Читать книгу Szukaj mnie - Lisa Gardner - Страница 11
ОглавлениеRozdział 5
– Czy wiemy, kto pierwszy zadzwonił pod dziewięćset jedenaście? – zapytała Phila D.D., gdy pożegnali się z Hectorem Alvalosem.
– Niesławna pani Sanchez, która też zawiadomiła Hectora o strzelaninie. Dwaj mundurowi już do niej zajrzeli. Twierdzi, że stała w kuchni i robiła śniadanie, gdy usłyszała coś jakby wystrzały. Pomyślała, że jej się wydaje, ale usłyszała kolejne. Chwyciła telefon i zadzwoniła.
– Gdzie mieszka?
– Po drugiej stronie ulicy. Zanim zapytasz, kuchnię ma na tyłach domu, więc mówi, że nie mogła nic widzieć.
– Mhm... – D.D. już miała wątpliwości. – Jakieś inne zgłoszenia na dziewięćset jedenaście o tej samej porze?
– Jeszcze dwa.
– Okej, zidentyfikujmy tych sąsiadów i oddzielmy od stada, żeby ich jeszcze raz przepytać, panią Sanchez także. Chcę dokładnie wiedzieć, co słyszeli i widzieli, albo czego nie widzieli, żebyśmy mogli odtworzyć ciąg wydarzeń. Czy detektyw Manley udało się coś zdziałać z weterynarzem?
– Tak. – Phil przekartkował swój notes. – Niejaka doktor Jo, która ma przychodnię niedaleko szpitala Świętej Elżbiety. Według kartoteki oba psy były terminowo szczepione. Boyd ich nie zaczipował, bo ze względu na wiek i ślepotę nigdy się nie wałęsały. To według pani doktor prawdziwe słodziaki. Łagodne i bardzo wrażliwe na dźwięki. Rosie w tej parze rządzi, straciła wzrok niedawno. Blaze ma zwyczaj wszędzie za nią chodzić. Więc jeśli coś wystraszyło Rosie...
– Powiedzmy strzał z broni...
– Uciekłaby, a Blaze za nią.
– Jak uciekają niewidome psy? – zapytała D.D. – To znaczy skąd wiedzą, dokąd biec?
– Na ich własnym terenie podobno nawet nie widać było, że są niepełnosprawne. A skoro dzieci wyprowadzały je na spacery po okolicy...
– Pobiegłyby trasą, którą znają. Ale musiałyby mieć otwartą furtkę od frontu, żeby uciec z podwórka.
D.D. spojrzała na płot otaczający tył posesji. Stary i spłowiały, miał z metr osiemdziesiąt i składał się z solidnych drewnianych płyt, które gwarantowały prywatność. Dwa starsze spaniele bretońskie nigdy by go nie pokonały, nawet nie wiadomo jak wystraszone. Natomiast druciana siatka po bokach i od frontu niewielkiego domu sięgała zaledwie pasa – Charlie Boyd prawdopodobnie zamontował ją specjalnie dla psów. D.D. też wątpiła, by dwa stare spaniele dały radę ją przeskoczyć, ale furtka nie miała zamka. Jeśli napastnik zostawił ją uchyloną, gdy podchodził do drzwi frontowych...
Była ciekawa, jak Alex i Jack radzą sobie z dzisiejszą misją. Czy byli już w tej chwili dumnymi właścicielami szczeniaka? Czy będzie lubił wylegiwać się na tylnej werandzie w słoneczne dni? A może będzie wolał siedzieć w domu i na przykład obgryzać buty ze sporej kolekcji D.D.?
– Wydaje mi się, że napastnik wszedł przez drzwi frontowe – powiedział Phil. – Prosto do salonu, zabił najpierw Charliego Boyda, trzema strzałami w klatkę.
D.D. pokiwała głową. Biorąc pod uwagę ułożenie ciała Boyda, to miało sens. Nawet nie zsunął się z kanapy. W jednej sekundzie oglądał sobie telewizję, a w kolejnej...
– Napastnik wszedł przez furtkę – dołączyła do Phila. – Nie dbał o to, by ją za sobą zamknąć.
– Bo wszystko rozegrało się szybko – zgodził się Phil.
