Читать книгу Widzę Cię - Лайза Джуэлл - Страница 10
ROZDZIAŁ 1
Оглавление2 stycznia
Joey Mullen położyła kwiaty na płycie nagrobnej i przesunęła palcami po wyrazach wyrytych na różowo żyłkowanym granicie.
SARAH JANE MULLEN
1962–2016
UKOCHANA MATKA JACKA I JOSEPHINE
– Szczęśliwego nowego roku, mamo – powiedziała. – Przepraszam, że wczoraj nie przyszłam się z tobą spotkać. Mieliśmy z Alfiem okropnego kaca. Pojechaliśmy na przyjęcie do Frenchay, do nowego mieszkania Candy. Pamiętasz Candy? Candy Boyd? W szkole była w mojej klasie, miała jasne włosy, takie długie, że mogła na nich siedzieć. Bardzo ją lubiłaś, bo zawsze mówiła „dzień dobry”, mijając cię na ulicy. Tak czy owak, naprawdę dobrze sobie radzi, jest fizjoterapeutką. A może… kręgarzem? W każdym razie kimś takim. Rozpłakała się, kiedy jej powiedziałam, że umarłaś. Wszyscy płaczą, kiedy im to mówię. Wszyscy tak bardzo cię kochali, mamo. Każdy chciał, żebyś była jego mamą. Miałam wielkie szczęście, mając taką mamę jak ty. Teraz żałuję, że tak długo mnie nie było. Gdybym wiedziała, co się stanie, w ogóle bym nie wyjeżdżała. I smutno mi, że nie poznałaś Alfiego. Jest cudowny. Na razie pracuje w winiarni w mieście, ale chce być malarzem dekoratorem. Teraz jest u swojej mamy, maluje jej kuchnię. A przynajmniej powinien! Prawdopodobnie kazała mu usiąść i oglądać razem z nią telewizję, jak ją znam. I jego. Trochę lubi odkładać wszystko na później. Sporo czasu mija, zanim zacznie. Ale pokochałabyś go, mamo. To najbardziej czarujący, najsłodszy, najmilszy facet, i jest we mnie taki zakochany, i tak dobrze mnie traktuje, a wiem, jak bardzo się o mnie martwiłaś, kiedy byłam młodsza. Wiem, co przeze mnie przeszłaś i tak bardzo mi przykro. Ale chciałabym, żebyś mogła mnie teraz zobaczyć. Dorośleję, mamo. W końcu dorośleję!
Westchnęła.
– W każdym razie lepiej już pójdę. Niedługo zacznie się ściemniać, a wtedy będę się naprawdę bała. Kocham cię, mamo. Tęsknię za tobą. Żałuję, że nie żyjesz. Chciałabym pójść do twojego domu i wypić z tobą filiżankę herbaty, porządnie poplotkować, ponarzekać na Jacka i Rebeccę. Powiedziałabym ci o złotej armaturze. A może teraz mogłabym ci powiedzieć? Nie, o złotej armaturze opowiem ci następnym razem. Będziesz miała na co czekać.
Śpij dobrze, mamo. Kocham cię.
Joey wspięła się stromą ścieżką z Lower Melville w stronę rzędu domów. Nawet w rudawym mroku styczniowego popołudnia domy na Melville Height wyłoniły się jak rząd dziecinnych klocków: czerwony, żółty, turkusowy, fioletowy, żółtozielony, szarozielony, fuksja i znów czerwony. Stały na szczycie tarasowo opadającej skarpy, spoglądając w dół na uliczki Lower Melville niczym goście na prywatnym przyjęciu, na które nikt inny nie został zaproszony.
Ikoniczne – tym słowem ludzie zwykli nazywać ów rząd dwudziestu siedmiu wiktoriańskich domów: ikoniczne malowane domy z Melville Heights. Joey patrzyła na nie z daleka przez większość życia. Po długich wycieczkach samochodem odbywanych w dzieciństwie ich widok był znakiem, że do domu zostało już mniej niż dwadzieścia minut. Mijała je w drodze do pracy i kiedy z niej wracała. Pewnego razu, za szkolnych czasów, była tam na imprezie, w różowym domu. Brutalnie podzielony na większe mieszkania i kawalerki, zalatujący wilgocią i smażonym mielonym, w środku nie sprawiał wrażenia różowego. Jednak rozpościerający się stamtąd widok zapierał dech: rzeka Avon malowniczym zakolem wstrzymująca długą na milę podróż do miasta, poniżej patchwork łąk, na horyzoncie krajobraz wybrzuszony w obłe wzgórze zwieńczone drzewami, które co wiosnę zmieniały się w kłębiasty gąszcz budzącej nadzieję zieleni.
