Читать книгу Szukaj mnie - Lisa Gardner - Страница 10
ОглавлениеRozdział 4
Po porannym bieganiu wzięłam prysznic – bardzo długi prysznic – a potem wciągnęłam parę szarych dresów i wymięty biały T-shirt z nazwą mojego ulubionego klubu kick-boxingu. Poczłapałam do kuchni, stanęłam i pogapiłam się, próbując znaleźć cokolwiek, co nadawałoby się do jedzenia. Moja matka w stresie zawsze coś piecze. Do dziś czujemy się niezręcznie w swoim towarzystwie. To jej przyglądanie się mojej twarzy, czy nie ma na niej świeżych siniaków albo otarć. I moje udawanie, że nie, nie łaziłam po ulicach Bostonu o trzeciej nad ranem, by spuścić trochę pary poprzez kuszenie drapieżników i wdawanie się w bójki. Ale przynajmniej mama przyjeżdżała z farmy w Maine, przywoziła mi jedzenie i jeszcze dodatkowo coś piekła.
Teraz lodówka wyraźnie mówiła, że mamy dawno nie było. Powinnam coś z tym zrobić. Chwycić za telefon. Postarać się. Być taką córką, na jaką zasługuje.
Z mamą łączyło mnie jedno: poczucie winy. Z jej strony, że zostałam porwana, choć to przecież nie była jej wina. Z mojej – że to porwanie sprawiło, że spędziła czterysta siedemdziesiąt dwa dni w piekle, choć to przecież nie była moja wina. Jacob Ness. On to zrobił. On skrzywdził nas obie. Nienawidziłyśmy go, ogromnie. I to stanowiło prawdziwy problem. Obie powinnyśmy o nim zapomnieć. Samuel powtarzał mi to cały czas. Wyjdę z traumy tak naprawdę dopiero wtedy, gdy dam radę przez godzinę, dzień, tydzień nawet nie pomyśleć o Jacobie.
Ale jeszcze do tego nie doszłam.
Zrezygnowałam z jedzenia, zrobiłam sobie za to wielki kubek kawy. A potem przeszłam metr dzielący moją kuchnię od salonu i rozsiadłam się na sofie z laptopem na kolanach i kubkiem kawy pod ręką. Do mojego mieszkania na drugim piętrze przez rząd okien wpada światło. Zawiesiłam w nich cienką gazę, która zapewnia prywatność, a jednocześnie pozwala słońcu rozświetlać wnętrze. Chyba nie muszę wspominać, że nadal nie czuję się dobrze w małych, ciemnych przestrzeniach.
Taki jasny, słoneczny sobotni poranek. Normalni ludzie muszą w taki dzień zrobić mnóstwo rzeczy. A ja...
Włączyłam laptop. Zabrałam się do pracy. Bo choć nigdy nie sprzedałam swojej historii żadnemu producentowi czy agentowi dobijającemu się do moich drzwi, to ostatnio zaczęłam się nią dzielić. Po kawałeczku. Z wybraną grupą podobnych dusz, innych ocalałych jak ja, też próbujących odnaleźć swoją drogę.
Rok temu założyłam prywatny czat, na którym się spotykamy. Czasem tylko, żeby się wygadać albo wesprzeć jedna drugą w jakiś wyjątkowo kiepski dzień. Ale od czasu do czasu dzielimy się szczegółami naszych doświadczeń.
Nie byłam pewna, co o tym myśleć. Po pierwsze, to w jakimś sensie pouczanie innych. Po drugie, ubieranie drobnych fragmentów mojej historii w słowa. Ale mimo to...
Te kobiety, z którymi mogłam pogadać. To ocalałe mnie przekonały.
I to naprawdę pomagało.
Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam:
Mój specjalista do spraw ofiar, Samuel, uważa, że kluczem w sytuacji ocalałych wcale nie jest wmawianie sobie, że świat jest bezpieczny. Albo próby przekonania siebie, że nie ma się czego bać. Świat jest aż nadto niebezpieczny i wszyscy powinniśmy się trochę bać. Antidotum na lęk jest siła. Pamiętanie o tym, że za pierwszym razem przetrwałyśmy. Że podjęłyśmy właściwe decyzje, że podjęłyśmy właściwe działania – nawet jeśli tak naprawdę oznaczało to niepodejmowanie żadnych decyzji czy działań. Przetrwałyśmy. I nikt, nawet martwy, a mimo to wciąż jakoś obecny Jacob Ness, nie może mi tego odebrać.