– Drzwi frontowe nie były zamknięte? Czy też ktoś wpuścił napastnika?
– Nie wiadomo. W tej okolicy ludzie raczej zamykają drzwi. Ale w słoneczny sobotni ranek... Może Roxy dopiero co wyszła z psami.
– Do ustalenia – zgodziła się D.D. To ważne, bo brak śladów włamania plus siedząca pozycja Charliego na kanapie sugerowały, że napastnik wszedł prosto do środka. Przyjaciel albo krewny, który wpada do salonu. „Hej, Charlie...”
D.D. miała mnóstwo pytań do sąsiadów zgromadzonych na ulicy.
Ale w tym momencie kontynuowała:
– Po zastrzeleniu Charliego...
– Napastnik poszedł do kuchni. Zabił Juanitę Baez, która właśnie rozpakowywała zakupy i w momencie, gdy pomyślała: „Czy ja usłyszałam to, co usłyszałam?”, bum, bum, i ona też nie żyła.
– Czyli zostały dwa cele – dodała cicho D.D.
Phil ciężko westchnął. Dla ojca czwórki dzieci, który ożenił się z ukochaną z liceum, takie sprawy były bardzo trudne.
– Lola i Manny mieli czas, by zorientować się, co się dzieje. Nie mogli udawać, że nie rozumieją.
– Mały braciszek pobiegł do pokoju starszych sióstr.
– Próbowali się ukryć.
– Ale to nie pomogło – mruknęła D.D., a potem zmarszczyła brwi. – Napastnik nie musiał wcale wchodzić na górę. W tym scenariuszu dzieci nic nie widziały. Mógł przejść do tylnych drzwi. Czyste wyjście, więcej czasu, zanim zjawi się policja.
– Może jedno z dzieci było na schodach i coś zobaczyło? I wtedy napastnik nie miał wyjścia, musiał je dopaść.
– Albo coś usłyszało – spróbowała D.D. – Powiedzmy głos Roxanny rozmawiającej ze wspólnikiem.
– O ile miała wspólnika.
– W sytuacjach, gdy nastoletnia córka jest zamieszana w morderstwo rodziny, rzadko działa sama. Zawsze jest jakiś naćpany chłopak, którego jej rodzice nienawidzą, ale tak naprawdę tylko on ją rozumie. Albo sadystyczna kumpela, która wmawia jej, że musi zrobić coś bardzo, bardzo złego, żeby zdobyć akceptację. A może w tym domu były narkotyki. – D.D. wzruszyła ramionami. – Jacyś znajomi wiedzieli o tym i chcieli je zdobyć, więc zabili rodziców, a potem rodzeństwo Roxy, gdy ci zobaczyli albo usłyszeli zbyt wiele. W tym momencie jedyne, co mamy, to opinia Hectora Alvalosa o Roxannie Baez, a on przez ostatnie pięć lat nie był nawet członkiem tej rodziny. Dzieci potrafią ukryć mnóstwo rzeczy przed rodzicami, z którymi mieszkają. Roxy mogła wmówić Hectorowi wszystko.
– Nie ma po niej śladu w mediach społecznościowych – oznajmił Phil.
– Co?
– Żadnego Instagrama, Snapchata, Twittera, żadnych młodzieżowych apek. Lola Baez owszem. Ale zero śladów życia Roxy w internecie.
D.D. zmarszczyła brwi.
– To nie jest normalne.
– Na dodatek zrobiłem szybki test. Wyszukiwarkę komputera wyczyszczono dziś o drugiej w nocy i wykasowano też sporą część danych z twardego dysku. Więc choć widzimy internetowe wpisy Loli, to tylko te z dzisiejszego poranka.
– Ktoś próbuje zatrzeć ślady. – D.D. spojrzała na Phila. – Najprawdopodobniej Roxanna Baez, bo brak kont w mediach społecznościowych sugeruje jakiś stopień paranoi na tym punkcie. – Doszła do kolejnego wniosku: – Coś stało się w piątkową noc, coś na tyle poważnego, że Roxanna zrobiła, co mogła, żeby wykasować pamięć w komputerze. I potem co? Z samego rana pozbyła się całej rodziny? Kim jest ta dziewczyna?
