Читать книгу Szukaj mnie - Lisa Gardner - Страница 14

Оглавление

Rozdział 8

D.D. znalazła broń. Wystarczyło, że poszła śladem napastnika. Wiedziała, że uciekł tylnymi drzwiami i przez płot. Trafiła na malutkie podwórko i zarośnięty ogródek zielny. Najpierw sprawdziła obrośnięty chwastami płot; wyrzucenie broni, z której się kogoś zabiło, to uhonorowany tradycją sposób postępowania sprytnych przestępców... i każdego, kto oglądał filmy z serii Ojciec chrzestny – zostaw spluwę, sięgnij po cannoli.

Przeszła wzdłuż płotu, nic nie znajdując, ale pośród ziół, pod wysoką kępą kolendry, natknęła się na owinięty szmatką i przysypany ziemią pistolet kalibru dwadzieścia dwa, idealny do zastrzelenia czterech osób w gęsto zamieszkanym miejskim terenie, gdzie najistotniejszymi czynnikami są hałas i czas na ucieczkę.

Numer seryjny został usunięty. A więc nielegalna broń, prawdopodobnie nabyta w jakimś zaułku przez dość bystrego zabójcę. Technicy w laboratorium ustalą, na ile bystrego. Są sposoby, by odzyskać usunięte numery seryjne, istnieją nawet zestawy chemiczne stworzone specjalnie do tego.

W tej chwili D.D. bardziej interesowały jej własne wrażenia. Pistolet wydawał się dość stary, chropowaty na krawędziach. To nie była dwudziestka dwójka, którą ktoś pilnie czyścił po każdym użyciu, a potem odkładał do sejfu. Nie, uznała, że to nielegalna, uliczna broń, zanim nawet spostrzegła, że usunięto z niej numer seryjny.

Co najprawdopodobniej oznaczało, że zabójca przyniósł ją ze sobą. Zjawił się, mając plan i odpowiednie wyposażenie. A to pasowało do zrekonstruowanej przez nich dotąd sekwencji wydarzeń. Wszystko stało się szybko. To nie była towarzyska pogaduszka, która przerodziła się w awanturę, aż padły strzały. Tylko cichy, spokojny poranek. Tak cichy, tak spokojny, że Charlie Boyd nawet nie wstał z kanapy.

D.D. miała wrażenie, że ta scena bardziej przypominała egzekucję niż domową kłótnię. Ale dlaczego? Co takiego mogła zrobić ta rodzina, żeby wywołać taki efekt?

Na ganku za jej plecami pojawił się Phil. Bez słowa uniosła broń, a potem spakowała ją do plastikowej torebki i oznaczyła.

– Mamy coś z kamery na tym budynku z tyłu? – Skinęła w kierunku dachu dwupiętrowego biurowca, który górował nad płotem.

– Na budynku były cztery kamery, od frontu, od tyłu i po bokach. Wszystkie zdemontowano.

Odwróciła się i spojrzała na niego.

– Jak często je sprawdzają?

– Codziennie. To znaczy, że rozmontowano je dziś rano.

Pokiwała głową. Już wiedziała.

– To było zaplanowane. Broń, kamery bezpieczeństwa. To nie było impulsywne działanie w przypływie wściekłości, tylko wyrachowana zbrodnia. Znaleźliście coś w komórce Roxanny?

– Operator już próbował. Nic. Ale mamy coś innego. Te spaniele bretońskie, Rosie i Blaze. Znaleźliśmy je.

Psy znajdowały się dziesięć przecznic dalej. Spora odległość, bo odcinki ulic były tu dość długie. Spaniele przywiązano pod kępą drzew, blisko kawiarni na rogu. Mnóstwo cienia, pomyślała D.D., gdy tylko się zbliżyła. I zapewniono im miskę z wodą.

Psy uniosły łby, kiedy podchodzili z Philem. Pilnował ich umundurowany policjant, który przyciągał uwagę, bo przechodnie chcieli wiedzieć, dlaczego dwa stare psy potrzebują policyjnej eskorty.

Spaniele leżały. Pierwszy, z dłuższą i bardziej potarganą sierścią – białą w brązowe łaty – pomachał ogonem, słysząc zbliżające się kroki D.D. Suka spojrzała na nią swoimi dużymi brązowymi oczami i cichutko zaskomliła.

