Читать книгу O matko i córko - Katarzyna Błędowska - Страница 9

Chmury na horyzoncie

Оглавление

Pierwsze dni po powrocie ze szpitala były spokojne. Wszystko układało się dobrze. Uczyliśmy się tych wszystkich rzeczy, których muszą się nauczyć rodzice. Panował chaos, ale pełen szczęścia i radości. Jak to zwykle bywa, odwiedziła nas najbliższa rodzina. Siostra, brat, dziadkowie. Wszyscy przyjechali, aby poznać nowego członka klanu. Wtedy jeszcze Paulina sprawiała wrażenie grzecznego dziecka.

Spędzałam z nią mnóstwo czasu. Nie mogłam się napatrzeć, jak śpi, je, jeszcze niepewnie rozgląda się dookoła. Byłam cały czas blisko. Teraz wiem, że takie postępowanie jest elementem rodzicielstwa bliskości. Już na tak wczesnym etapie buduje się silną, pozytywną więź. Procentuje to w kolejnych latach. Rozumiem też, że gdyby nie moja bezgraniczna miłość do córki, nie byłoby dziś między nami tak dobrych relacji.

Sielanka trwała pierwsze dwa miesiące. Paulina rosła jak na drożdżach. Nie mogliśmy się nią nacieszyć. Zachwycało nas wszystko. Pierwsze spojrzenia, pierwszy uśmiech, a nawet pierwszy płacz. Wszystko było nowe. Mieliśmy najpiękniejsze dziecko na świecie. Oczywiście każda mama myśli tak o swoim maleństwie, więc w tej kwestii nie byłam wyjątkowa. Tata chodził dumny jak paw i opowiadał wszystkim, jaką to ma śliczną i mądrą córkę. Czuliśmy się jak w siódmym niebie, najszczęśliwsi na świecie. Zrealizowałam swoje największe marzenie. Byłam spełniona. Byłam mamą!

Paulina urodziła się w lutym i do chrztu, który odbył się w kwietniu, grzecznie jadła, leżała w łóżeczku, spała. Działała trochę na zasadzie „cycek – spać” albo „kąpiel – cycek – spać”. Słowem: święty spokój. Nic jej nie przeszkadzało. Spała wręcz rozkosznie. Wszystko zmieniło się w Wielkanoc.

Była jedynym dzieckiem chrzczonym tego dnia. Podczas mszy świętej darła się tak głośno, że ksiądz poprosił, żebyśmy zabrali ją do zakrystii. Nie mogliśmy jej za nic uspokoić. Nie pomagało przystawienie do piersi, noszenie, bujanie, kołysanie, śpiewanie. NIC! Jedynym, komu na chwilę udawało się ją uciszyć, okazał się mój brat, a jej chrzestny. Tylko jego ręce działały na nią kojąco.

Ja się go po prostu bałam!

Może być w tym ziarno prawdy, bo mój brat miał gęstą brodę i sprawiał wrażenie bardzo groźnego. Myślę, że wolała już nie płakać, żeby tylko go nie oglądać. Wszyscy inni po kolei uspokajali Paulinkę. Niestety nieskutecznie. Za to ludzie na mszy mieli z nas niezły ubaw. Przestraszyłam się, bo do tej pory moja córeczka była bardzo spokojna. Bałam się, że coś jest z nią nie tak, że pojawiła się jakaś choroba, której nie zdołaliśmy zauważyć. Obawy te zostały rozwiane przez lekarza, ale i tak najadłam się strachu. Właściwie bardziej strachu niż wstydu z powodu hałaśliwej mszy.