Phil mógł tylko wzruszyć ramionami.
– Wykraczamy poza moje umiejętności informatyczne. Muszą się tym zająć spece od komputerów.
D.D. westchnęła. Nie miała nic przeciwko specom od komputerów, którzy byli genialni, ale ekspertyzy wymagały czasu, a tego akurat nie mieli wcale.
– Jakieś inne urządzenia, o których powinniśmy wiedzieć? – zapytała D.D.
D.D. i Phil byli ostatnio na szkoleniu o domowych urządzeniach elektronicznych, które można wykorzystać w śledztwach w sprawie morderstw. Począwszy od elektronicznego licznika wody, który dowodził, że facet zużył setki litrów o trzeciej nad ranem – co może pomóc prokuraturze udowodnić, że zmywał krew z tylnej werandy – aż po tak zwane inteligentne urządzenia jak lodówki, głośniki Amazon Echo i tak dalej, które nagrywają krótkie urywki dnia. Większość ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy, w jakim stopniu są już elektronicznie nadzorowani. Fotka, którą robi inteligentna lodówka, żeby przypomnieć ci, jakie owoce trzeba kupić, może jednocześnie pokazać zwłoki twojego byłego męża, które miałaś zamiar zakopać później w ogródku łopatą zamówioną dla ciebie przez Alexę z Amazona.
Za każdym razem, gdy D.D. myślała, że jej zawód nie może już być dziwniejszy, tak się właśnie okazywało.
– Nic szczególnie zaawansowanego – oznajmił Phil. – Tylko smartfony, dwa stacjonarne komputery i Xbox.
D.D. uniosła brew na wzmiankę o konsoli do gry.
– Już sprawdzamy – zapewnił ją. Pedofile uwielbiali ukrywać cyfrowe pliki, powiedzmy obciążające zdjęcia, jako dodatki do gier, gdzie pliki też są wielkie i rozbudowane graficznie, więc trudno to wszystko przejrzeć. Karty USB z kolei chowa się w głośnikach stereo. W tym domu, na tle takiej zbrodni, niczego nie można było wykluczyć.
– Porozmawiam z tymi trzema osobami, które dzwoniły pod dziewięćset jedenaście – stwierdziła D.D. – Spróbuję ustalić, o której dokładnie padł pierwszy strzał i czy ktoś widział cokolwiek na ulicy. Sądząc po ułożeniu ciała Charliego Boyda, napastnik musiał wejść przez drzwi frontowe, a to znaczy, że powinniśmy znaleźć jakiegoś świadka.
– Chyba że zrobiła to Roxy Baez i działała sama.
– To będzie długi dzień – powiedziała D.D.
– I prawdopodobnie jeszcze dłuższa noc – zgodził się Phil.
Phil wrócił do środka, a D.D. wyprostowała się i ruszyła w kierunku zamieszania i hałasów na ulicy. Szła po zeznania naocznych świadków, ze wszystkimi ich zaletami i wadami.
Sześćdziesięciotrzyletnia pani Sanchez miała ten rodzaj bezpośredniego spojrzenia i zdecydowany głos, jakie D.D. bardzo u świadków lubiła. Tak, słyszała strzały. Stała przy zlewie w kuchni, myła naczynia po śniadaniu, kiedy usłyszała w oddali pop, pop, pop. Nie bardzo głośno, ale nie miała wątpliwości. Odłożyła talerz, zastanawiając się, co robić, gdy usłyszała kolejne.
Chwyciła telefon i natychmiast zadzwoniła pod dziewięćset jedenaście. Było sześć po dziewiątej. Spojrzała na zegarek, żeby zapamiętać godzinę.
Nie, nie słyszała krzyków ani żadnych innych hałasów. Tylko strzały, a potem... nic. Nie była nawet pewna, skąd dochodziły. Pomyślała, że z drugiej strony ulicy. Ale tyle było możliwości, cały rząd domów, z których większość podzielono jeszcze na mniejsze mieszkania...
Tak, wyjrzała z okna na piętrze. Ale nie, nie widziała, żeby ktoś biegł ulicą. Chodniki były puste, jak na tak słoneczny poranek.
