyt mocno.

– Jakby się dało przyjrzeć pod dachem – mruknął.

Może w wiosce znajdzie się jakiś nieprzeciekający dach. Może...

– Tak te robale robią z roślinami. Widzisz?

Williams nonszalancko wyciągnął z ziemi krzew kawowca. Nie stawiał żadnego oporu. Łodyga była tak podziurawiona, że aż gąbczasta, a liście obwisłe i rachityczne.

– Kukurydzę i fasolę też żrą? – zapytał Leonard.

– Jak znajdziesz coś, czego nie żrą, to mi powiedz!

W dziurze po wyrwanej roślinie zakłębiło się ich pięć czy sześć, nerwowo próbujących się ukryć.

– Od dawna niszczą uprawy?

– Od zawsze – odparł Williams. – Ale dopiero... eee... mniej więcej jak tu wykarczowali i zaczęli uprawiać kawę... wcześniej były tylko w dżungli. Przez pierwsze dziesięć lat w Guanagui widziałem tylko parę. A mniej więcej dwa i pół roku temu – BUM!

Leonard wyprostował się, nogi były mu wdzięczne, że już nie kuca.

– No to nie ma wątpliwości, że to sytuacja nadzwyczajna, tak jak mówiłeś. Uzyskam zgodę na użycie silnych insektycydów i wtedy...

– To ile czasu jesteś w tym Globe Relief, jak mówiłeś?

Leonard, mrugając, spojrzał na Williamsa, który nagle i nieoczekiwanie się zezłościł.

– Jak myślisz, kto jest właścicielem tej ziemi? Jesteśmy na prywatnym terenie jakiegoś wysokiego rządowego fajansiarza, który może sobie naginać prawo jak zechce! Ta ziemia była opryskiwana i oblewana tak, że pływała w pestycydach!

Po stronie wioski zobaczyli nagle idących gęsiego, bardzo powoli, mężczyzn, kobiety i dzieci. Wszyscy byli chudzi, wszyscy byli obdarci i bosi, a niektóre dzieci miały typowe dla pelagry wydęte brzuchy.

– I przez tego debila jigras są odporne na DDT, heptachlorany, dieldrynę, pyretroidy, na wszystko! Myślisz, że jestem aż tak głupi, że mi to nie przyszło do głowy? Ci ludzie nie potrzebują chemii, oni potrzebują jedzenia!

Ślepe stado

Подняться наверх