Po kościele niestety jej nie przeszło. Całą imprezę, która odbywała się w domu, przesiedziałam w drugim pokoju, próbując uspokoić córkę. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to będzie schemat na kolejne półtora roku. Potem już każdą imprezę rodzinną przesiadywałam sama, zamknięta z lamentującym dzieckiem. Przez dobrych kilka miesięcy dawała mi nieźle w kość. Wszyscy bawili się obok, tylko czasem ktoś się zlitował i do mnie zajrzał. A ja siedziałam z Pauliną i marzyłam o pysznościach i imprezowaniu. Czasem udawało mi się co najwyżej złapać kawałek ciasta. Wtedy pojęłam, że macierzyństwo nie wygląda zawsze tak pięknie, jak to pokazują w gazetach czy filmach. Wyspane matki z perfekcyjnym makijażem noszące na rękach uśmiechnięte i czyste dziecko to mit. Przekonałam się o tym na własnej skórze. Nie zrażałam się jednak, bo miłość do córki dodawała mi energii. Dziś, kiedy dzięki kanałowi wiecie, jak układają się nasze relacje, jestem przekonana, że nie byłyby tak dobre, gdyby nie ta uskrzydlająca miłość. Od pierwszych dni Paulina miała we mnie stałe wsparcie. Bez względu na wszystkie niewygody i trudy nieustannie trwałam przy niej. Nie da się przecenić wartości takich uczuć. Czasem wydaje mi się, że nasze zrozumienie pojawiło się samo. Ale rozsądek i doświadczenie mówią mi, że więzi nie powstają z niczego. U nas miały silny fundament.


Jest zmierzła!

Wychodzi na to, że pierwsze miesiące życia mojej córeczki to sielanka, przygotowanie na coś, czego nie umiem nawet nazwać. Armagedon, a może raczej Sajgon? Miałam wrażenie, że Paulina cały czas, bez przerwy płacze. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Nie dlatego, że coś ją bolało. Ona po prostu ciągle miała zły humor.

Byłam zmierzła.

Właśnie. Kiedy jakimś cudem zdołałam ją uśpić, to spała może dziesięć minut. Zaglądałam do niej po cichu, a tu nagle oczy szeroko otwarte i znowu ryk. Miałam z nią trzy światy. Była wiecznie niewyspana, ale nie umiała zasnąć. Gdy mąż wracał do domu, dostawał na wejściu dziecko na ręce, bo ja musiałam odpocząć. Tylko że on po piętnastu minutach mi ją oddawał, bo sam miał dość. Byłam tak zmęczona, że nie miałam siły nawet się na niego złościć. Rozumiałam, że jest po pracy i też potrzebuje odpoczynku. Tylko że praca mamy trwała przez całą dobę. Kto miał mnie zmienić?

Szczęście w nieszczęściu, że mój mąż po pracy lubił się chwilę zdrzemnąć. Bardzo często zabierał na te drzemki Paulinkę. Miała specjalny leżaczek do bujania, na którym ją sadzał, opierał się o łóżko i… zasypiał. Przez sen poruszał legowiskiem. Gdy mała pomruczała niezadowolona, rozbudzał się na chwilę i bujał intensywniej. I znów zasypiał. Uwielbiałam wtedy na nich patrzeć.

Podobnie jak Paulina, tak i ja byłam wiecznie niewyspana. Próbowaliśmy wszystkich sposobów. I tych sprawdzonych, i eksperymentalnych. Ona jednak się uparła – postanowiła, że nie będzie spać w dzień. Nic nie pomagało – kołysanie, wystawianie na balkon, jeżdżenie autem. Koszmar! Nie dość, że nie spaliśmy po nocach, to nie mogliśmy tego odespać w dzień. Byliśmy ciągle zmęczeni, musieliśmy wyglądać jak zombie. Paulina zasypiała o dwudziestej, a po trzydziestu minutach miała oczy jak pięć złotych i już nie chciała spać. Od razu zaczynała płakać. Teraz się z tego śmieję, ale zastanawiam się, jak ja to przeżyłam fizycznie.

To pewnie efekt uboczny wyczekanej ciąży.

Jej niechęć do snu trwała długo. Myślałam, że to się nigdy nie skończy. Miała jakiś wewnętrzny radar. Szóstym zmysłem wyczuwała, że próbuję ją uśpić. Gdy w zasięgu wzroku znalazł się kocyk, kołderka czy łóżeczko, zaczynała ryczeć. Darła się tak głośno, że trochę się dziwię, że nie odwiedziła mnie nigdy policja. Ja ją usypiałam, a ona krzyczała. Pojawiały się jednak iskierki nadziei.

O matko i córko

Подняться наверх