Читать книгу Ślepe stado - John Brunner - Страница 17

Mimo dobroczynności jest jako miedź brzęcząca

Оглавление

– Najlepszą analogią będzie chyba ser – powiedział pan Bamberley.

Hugh Pettingill kiwnął głową, żeby pokazać, że uważa. Miał dwadzieścia lat, ciemne włosy, piwne oczy i permanentnie złą minę: wydęte usta, zmrużone oczy, na stałe zmarszczone czoło. Tak go ukształtowały kiepskie lata od czternastego do dziewiętnastego roku życia. Teraz przeżywał pierwszy udany rok – podobno pierwszy z wielu – i był na tyle dobrze nastrojony, by dopuścić możliwość, że da się przekonać.

Wszystko zaczęło się od dyskusji o jego przyszłości. Powiedział podczas niej coś mniej więcej takiego, że bogate uprzemysłowione kraje niszczą Ziemię i że jest zdecydowany nigdy nie mieć nic wspólnego z handlem, technologią, ani siłami zbrojnymi, które pan Bamberley tak po staroświecku podziwia. A z tego wynikło polecenie (zbyt stanowcze, by nazwać je zaproszeniem) odbycia wycieczki z przewodnikiem po farmie hydroponicznej, w celu przekonania się, jak można konstruktywnie wykorzystywać technologię.

– Ja nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy poprawiać natury! – rzucił potem, chichocząc, pan Bamberley.

Hugh zachował ripostę dla siebie:

– A co by się musiało stać, żeby dotarło do ciebie, że to nie jest żadna poprawa?

Pan Bamberley, korpulentny choć muskularny, szedł nieśpiesznie stalową galeryjką pod dachem farmy, pokazując rękoma na lewo i prawo kolejne fazy, przez które przejść musi hydroponicznie hodowany maniok, zanim stanie się produktem końcowym, zwanym „Nutripon”. Pod ogromną półprzezroczystą kopułą pachniało lekko drożdżami, jakby inżynierowie od przetwórstwa ropy przejęli piekarnię.

W pewnym sensie było to całkiem trafne porównanie. Bamberleyowie dorobili się właśnie na ropie, choć było to dwa pokolenia temu, i ani obecny pan Bamberley – który dostał na chrzcie Jacob, ale wolał, aby mu mówić „Jack” – ani jego młodszy brat Roland nigdy nie postawili stopy w błocie pod wiertnią. Fortuna dawno urosła na tyle, że nie tylko utrzymywała się sama, ale i była zdolna do podziału, niczym ameba. Roland wziął swoją część, na której chciwie siedział, chcąc ją przekazać jedynemu synowi Hectorowi (którego Hugh na podstawie jedynego z nim spotkania uznał za rozpieszczonego snoba... ale miał dopiero piętnaście lat, więc to nie jego wina, tylko ojca); Jacob zaś swoją zainwestował dwadzieścia lat temu w Bamberley Trust Corporation. Od tego czasu rozrosła się jak nowotwór.

Hugh nie miał pojęcia, ilu ludzi potrzeba do pielęgnowania pieniędzy Trustu, bo mieścił się on głównie w nowojorskim biurze, gdzie nigdy nie był. Wyobrażał sobie jednak niewyraźną gromadę kilkuset osób zajętych przycinaniem, nawożeniem, podlewaniem. Te ogrodnicze wyobrażenia przychodziły mu łatwo, bo jego przybrany ojciec zamienił rodzinne rancho w Kolorado w jeden z najpiękniejszych ogrodów botanicznych w całym kraju. W głowie utkwił mu tylko jeden namacalny fakt dotyczący Trustu – suma, którą obracał, jest obecnie tak wielka, że Jacob Bamberley może sobie pozwolić na prowadzenie największej na świecie farmy hydroponicznej z przetwórnią, w celach wyłącznie dobroczynnych. Zatrudniać sześćset osób, a produkt sprzedawać po kosztach, albo i taniej, co do grama wysyłając go za granicę.