Jako dziecko marzyła, żeby tam mieszkać, wahając się przy wyborze domu, który należałby do niej: liliowy czy różowy. A kiedy trochę dorosła, błękitny czy szarozielony. Teraz, gdy ma dwadzieścia sześć lat, okazało się, że mieszka w domu kobaltowym. Numer 14. Nie dzięki latom własnej ciężkiej pracy i wysokim dochodom, ale korzystając z lat ciężkiej pracy i wysokich dochodów swojego starszego brata.
Jack, dziesięć lat starszy od Joey, był kardiochirurgiem w Bristol General Hospital, jednym z najmłodszych w historii hrabstwa. Przed dwoma laty ożenił się z kobietą o imieniu Rebecca. Była miła, ale chłodna i raczej pozbawiona poczucia humoru. Joey zawsze uważała, że jej ukochany brat skończy z lubiącą zabawę, pragmatyczną pielęgniarką albo przynajmniej wesołą lekarką pediatrą. Ale z jakiegoś powodu wybrał zasadniczą analityczkę systemową ze Staffordshire. Kupili kobaltowy dom dziesięć miesięcy temu, kiedy Joey nadal zbijała bąki, bawiąc się na imprezach w pianie na Balearach. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że to jeden z malowanych domów, dopóki Jack jej nie przywiózł, by pokazać swój nabytek, kiedy trzy miesiące temu wróciła do Bristolu.
– Kupiłeś malowany dom – powiedziała, chwytając się za serce. – Kupiłeś malowany dom i mi nie powiedziałeś.
– Nie pytałaś – odparł. – A tak w ogóle to nie był mój pomysł, tylko Rebekki. Praktycznie przekupiła mieszkającą tu starszą panią, żeby go sprzedała. Powiedziała, że to dosłownie jedyny dom w Bristolu, w którym chciała mieszkać.
– Jest piękny – stwierdziła Joey, wodząc wzrokiem po wnętrzu urządzonym ze smakiem w przytłumionych brązach, turkusie, miedzi i szarościach. – Najpiękniejszy dom, jaki w życiu widziałam.
– Cieszę się, że ci się podoba – powiedział Jack – ponieważ zastanawialiśmy się z Rebeccą, czy wy dwoje nie chcielibyście tu pomieszkać jakiś czas. Dopóki nie poukładacie swoich spraw.
– O Boże – zawołała, przykładając dłonie do ust. – Mówisz poważnie?
– Oczywiście, że mówię poważnie – odparł, biorąc ją za rękę. – Chodź zobaczyć pokój na poddaszu. Jest całkowicie osobny – idealny dla pary nowożeńców. – Trącił ją łokciem i uśmiechnął się.
Joey odwzajemniła uśmiech. Nikt nie był bardziej zaskoczony od niej samej, że z Ibizy wróciła z mężem.
Nazywał się Alfie Butter i był bardzo przystojny. O wiele za przystojny dla niej. A przynajmniej tak uważała w nocnej mgiełce na Ibizie. W ponurej szarości bristolskiej zimy jego błękitne oczy stały się po prostu niebieskie, tycjanowskie włosy zwyczajnie rude, a złocista opalenizna okazała się jedynie uszkodzeniem skóry spowodowanym przez słońce. Alfie był zwyczajnym facetem.
Wzięli ślub boso na plaży. Joey miała na sobie róż szyfonowej bieliźnianej sukienki i trzymała bukiecik różowych i żółto-zielonych lantan. Alfie wystąpił w białym T-shircie i krótkich różowych spodniach, z białym kwiatem bugenwilli we włosach. Świadkami byli menedżerowie hotelu, w którym oboje pracowali. Potem zjedli kolację na tarasie z kilkorgiem przyjaciół, zażyli kilka tabletek i tańczyli do wschodu słońca. Następny dzień spędzili w łóżku i dopiero wtedy zadzwonili do swoich rodzin, żeby im powiedzieć, co zrobili.
Gdyby jej matka jeszcze żyła, Joey miałaby porządny ślub. Ale umarła. A w naturze taty Joey nie bardzo leżało bywanie na weselach ani latanie na Ibizę. Zresztą jej rodzice sami pobrali się potajemnie w Gretna Green, kiedy mama była w czwartym miesiącu ciąży z Jackiem.