Gdybym tylko naprawdę w to uwierzyła.
Kiedy wróciłam do domu po porwaniu, wcale nie budziłam się w środku nocy z myślą, że jestem silna, ani nie śniłam po raz drugi, trzeci i setny o tym, jak przekonałam Jacoba, żeby mnie nie zabijał. Dręczyły mnie straszne koszmary o skrzyniach wielkości trumny, olbrzymich aligatorach i dłoniach Jacoba zaciskających się na moim gardle.
Zapisałam się na kurs samoobrony po szczególnie kiepskiej nocy. Takiej, gdy po każdym zamknięciu oczu znikałam z bezpiecznego domu mojej matki i lądowałam uwięziona w wielkiej ciężarówce Jacoba. Jeśli antidotum na strach jest siła, to musiałam ją gdzieś znaleźć, bo nie przetrwałabym kolejnych takich nocy.
Nie można powiedzieć, żebym miała talent do walki wręcz. Byłam niedożywionym, niewyspanym kłębkiem nerwów. Ale instruktor kazał mi się skupić. „Uderz manekina!” Takie proste. I takie skomplikowane.
Wchodząc na ring pierwszy raz, miałam ochotę rozwalić tę przypominającą przerośniętego Kena od Barbie lalkę w drzazgi. Zetrzeć uśmieszek z twarzy manekina.
Jednak im mocniej się starałam, tym gorzej mi szło, a to jeszcze bardziej mnie motywowało. Jeśli odpowiednio zacisnę pięść, jeśli trafię nią w głowę Kena manekina, to może wtedy przestanę się tak bać. Może wtedy wreszcie będę mogła spać w nocy.
Potrzebowałam czterech treningów. Zaczęłam jeść więcej starannie przygotowanych przez mamę posiłków i biegać po schodach w górę i w dół, bo nadal nie wychodziłam i nie biegałam po wiejskich dróżkach – nie tylko ze względu na własny strach, ale też obawy mamy.
I wtedy nadszedł ten moment, gdy udało mi się przyłożyć Kenowi. Porządnie. Ból promieniował mi w ręce od kłykci przez nadgarstek i łokieć aż po ramię.
Rozpłakałam się.
Uderzyłam manekina do ćwiczeń i załamałam się. Ryczałam i szlochałam na niebieskiej macie. Pociągałam nosem, ocierałam oczy, rozmazywałam sobie smarki grzbietem dłoni. Instruktor nic nie powiedział. Podniósł tylko manekina i rzucił, żebym zrobiła to jeszcze raz.
Odkryłam coś podczas tych lekcji. Małą, ale wściekłą bestię, która tylko czekała na to, żeby wypuścić ją z klatki.
Prawda jest taka, że przetrwałam Jacoba, ale nigdy z nim nie walczyłam. Na plaży, gdy mnie porwał? Nawet nie pamiętam tamtej nocy. Może byłam aż tak pijana. A może tak sprawnie mnie podszedł. Nie mam pojęcia.
Pamiętam tylko, że obudziłam się sama w skrzyni wielkości trumny, gdzie zachowałam się jak ofiara z kiepskiego horroru, ciągle wrzeszcząc. Nic się nie wydarzyło. Nikt się w cudowny sposób nie zjawił i mnie nie uwolnił.
Uderzałam dłońmi o zamknięte wieko. Obiłam pięty do krwi o drewnianą podłogę. I nic. Nie wiem nawet, jak długo Jacob mnie tam wtedy trzymał. Na tyle długo bez jedzenia i wody, że gdy w końcu się zjawił, nie rzuciłam się na niego jak wściekłe zwierzę. Nie wydrapałam mu oczu, nie ścisnęłam za gardło czy jaja. Płakałam z wdzięczności. Wyciągnęłam ku niemu zakrwawione dłonie w geście całkowitego, totalnego poddania.
I to są rzeczy, o których później nie można zapomnieć. Te komentarze w mediach, których czytanie dobija mnie do dziś. Dlaczego nie walczyłam? Dlaczego nie uwolniłam rąk z więzów, gdy Jacob Ness zostawiał mnie w pokoju w motelu? Dlaczego nie uciekłam z jego wielkiej ciężarówki za pierwszym razem, kiedy stanął na parkingu? Dlaczego czegoś nie zrobiłam, dlaczego nie zrobiłam więcej?