Pan Dobroczyńca. No cóż, zawsze to lepszy sposób wykorzystania odziedziczonej fortuny niż ten, który wybrał Roland – wydać wszystko na siebie i swojego syna, żeby nigdy nie musiał się mierzyć z wredną rzeczywistością...

* * *

– Ser – powtórzył ponownie pan Bamberley.

Patrzyli na szereg idealnie okrągłych kadzi, w których w kłębach pary mieszało się coś przypominającego odrobinę spaghetti. Człowiek w masce i sterylnym kombinezonie pobierał z nich próbki długą kopyścią.

– Jakaś obróbka chemiczna? – zaryzykował Hugh. Miał nadzieję, że nie będzie się to zbyt długo ciągnęło; rano miał biegunkę i czuł, że w brzuchu znowu mu się kotłuje.

– Drobna korekta. – Pan Bamberley błysnął oczyma. – „Chemiczna” strasznie źle się kojarzy. Maniok jest jednak trudny w obróbce, bo jego skórka zawiera silnie trujące związki. Ale w sumie to nic nadzwyczajnego, mamy wiele takich roślin, których pewne części są jadalne, a inne trujące. Pewnie jesteś w stanie podać jakiś inny przykład?

Hugh powstrzymał westchnienie. Nigdy nie powiedział tego otwarcie, zbyt świadom był długu, jaki ma wobec Jacka (osierocony w wieku czternastu lat wskutek zamieszek, umieszczony w schronisku dla nieletnich i wybrany na oko przypadkowo, by zasilić ciągle rosnącą czeredkę adoptowanych synów tego pulchnego człowieczka – jak dotąd, miał ich ośmiu), ale zwyczaj zadawania tego typu pytań irytował go niezmiernie. Manieryzm typowy dla kiepskiego nauczyciela, który uświadomił sobie, że dzieci powinny same dochodzić do odpowiedzi, ale nie nauczył się, jak je skłaniać do zadawania odpowiednich pytań. Powiedział ze znużeniem:

– Nać ziemniaczana.

– Bardzo dobrze! – Pan Bamberley poklepał go po ramieniu i po raz kolejny wskazał na podłogę. – Natomiast, zważywszy, jak skomplikowany proces jest potrzebny, by uzdatnić maniok do spożycia...

Jasna cholera. Znów będzie wygłaszał jakiś parszywy wykład.

– ...i jak mało prawdopodobne jest, by komuś udało się to czystym przypadkiem, zawsze wydawało mi się to jasnym i klarownym dowodem na boską interwencję w życie człowieka pierwotnego – zadeklamował pan Bamberley. – A tutaj mamy do czynienia nie z jakąś stosunkowo banalną substancją, na przykład kwasem szczawiowym, ale z najgroźniejszą z trucizn – cyjankiem! Mimo to są ludzie, którzy od tysiącleci żywią się głównie maniokiem i przeżyli, ba, wręcz rozkwitli! Czy to nie wspaniałe, kiedy się tak na to spojrzy?

Być może. Ale ja tak na to nie patrzę. Raczej wyobrażam sobie zdesperowanych, cierpiących głód ludzi, którzy próbują wszystkiego, co się nawinie, z wątłą nadzieją, że kolejna osoba, która spróbuje nieznanej rośliny, nie padnie trupem na miejscu.

– Innym przykładem jest kawa. Komu by przyszło do głowy, bez podpowiedzi, żeby wysuszyć te jagody, wyłuskać, podpiec, zemleć i dopiero wtedy zrobić z nich napar? – Podniósł głos do tonu jak z ambony, po czym niespodziewanie się uspokoił. – Zatem nazywanie tego „procesem chemicznym” jest mylące. Tak naprawdę my to po prostu gotujemy. Maniok jako podstawa diety ma jednakże jedną wadę. Czy już mówiłem...?

