Читать книгу Szukaj mnie - Lisa Gardner - Страница 15
ОглавлениеRozdział 9
Spotkałam detektyw D.D. Warren z Bostonu już kilka razy. Za pierwszym razem na miejscu przestępstwa z seryjnym gwałcicielem spalonym na skwarek. Stałam wtedy naga i ze skrępowanymi nadgarstkami nad jego dymiącymi szczątkami.
Nie spodobało jej się wtedy moje podejście. Gdy postanowiłam zaangażować się osobiście w sprawę zaginionej studentki college’u, też nie była szczęśliwa. A mimo to, w ciemnym, zabitym deskami domu, gdzie znalazłam się w pułapce, za jedyną broń mając plastikową słomkę, to właśnie D.D. Warren nas uratowała.
D.D. jest twarda. To w niej szanuję. Odnalazłam wtedy tamtą zaginioną dziewczynę, więc wierzyłam, że D.D. też mnie za to szanuje.
A jednak miałam mieszane uczucia co do spotkania tego popołudnia. Po medialnej gorączce związanej ze sprawą Stacey Summers zaczęłam być rozpoznawalna na ulicach Bostonu. Ludzi ciągnie do ocalałych. Jesteśmy bohaterskie i jednocześnie bliskie. Jesteśmy sąsiadami, których się podziwia, ale równie łatwo obmawia się nas za naszymi plecami. Stąd nieustanna presja, żebym opisała swoją mękę z Jacobem. Ludzie chcieli wiedzieć, nie zważając na to, czy ja chcę, żeby wiedzieli.
Po rozmowie z Sarah zaczęłam nasłuchiwać na policyjnych częstotliwościach. Bardzo szybko dowiedziałam się, że należące do rodziny psy znaleziono obok kawiarni w Brighton.
D.D. z pewnością będzie chciała to sprawdzić osobiście. A to stwarzało doskonałą okazję do spotkania.
Ubrałam się w za dużą granatową wiatrówkę, która dodawała nieco masy mojej skromnej posturze. Pozwalała też ukryć rozmaite oprzyrządowanie do samoobrony: plastikowe wytrychy do otwierania zamków, scyzoryk wielofunkcyjny Leathermana, spray z gazem pieprzowym własnej roboty i długopis taktyczny, który ma zaskakująco wiele zastosowań. Noszę też dwie bransoletki surwiwalowe zrobione z linki spadochronowej. Na jednej mam kompas, a na drugiej gwizdek i krzesiwo. Zdumiewające, co dziś można kupić w internecie. Zwłaszcza że takie sznurkowe bransoletki są modne wśród dzieciaków i dostępne w Bostonie niemal wszędzie.
A na sam koniec ciemnoniebieska czapka Patriots nasunięta głęboko na moje popielatoblond włosy. Skoro to kraina Toma Brady’ego, to pokazując się publicznie w innej, zwracałabym na siebie uwagę.
D.D. i jej kolega detektyw zatrzymali się tuż przede mną. D.D. miała na sobie eleganckie ciemne dżinsy, całe oblepione psią sierścią, i skórzaną kurtkę w kolorze karmelu. Podobała mi się, ale mój szacunek wzbudziły pobrudzone spodnie – oto detektyw, która nie boi się syfu.
Rozejrzała się – jak ja świadoma, że to miejsce publiczne i że wokół pełno ciekawskich oczu. To praca uczyniła z niej cel dla mediów. Ze mnie ich ulubienicę zrobiła moja przeszłość. Uchwycenie nas razem to byłby prawdziwy strzał w dziesiątkę dla ambitnego reportera.
– Przypuszczam, że nie znalazłaś się tu przypadkiem – stwierdziła D.D. Drugi detektyw wycofał się, podszedł do umundurowanego policjanta pilnującego dwóch psów i powiedział mu coś na ucho.
– To jej psy? – zapytałam. Głupie pytanie, ale musiałam od czegoś zacząć.
– Czyje?
Rzuciłam detektyw zniecierpliwione spojrzenie.
– Roxy.
D.D. odwróciła się i ruszyła ulicą. Dołączyłam do niej. Minęłyśmy psy, a jej kolega – Phil, tak chyba ma na imię – poszedł z nami.
– Powiedziałem posterunkowemu, żeby został z psami jeszcze godzinę – mruknął do D.D. – Mam nadzieję, że Hector się w tym czasie odezwie. Jeśli nie...
– Czy tym psom nic nie będzie? – zapytałam gwałtownie. Skoro rodzina nie żyje, a Roxanna zaginęła... W ogóle nie pomyślałam wcześniej o tych spanielach.
D.D. potrząsnęła głową.
– Najpierw mów – zarządziła, nie zwalniając kroku. – A później zobaczymy, czy mam ochotę się czymkolwiek dzielić.
Zrobiłam głęboki wdech, potem wydech. Okej. Raz kozie śmierć.
– Nie znam jej – powiedziałam. – To znaczy nie osobiście.
– Nie pomagasz.