– Ach, cóż – rzekł ojciec z niejaką ulgą. – To chyba rodzinna tradycja.
– Cześć! – zawołała w holu, by sprawdzić, czy jej szwagierka jest w domu.
Rebecca wciąż powtarzała, jaka jest zachwycona, że w swoim nieskazitelnym, nowiutkim pokoju dla gości ma parę dwudziestoparoletnich gołąbków.
– To po prostu super, że mamy dla was miejsce! Naprawdę, super, że u nas pobędziecie. Absolutnie genialnie.
Ale jej zachowanie mówiło coś innego. Ukrywała się przed nimi. Cały czas. W tym momencie ukrywała się przed Joey, udając, że układa rzeczy w ich ogromnej spiżarni, tak wielkiej, że można było do niej wejść.
– Och, cześć! – odpowiedziała nieszczerze na powitanie Joey, odwracając się ze słoikiem chrzanu w ręce. – Nie słyszałam, jak weszłaś!
Joey uśmiechnęła się promiennie. Doskonale słyszała jej wejście. Na stole stał jeszcze parujący kubek świeżo zaparzonej herbaty, leżała otwarta gazeta i do połowy zjedzone opakowanie sushi z supermarketu. Joey wyobraziła sobie, jak Rebecca Mullen drgnęła na dźwięk jej klucza w zamku i szukając ucieczki, ruszyła do spiżarni, gdzie na chybił trafił chwyciła słoik z chrzanem.
– Przepraszam, nie zawołałam, żeby się przywitać.
– Nie szkodzi. To nic. Akurat… – ręką ze słoikiem chrzanu zatoczyła nieokreślony łuk wokół spiżarni.
– Wijesz gniazdo?
– Tak! – odparła Rebecca. – Tak. Wiję gniazdo. No właśnie.
Obie spojrzały na zaokrąglony brzuch Rebekki. Jej pierwsze dziecko miało przyjść na świat za cztery miesiące. Dziewczynka, która pierwszego czy też około pierwszego maja zostałaby bratanicą Joey. Jak Joey przypuszczała, jeden z powodów, dla których Rebecca zgodziła się, żeby zamieszkali z Alfiem w ich pokoju gościnnym, stanowił fakt, że była wykwalifikowaną pielęgniarką noworodków. Co nie znaczy, że dotknęła niemowlęcia, odkąd skończyła osiemnaście lat. Jednak miała te wszystkie umiejętności. Mogła, teoretycznie, zmienić pieluchę w mniej niż czterdzieści osiem sekund.
W połowie prowadzących na górę dębowych schodów we frontowej części domu znajdowało się witrażowe okno. Joey często tu przystawała, przyciskając nos do przezroczystych fragmentów wzoru. Bawiło ją, że jest w stanie patrzeć na zewnątrz, podczas gdy nikt stamtąd nie może zajrzeć do środka. Było wczesne popołudnie, o tej porze roku już niemal zmierzch. Nagie drzewa na wzgórzach po drugiej stronie rzeki wyglądały trochę niezgrabnie.
Joey obserwowała lśniący czarny samochód, który skręcił z głównej drogi osiedla i rozpoczął wspinaczkę po skarpie w kierunku tarasu. Jedyne auta, które tu wjeżdżały, należały do stałych mieszkańców i gości. Poczekała jeszcze chwilę, by zobaczyć, kto by to mógł być. Samochód zaparkował po drugiej stronie ulicy i Joey przyglądała się, jak od strony pasażera wysiada z niego kobieta o chłopięcym wyglądzie, trzydziestoparoletnia, z jasnobrązowymi włosami obciętymi do linii brody, ubrana w bluzę z kapturem i dżinsy. Stanęła przy tylnych drzwiach, przez które wygramolił się młody chłopak, mniej więcej czternastoletni, podobny do niej jak dwie krople wody. Następnie od strony kierowcy wysiadł dość przystojny starszy mężczyzna, wysoki i długonogi, w pogniecionej błękitnej koszulce polo i ciemnych dżinsach, z krótkimi ciemnymi włosami, siwiejącymi na skroniach. Podszedł do bagażnika i z czarującym brakiem wysiłku wyjął z niego dwie średniej wielkości walizki. Jedną wręczył synowi, płaszcze i reklamówkę podał żonie, po czym wszyscy troje przeszli przez ulicę i weszli do żółtego domu.
Joey ruszyła dalej po schodach. Obraz przystojnego starszego mężczyzny wracającego z rodziną po świątecznej przerwie znikał już z jej świadomości.