– Niską zawartość białka – odparł Hugh, myśląc o sobie jak o jednej z tych dziecięcych zabawek do gry w pytania i odpowiedzi, gdzie po naciśnięciu właściwego guzika zapala się lampka.

– Punkt dla ciebie! – rozpromienił się pan Bamberley. – Dlatego właśnie porównuję nasze zadanie do produkcji sera. Tutaj... – otworzył drzwi do kolejnej części przetwórni, wielkiego i słabo oświetlonego pomieszczenia, w którym z pajęczych metalowych dźwigarów zwieszały się osłonięte lampy ultrafioletowe – ...wzbogacamy mieszankę w białka. Wyłącznie naturalnymi sposobami: drożdże i grzyby o wyjątkowo dużej wartości odżywczej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, nawet do osiemdziesięciu procent manioku zamieni się w białko, ale nawet przeciętny wynik, sześć procent, jest już znacznym krokiem naprzód.

Idąc dalej i cały czas gadając, dotarł do kolejnego działu, gdzie gotowy produkt rozwieszano wielkimi pasmami na suszarniach, niczym włóczkę, a potem krojono na odcinki długości palca.

– A wiesz, co jeszcze jest niesamowite? Maniok to oczywiście tropikalna roślina. Mimo to u nas rośnie lepiej niż w tak zwanych „naturalnych” warunkach. Czy wiesz dlaczego?

Hugh pokręcił głową.

– Dlatego że większość naszej wody pozyskujemy ze stopionego śniegu. Dzięki temu zawiera mniej ciężkiego wodoru, deuteru. A dużo roślin słabo go toleruje.

Na koniec pakownia, gdzie mężczyźni i kobiety w maskach i kombinezonach upychają odważone ilości do wyłożonych folią kartonów, a potem ładują je na warczące wózki widłowe. Niektórzy pomachali, zauważywszy pana Bamberleya. Odpowiadając tym samym gestem, uśmiechnął się od ucha do ucha.

* * *

O Boże. Mój Boże, niczyj inny. Nie Boże Bamberleya, jowialny, miły i ojcowski, z pewnością wysoki, przystojny i biały, z długą siwą brodą. Rany, ten człowiek zapłacił za ubranie, które mam na sobie, szkołę, do której chodzę, samochód, którym jeżdżę – nawet jeśli to tylko ślimaczący się elektryk. Naprawdę chciałbym go lubić. Jeśli nie jesteś w stanie polubić człowieka, który jest dla ciebie dobry...

Ale on to tak utrudnia! Ciągle, ciągle to poczucie, że coś jest nie tak, choćbyś chwilę wcześniej myślał, że już prawie. Na przykład to: cały czas sypie kasą do Ziemskiego Funduszu Wspólnotowego, dostarcza Globe Relief całe to tanie jedzenie, ale z ośmiu adoptowanych synów żaden nie jest wietnamskim inwalidą...

Pustak. To jest właściwe słowo. Pustak.

* * *

Ale nie zaczynajmy kłótni. Kolejne pytanie.

– Dokąd idą te kartony, które teraz pakują?

– Chyba do Noshri – odparł pan Bamberley. – Program pomocy dla obszarów dotkniętych wojną. Ale sprawdzę.

Zawołał do czarnej kobiety, która, używając szablonu, malowała na pustych kartonach miejsce przeznaczenia. Przechyliła dopiero ukończone pudło, żeby mógł z galerii przeczytać napis.

– Nie do Afryki! – Pan Bamberley wydawał się zaskoczony. – Czyli ktoś musiał wypracować masę nadgodzin. Dowiem się kto i pochwalę go. Czyli już realizujemy nasz nowy kontrakt dla Globe Relief.

– I dokąd to idzie?

– A, do takiej jednej wsi w Hondurasie, gdzie uschła im cała kawa.

Ślepe stado

Подняться наверх