– Mam grupę. – Wzruszyłam ramionami, czując nagle skrępowanie. – Nie jestem jedyną ocalałą w Bostonie.
D.D. spojrzała na mnie, cały czas utrzymując tempo.
– Okej.
– Po sprawie Stacey Summers na jakiś czas znalazłam się w świetle reflektorów.
– Okej.
– Co przywiodło do mnie potencjalnych kandydatów na męża, producentów telewizyjnych i tego rodzaju towarzystwo.
– Jak powiedziałam, żebyś mówiła, miałam na myśli mówienie na temat tej sprawy.
– Zaczęłam też dostawać listy od innych ocalałych, które miały swoje historie. Wiedziały, że pomogłam uratować Stacey, więc zastanawiały się, czy moje podejście...
– Ściganie drapieżników, narażanie siebie i innych? – przerwała chłodnym tonem D.D.
– ...nie sprawdziłoby się też w ich przypadku. Zaczęłam więc... organizować spotkania.
D.D. się zatrzymała. Zaskoczona zachwiałam się i chwilę zajęło mi odzyskanie równowagi. Phil natomiast przystanął bez problemu i z obojętną miną patrzył, jak D.D. zwróciła się do mnie pośrodku zatłoczonej ulicy.
– Zaczęłaś organizować spotkania? Jakbyś była przywódczynią? Piotrusiem Panem ze swoją własną grupką Zagubionych Chłopców? Albo Robin Hoodem z bandą wesołych rzezimieszków?
– Albo grupą wsparcia, w której staramy się jakoś ogarnąć powrót do życia w prawdziwym świecie.
D.D. wbiła we mnie wzrok. Kryształowo błękitne oczy. To pamiętałam. Bezkompromisowe oblicze bezkompromisowej kobiety. Była zbyt chuda, jak ja. Same ostre kąty i płaszczyzny. Ale krótkie jasne loki i świdrująco niebieskie oczy sprawiały, że mogłaby być piękna, gdyby chciała. Z tym że raczej nie chciała. Ważniejsza była dla niej siła. Dla nas obu.
I w takim duchu podejmowałyśmy decyzje.
– A co Samuel o tym myśli? – zapytała nagle, odnosząc się do specjalisty do spraw ofiar z FBI i prawdopodobnie jedynej osoby na świecie, której naprawdę ufałam.
Zawahałam się.
– Uważa, że grupa wsparcia to dobry pomysł. Poczucie siły i tak dalej.
– A twoja mama?
– Skoro jest szczęśliwa z Samuelem...
– Są razem? – D.D. była na tyle zaskoczona, że przestała piorunować mnie wzrokiem. – Wreszcie. To wyjaśnia parę rzeczy.
Pora na moje zdumienie.
– Wiedziałaś?
D.D. wzruszyła ramionami.
– To wyjaśnia parę rzeczy – powtórzyła. – Ha!
– Co?
– Nie wiem. Próbuję to ogarnąć.
– To jest nas dwie.
Kolejny raz przewróciła oczami.
– Opowiedz mi o Roxannie Baez – powiedziała. – Dlaczego tu jesteś?
– Widziałam rano ogłoszenie o zaginięciu i natychmiast rozpoznałam jej nazwisko. Już wcześniej zwróciła moją uwagę.
– Należy do twojej bandy ocalałych?
– Tak jakby. Roxanna Baez rozmawiała ostatnio z członkinią mojej grupy. Szukała pomocy. Nie dla siebie, tylko dla przyjaciółki.
– Serio?
– Tak. Wiem. Najstarsza ściema na świecie. Zaryzykuję i stwierdzę, że prawdopodobnie szukała pomocy dla siebie.
– Jakiego rodzaju pomocy?
– Jeśli chcecie, możecie ocenić sami. Nie przyszłam z pustymi rękoma. Mam zapis. Rozmów na czacie.
Zatrzymaliśmy się po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko imponującego kompleksu szpitala Świętej Elżbiety. D.D. zerknęła na budynek, a potem na Phila. Wymienili spojrzenia.
– Nie znaleźliśmy na jej komputerze żadnych śladów logowania na jakikolwiek czat – stwierdziła D.D.
– Nie mogliście. Ten czat nie istnieje. Już nie istnieje.
Zwróciłam się do Phila, podając mu złożony wpół plik kartek.
– A skąd to wiesz? – zapytał ostrym tonem Phil.
– Bo ja go prowadziłam i potrafię zrobić tak, żeby różne rzeczy się pojawiały, a potem znikały.
D.D. pokiwała głową, najwyraźniej niezaskoczona i najwyraźniej o krok do przodu.
– Pora na kolejną kawę – oznajmiła. – Dobra wiadomość jest taka, że możesz do nas dołączyć.
– Gdzie?
– W szpitalu musi być kafejka. Skoro już tam będziemy... – Znów wymienili z Philem spojrzenia. Chyba miałam kłopoty. Nie pierwszy raz.
– Nie będę przeszkadzać – zasugerowałam.
– Jakoś nie przyszło mi do głowy, że mogłoby być inaczej.