Czy słyszała jakąś kłótnię albo podniesione głosy wcześniej tego ranka?
Nie, ale większość tego czasu spędziła w kuchni, krzątając się i jednocześnie oglądając telewizję. Niewiele mogła usłyszeć.
Czy dobrze znała rodzinę z naprzeciwka?
Całkiem dobrze. Charlie przyszedł do niej w zeszłym roku, gdy zauważył, że obluzowała jej się poręcz na schodkach od frontu. Technicznie rzecz biorąc, za remonty odpowiada właściciel domu, ale Charlie zaproponował, że naprawi to sam, bo wiadomo, że właściciele nie śpieszą się z reakcją w takich sprawach. Przyprowadził ze sobą Manny’ego, słodkiego, rezolutnego malca. Pani Sanchez poczęstowała ich ciasteczkami, a potem Manny już sam ją odwiedzał, bo bardzo lubił słodycze.
W ładne dni często przesiadywała na werandzie od frontu i tak poznała Hectora; Manny przyprowadził go, żeby przedstawić jej swojego ojca. Zaczęła ją też odwiedzać młodsza dziewczynka, skuszona słodkim poczęstunkiem. Najstarsza jest nieśmiała – a przynajmniej tak mówił Manny. Roxanna kiwała jej głową albo machała, gdy bawiła się z psami, ale nie przechodziła na drugą stronę ulicy.
Wyglądali na miłą rodzinę. I nie, pani Sanchez nigdy nie zauważyła, żeby o dziwnej porze przychodzili do nich jacyś ludzie albo żeby na krótko stawały pod ich domem jakiekolwiek samochody. Co już czyniło ich lepszymi od poprzednich właścicieli domu – tych, którzy go stracili i których pani Sanchez dwa razy zgłaszała na policję, bo podejrzewała, że handlują narkotykami.
Czy oni naprawdę nie żyją? Wszyscy? Co za strata. Co za koszmarna strata. Kto mógł zrobić coś takiego?
Tym razem to D.D. nie potrafiła udzielić odpowiedzi. Zostawiła pani Sanchez swoją wizytówkę i poprosiła, żeby kobieta skontaktowała się z nią, gdyby cokolwiek jej się przypomniało. A potem poszła do kolejnej osoby, która zadzwoniła pod numer alarmowy.
Pan Richards mieszkał w budynku obok rodziny Baezów. Był w piwnicy i włączał właśnie pranie, gdy usłyszał strzały. W pierwszej chwili pomyślał, że to zepsuty tłumik jakiegoś samochodu. Ale potem usłyszał je znowu...
Od razu się domyślił, że dochodzą z domu obok. Lecz gdy wbiegł na górę i wyjrzał przez okno, niczego nie zobaczył. Ani na ulicy, ani na podwórzu od tyłu, które widział z drugiego piętra.
– A psy? – zapytała D.D.
To dało mu do myślenia. Pan Richards nie znał dobrze tej rodziny, ale był przyzwyczajony do widoku dwóch psów w brązowe łaty śpiących na werandzie od tyłu. Teraz skojarzył, że tego ranka ich nie było. Nie zwrócił wcześniej na to uwagi, dodał pośpiesznie.
Czy słyszał jakąś kłótnię albo inne hałasy, może podczas śniadania? Jego mieszkanie znajdowało się o wiele bliżej niż dom pani Sanchez.
Pan Richards potrząsnął głową. Zbierał rzeczy do prania, a potem znosił je na dół do piwnicy do pralki i suszarki. To był cichy poranek, jak każdy inny, dodał. Tyle że potem... Wzruszył ramionami, rozłożył ręce. Jak to ze świadkami bywa, słyszał więcej, niż widział, i tyle.
D.D. podziękowała mu za poświęcony jej czas i poszła do osoby, która dzwoniła pod numer alarmowy jako trzecia.
Barb Campbell była dwudziestoośmioletnią nauczycielką angielskiego, która obecnie pilnowała mieszkania swoich rodziców na piętrze budynku po lewej stronie od domu Charliego Boyda. Czytała, gdy usłyszała strzały. Na tyle blisko, na tyle wyraźnie, że instynktownie się schowała. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że strzały dochodziły z boku jej mieszkania, a nie od frontu.