Dlaczego nie walczyłam?
Nie umiem na te pytania odpowiedzieć. Nigdy nie zdołam tego zrobić.
Samuel twierdzi, że to jest największy ciężar, jaki dźwigają ocaleni. To wszystko, co mogli, co powinni byli zrobić. Jego zdaniem to zupełnie nietrafione zarzuty. Uciekłam Jacobowi Nessowi. Ocalałam. Roztrząsanie teraz moich działań to czysta głupota.
A mimo to w każdą noc...
Wzięłam pierwszą lekcję samoobrony, licząc na to, że złagodzę nocne koszmary. A potem zaczęłam chodzić na strzelnicę, bo bicie Kena nie wystarczyło. Oglądałam filmiki, jak otwierać zamki i uwalniać się z różnych rodzajów więzów. Cóż... A co ma robić dziewczyna, która nie może w nocy zmrużyć oka?
Nie twierdzę, że znam już wszystkie odpowiedzi, ale nauczyłam się sobie radzić. Odnajdować drogę do względnej normalności, w której nie jestem już osobą, którą byłam, ale też nie jestem ofiarą, którą próbował wytresować Jacob.
Może to wam pomoże. Może nie. Czego przez te ostatnie kilka lat nauczyłam się na pewno? Nie ma jednego słusznego sposobu radzenia sobie z traumą. Każda z was musi nauczyć się swoich sztuczek, tak jak ja to zrobiłam. Ale niektóre dni będą tak niemożliwe, że zwątpicie.
W takie dni mam nadzieję, że przypomnicie sobie tego bloga. Mam nadzieję, że się z nami wtedy skontaktujecie. Nie jesteście same. Świat jest pełen ocalałych.
I wszyscy próbujemy odnaleźć światło.
Skończyłam pisać. Przeczytałam to, co napisałam. Zaczęłam się zastanawiać, co pomyślą inne, zwłaszcza Sarah, gdy przeczytają ten fragment. Znów przyłożyłam dłonie do klawiatury. I poddałam się.
Wstałam z kanapy i poczłapałam do kuchni po kolejną kawę. Było już po dziesiątej. Moja matka nazywała tę porę późnym ranem. Ona wstawała przed czwartą. Ja też, ale z zupełnie innych powodów.
Dolałam sobie kawy. Dodałam śmietanki i cukru. Porzuciłam wątły zamiar zadzwonienia do matki i pomyślałam o skontaktowaniu się ze Stacey Summers. To studentka college’u, którą uratowałam w zeszłym roku. Utrzymujemy kontakt. Po tamtej koszmarnej nocy powiedziałam jej, że może na mnie liczyć, i nie kłamałam. Założyłam wówczas, że to ja będę jej doradzać, ale sądząc po tym, jakie robi postępy...
Stacey jakby przeskoczyła nad własną traumą. Skierowała się ku swoim rodzicom, a nie odwróciła do nich plecami. Zagłębiła się w wierze, a nie w podręcznikach do samoobrony. Słuchała, co mówię, potem robiła wszystko lepiej.
To ona powinna pisać pamiętnik, a nie ja. Ona nie tylko była ocalałą, ale też doskonale sobie z tym radziła.
Natomiast ja jedynie próbowałam. Byłam ofiarą porwania, która mieszkała w dwupokojowym mieszkanku ze ścianami oblepionymi relacjami o innych porwanych. I znów: Stacey miała tę swoją wiarę w Boga, a ja determinację, by już nigdy nie być słabą. Jak lubiłam powtarzać grupie: ważne, co działa w twoim przypadku.
Wyszłam z kuchni i włączyłam wiadomości.
Od razu zobaczyłam czerwony pasek wyświetlany na dole.
Zaginęło dziecko.
Nastolatka.
Spięłam się, jak zawsze, gdy się o czymś takim dowiadywałam. Nowy przypadek, nowy przypływ wściekłości. Nie byłam już dopiero co wypuszczoną ze szpitala, straumatyzowaną ofiarą porwania. Po wydarzeniach zeszłego roku z pewnością miałam już prawo nazywać się profesjonalistką.
Ale wtedy zobaczyłam nazwisko zaginionej dziewczyny.
Roxanna Baez.
Niemal wypuściłam kubek z dłoni.
Sarah, pomyślałam.
I wiedziałam bez cienia wątpliwości, że znowu się zaczęło.