D.D. najpierw wyciągnęła rękę, a gdy pies na powitanie obwąchał wnętrze jej dłoni, pogładziła jego długie, jedwabiste uszy. Spanielka zamknęła oczy. Jej towarzysz powoli uniósł się na łapach i podpełzł bliżej. I ponowne obwąchiwanie dłoni, i głaskanie po uszach. Drugi pies miał krótszą sierść, ale był tak samo rozkoszny. D.D. była ciekawa, jak Alexowi i Jackowi szło wybieranie szczeniaka.

– Zawiadomiła nas baristka z kawiarni – poinformował policjant. Posterunkowy Jenko, odczytała z naszywki D.D. – Widziała zdjęcia w wiadomościach i skojarzyła z psami za oknem. Twierdzi, że nigdy wcześniej ich tu nie było i nigdy nie słyszała o rodzinie Baezów.

D.D. pokiwała głową, uważnie przyglądając się psom. Przyklęknęła, żeby znaleźć się jeszcze bliżej. Oba psy wyglądały na zadbane i w dobrej kondycji. Żadnych śladów ran czy krwi. Delikatnie uniosła przednią łapę pierwszego psa. Kudłaty spaniel nie miał nic przeciwko i grzecznie trzymał kończynę w górze. Poduszki były szorstkie, ale bez śladów krwi czy uszkodzeń. Czy powinna owinąć w torby psie łapy jako możliwe nośniki dowodów? Tego na akademii policyjnej nie uczyli. Ale z drugiej strony skoro psy przeszły tutaj całą drogę od miejsca zbrodni, to jakiekolwiek dowody na ich łapach byłyby zanieczyszczone, a przez to bezużyteczne w sądzie.

D.D. puściła psią łapę i wróciła do głaskania długich uszu. Czuła, jak pies drży delikatnie pod jej palcami i mocniej wciska się w jej dłoń. Boi się, pomyślała D.D. Zmiana schematu, dzień, który jest inny niż poprzednie. Psy wyczuwały, że coś się stało. Tylko jeszcze nie wiedziały co.

– Sprawdzamy okolicę w poszukiwaniu ewentualnych świadków – rzucił Phil gdzieś za jej plecami.

– Poczekajcie – D.D. coś znalazła. Ciasno złożony kawałek papieru, wsunięty pod psią obrożę. Wyjęła go i ostrożnie rozwinęła. – Wabię się Rosie – przeczytała na głos. Kosmaty pies uniósł uszy, słysząc swoje imię. – Mam dwanaście lat i jestem spanielem bretońskim. Jestem ślepa, ale łagodna. Lubię przebywać na zewnątrz w słoneczne dni i słuchać ptaków. Proszę, nie rozłączaj mnie z moim przyjacielem Blaze’em. Jeśli mnie znalazłeś, zadzwoń...

D.D. odczytała numer, a potem spojrzała na Phila spod zmarszczonych brwi.

Wybrał numer, gdy ona sprawdzała obrożę drugiego psa. Oczywiście.

– Jestem Blaze – przeczytała. – Mam dziesięć lat i jestem spanielem bretońskim. Jestem niewidomy, ale bardzo grzeczny. Uwielbiam chodzić na spacery z moją przyjaciółką Rosie. Jeśli mnie znalazłeś...

– To numer Hectora Alvalosa – poinformował Phil, odsuwając telefon od ucha.

D.D. powoli się wyprostowała. Oba psy przysunęły się, przylegając do jej nóg. I tyle było z ciemnych dżinsów, teraz pokrytych białymi i brązowymi kłakami. Chyba powinna się przyzwyczajać.

– Dlaczego jego? – zapytała.

– Nie wiem. Nie odbiera. – Phil się zawahał. – Zna te psy, w każdy weekend odbierał Manny’ego z ich domu. Może czasem się nimi opiekował.

– Większość właścicieli wypisuje na obrożach swój domowy numer – zaoponowała D.D. – Albo numer komórki. Chyba że Roxanna...

– Wygląda to tak, jakby wiedziała, że nie będą miały dokąd wrócić – dokończył za nią Phil.

– Czy ktoś wie, kiedy dokładnie te psy się pojawiły?

– Prawdopodobnie około dziesiątej. Ale większość klientów z tamtej godziny już dawno poszła.

– Trzeba będzie przejrzeć wszystkie paragony od dziewiątej trzydzieści. A potem zadzwonić do tych klientów i z nimi porozmawiać. Ktoś na pewno coś widział i my musimy się tego dowiedzieć.

– Albo... – odpowiedział Phil – moglibyśmy obejrzeć zapis z monitoringu. Pani Schuepp już go dla nas przygotowuje.