Podpełzła do okna i ostrożnie wyjrzała. Większość widoku przesłaniał bok domu Boyda i Baezów. Ale patrząc po skosie, mogła zobaczyć fragment ich tylnego podwórka. I stopę migającą nad drewnianym płotem.
– Jaki rozmiar? – zapytała natychmiast D.D. – Mężczyzna czy kobieta? Dorosły czy dziecko?
– Nie wiem. To była czyjaś stopa. Podeszwa. Czarna? Jak spód buta?
– Miał obcas? Modny czy raczej wygodny?
– Ja... nie wiem. Może to była tenisówka? Byłam dość zdezorientowana. Nigdy dotąd nie słyszałam strzałów. Zwłaszcza z tak bliska. Nie wiedziałam, co robić.
– Jak długo pani obserwowała?
– Chyba kilka minut. Na wypadek gdyby ta osoba wróciła.
– I...
– I nic.
– Żadnego zamieszania na posesji po drugiej stronie płotu za domem Boyda i Baezów?
– To nie jest dom mieszkalny. To budynek użytkowy. Chyba przychodnia stomatologiczna albo biuro nieruchomości. Coś w tym stylu.
– A co działo się tuż przed strzałami? Co pani wtedy słyszała?
Barb Campbell zarumieniła się.
– Czytałam. I nie słyszę zbyt wiele, jak mnie wciągnie dobra książka.
– A psy szczekały?
Pokręciła głową.
– Odgłosy kłótni? Krzyki?
Kolejne potrząśnięcie głową.
– Czy zauważyła pani, co się działo w tym domu wcześniej? Może wyjrzała pani przez okno przypadkiem, nalewając sobie kawę albo biorąc do ręki książkę?
– Hm... Psy. Słyszałam brzęk ich obroży, jak szły wzdłuż domu.
– Biegały czy się bawiły?
– Nie, dziewczynka je trzymała. Chyba wyprowadzała je na spacer.
D.D. wbiła w nią wzrok.
– Widziała pani, jak ktoś wychodzi z psami?
– Ta wyższa dziewczynka. Z długimi czarnymi włosami. Ta, co ma z osiemnaście lat. Zatrzymała się tuż pod oknem, żeby podnieść plecak.
– Plecak?
– Tak. Taki wyświechtany, bladoniebieski. Wyglądało to tak, jakby wyciągnęła go zza krzewu.
– Która była wtedy godzina? – zapytała ostrym tonem D.D.
– Nie wiem. Może ósma trzydzieści? Zamierzałam właśnie poczytać.
– Co miała na sobie? Jakiego koloru koszulkę, może jakąś kurtkę?
– Hm... Nie zwróciłam uwagi. Chyba czerwoną koszulkę. Tak mi się wydaje. I niebieskie dżinsy. Ale nie jestem pewna. Nic szczególnego.
– A widziała pani, jak wychodzi przez furtkę od frontu?
– Nie. Widziałam tylko, jak idzie wzdłuż boku domu. Ale miała oba psy na smyczach i wzięła ten plecak. Którędy miałaby pójść, jak nie przez furtkę?
– Czy wydawała się zdenerwowana albo przestraszona czy cokolwiek?
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia.
– A telefon? Czy miała w ręku komórkę? Czy słyszała pani, jak rozmawia?
Barb Campbell pokręciła głową.
D.D. wręczyła kobiecie swoją wizytówkę, ale myślami była już gdzie indziej.
O ósmej trzydzieści rano, około czterdziestu minut przed strzałami, Roxy Baez wyszła z domu nie tylko z psami, lecz także z plecakiem, który wcześniej ukryła. Z rzeczami, które ukradła rodzinie? Z zapasami, których mogła potrzebować podczas ucieczki?
Ten plecak martwił D.D. Sugerował staranne planowanie. Ale jaka szesnastolatka ucieka z dwoma niewidomymi psami? Albo wychodzi z domu, a potem wraca, żeby zastrzelić swoją rodzinę?
Co się, do diabła, w tym domu działo?
Co to za rodzina?