– Albo zrobimy właśnie to – zgodziła się D.D.

Phil wskazał jej gestem kawiarnię. D.D. poszła z nim, zostawiając posterunkowego Jenkę na straży dwóch pięknych psów.

Lynda Schuepp prowadziła tę kawiarnię od ośmiu lat. Bardzo żwawa kobieta o falowanych brązowych włosach i dłoniach, które poruszały się jeszcze szybciej, gdy mówiła, zaprowadziła ich na zaplecze i w ciągu kilku sekund włączyła monitor z widokiem z kamery. D.D. zastanawiała się, ile kawy pije w pracy. Pomyślała, że zazdrości tej kobiecie.

Lynda jakby czytała jej w myślach. D.D. natychmiast ją polubiła.

Podawszy dwa kubki z kawą, Lynda Schuepp zostawiła detektywów samych. W słoneczny sobotni poranek miała lokal pełen uzależnionych od kofeiny klientów. Cały czas wymachując rękoma, pośpieszyła ich obsługiwać.

D.D. spokojnie napiła się latte, zbierając myśli.

– Nosi sportowy zegarek – mruknęła do Phila. – Ciekawe, jakie ma tętno.

– Proszę cię. Ja się zastanawiam, ile tysięcy kroków codziennie wydreptuje.

– Przerażające – rzuciła D.D. Nachyliła się i oboje skupili uwagę na systemie monitoringu. Włączenie playbacku wydawało się proste. Phil zaczął od dziewiątej rano i przeskakiwał co pięć minut. Dziewiąta czterdzieści pięć, żadnych psów. Dziewiąta pięćdziesiąt, psy się pojawiają. Cofnął na dziewiątą czterdzieści pięć. Popijali latte i patrzyli.

O dziewiątej czterdzieści sześć na ekranie pojawiła się nagle Roxanna Baez. Trzymała dwie smycze. Od razu skupiła wzrok na zagajniku. Nie biegła, ale szła bardzo szybko. Gdy tylko dotarła do kępy zieleni, przyklęknęła i owinęła smycze wokół pnia drzewa.

Miała na sobie dżinsy, cienką bluzkę z długimi rękawami, która mogła być czerwona, i oczywiście plecak. Zapis z monitoringu był czarno-biały, ale D.D. pomyślała, że plecak może być jasnoniebieski, tak jak to opisała sąsiadka. Paski były postrzępione, rozmiar bardzo dopasowany, jakby plecak był przeznaczony dla dziecka. Własność Manny’ego? Pamiątka Roxy z dzieciństwa?

Na chodniku przy kawiarni była miska z wodą wystawiona dla psów klientów. Dziewczyna chwyciła ją i przeniosła bliżej swoich spanieli. Zobaczyli teraz jej twarz. Wydawała się lśnić. Była mokra od potu, od łez? Dłonie dziewczyny wyraźnie się trzęsły, gdy odstawiała miskę.

– Wygląda na przerażoną – mruknął Phil.

D.D. nie zaprzeczyła.

Roxanna zsunęła plecak, cały czas w pośpiechu. Karteczka, długopis. Napisała dwie notatki, ciasno poskładała kartki i wsunęła je pod obroże. Psy dreptały w miejscu, wyraźnie podenerwowane, choć ruchy miały ograniczone przez smycze.

Roxy obejrzała się przez prawe ramię, potem przez lewe. Chwila bezruchu. A później objęła pierwszego psa. Rosie, pomyślała D.D. A po chwili drugiego, Blaze’a.

Dziewczyna nie zwlekała. Chwyciła znoszony plecak, wsunęła go sobie na ramiona, ostatni raz rozejrzała się nerwowo wokół i zniknęła.

– Ona ucieka – powiedział Phil.

– Od tego, co zrobiła w domu rodzinnym, czy od tego, co zobaczyła?

Oboje wyprostowali się i napili kawy. Phil włączył wideo jeszcze raz od początku. Obejrzeli zapis ponownie, a potem kolejny raz. Później Phil przesuwał nagranie do przodu, tym razem zatrzymując się co minutę, by sprawdzić, czy Roxy Baez nie wróciła, czy nie przeszła drugą stroną ulicy. Nic z tego. Potem skupili uwagę na tłumie przechodniów, złapanych na skraju obrazu z kamery, na wszystkich tych ludziach, którzy szli chodnikiem za dziewczyną. Być może ją ścigając. Może jakiś sąsiad albo znajoma twarz z okolic miejsca zbrodni dziś rano. Ale nikt nie wpadł D.D. w oko. Zerknęła na Phila, który potrząsnął głową.

– Oś czasu – powiedziała. – Wiemy, że Roxy wyszła z domu z plecakiem i psami mniej więcej o ósmej trzydzieści. Wielu świadków twierdzi, że usłyszało strzały tuż po dziewiątej. A tu – na nagraniu w górnym prawym rogu wyświetlała się data i godzina – mamy Roxy i psy w tym miejscu o dziewiątej czterdzieści sześć. – Spojrzała na Phila. – Czy nastolatka z dwoma psami potrzebuje godziny i piętnastu minut, żeby pokonać dziesięć przecznic?

– Raczej trzydzieści minut.

– Więc gdzie była w tym czasie?

– Czy w okolicy są jakieś parki? Jakieś miejsce do zabawy dla psów?

– A może się z kimś spotkała? Albo przywiązała psy, żeby wrócić do domu i zrobić to, co zaplanowała na ten poranek? I co ma w plecaku? – mruknęła D.D. – Chcę wiedzieć, co w nim jest.

Phil miał niewyraźną minę.

– Ona wygląda na przerażoną. I ten sposób, w jaki traktuje psy. Zapewnia im cień, przynosi wodę, pisze te karteczki. Myślisz, że dziewczyna, która tak dobrze opiekuje się psami, mogła zastrzelić swoją rodzinę? Własne rodzeństwo?

D.D. go rozumiała. Lola i Manny skuleni razem w rogu sypialni... Nigdy nie zapomni tego widoku.

– Potrzebujemy zapisów z innych kamer – stwierdziła. – Musimy zrekonstruować jej trasę minuta po minucie, zaczynając od ósmej trzydzieści rano. Dokąd poszła, kogo spotkała, co robiła.

– Pracujemy nad tym.

– Dokąd poszła potem? – D.D. cofnęła nagranie. Obserwowała, jak Roxanna wsuwa karteczki pod obroże psów, a później się z nimi żegna. – Zobacz, rusza na północ. Co jest na północ od kawiarni?

Phil wzruszył ramionami.

– Nie znam tej okolicy.

D.D. już wyjęła telefon i otwierała mapę.

– Przystanek autobusowy – oznajmiła. – Co dało jej parę możliwości. Ale proszę: parę przecznic dalej jest szpital Świętej Elżbiety. Czy nie tam pracowała mama Roxy, Juanita Baez?

Phil pokiwał głową.

– Okej. Niech któryś detektyw skontaktuje się z działem bezpieczeństwa zarządu komunikacji miejskiej. Autobusy linii pięćdziesiąt siedem i sześćdziesiąt pięć. Trzeba porozmawiać z kierowcami, pokazać im zdjęcie Roxanny, sprawdzić, czy ktoś pamięta, jak wsiadała. Czy ona ma bilet miesięczny? Kolejne pytanie, na które trzeba odpowiedzieć.

Phil przytaknął, robiąc notatki.

– A ty i ja – mówiła dalej D.D. – pójdziemy do Świętej Elżbiety i porozmawiamy ze współpracownikami Juanity. Sprawdzimy, czy miała jakichś wrogów, czy wyrażała ostatnio jakieś obawy. A jeszcze lepiej, gdyby się okazało, że miała w pracy bliską przyjaciółkę, kogoś, kto znał jej rodzinę i Roxanę na tyle dobrze, że dziewczyna mogłaby zgłosić się do niej po pomoc.

– A psy? – zapytał Phil.

D.D. się zawahała. Mogła wezwać ekopatrol. Zabraliby psy na kwarantannę do schroniska. Wciąż pamiętała drżące ciała Rosie i Blaze’a, tulące się do jej nóg, szukające pociechy.

– Zostaw Hectorowi wiadomość – powiedziała. – Jeśli zechce je zabrać, niech tak będzie. Poza tym mielibyśmy wtedy wymówkę, żeby później złożyć mu wizytę i sprawdzić, co z psami.

Phil nie dał się nabrać.

– A psy zostałyby w znanym sobie otoczeniu. Miękniesz.

Skrzywiła się. Phil się roześmiał.

Dopili latte, wzięli kopię zapisu z kamery i wyszli z kawiarni.

I stanęli twarzą w twarz z Florą Dane.

D.D. nie potrzebowała żadnych wyjaśnień. Powiedziała tylko:

– Cholera.

Szukaj mnie

Подняться наверх