Читать книгу Szukaj mnie - Lisa Gardner - Страница 7

Оглавление

Rozdział 1

Idealny jesienny dzień. I to był właśnie problem. Sierżant bostońskiej policji D.D. Warren wiedziała z doświadczenia, że idealnym dniom nigdy nie wolno ufać. Jednak jej pięcioletni syn Jack chichoczący z ekscytacją, gdy zakładał bluzę, i jej mąż Alex, ekspert od badania miejsc zbrodni, cały w uśmiechach, gdy wyciągał z szafy płócienną torbę L.L.Bean... Trudno było nie poddać się tej atmosferze. Wybierali się na zbieranie jabłek. To była jedna z tych zwariowanych rodzinnych czynności, które robili inni, a teraz będą to robić oni. Najpierw zbieranie jabłek w ten słoneczny, rześki poranek, a potem od dawna wyczekiwana wizyta w lokalnym schronisku.

Pies.

Najprawdziwszy pies.

Jack błagał o psa, odkąd tylko zaczął mówić. Kilka miesięcy temu Alex nagle stanął po jego stronie.

– Zwierzę domowe to dobry pomysł dla dziecka – wyjaśniał cierpliwie D.D. – Uczy odpowiedzialności.

– Nigdy nie ma nas w domu. Jak możemy być odpowiedzialni, skoro ciągle nas nie ma?

– Poprawka. To ciebie nigdy nie ma w domu. Ale ja i Jack...

Cios poniżej pasa, pomyślała wtedy D.D. Choć rzeczywiście często tak to właśnie wyglądało. A więc: projekt „Pies”. Dla prześlicznego chłopczyka. I uroczego i nadal bardzo atrakcyjnego męża. A drobnym drukiem: wszyscy muszą się zgodzić co do wyboru pieska.

D.D. osobiście nie była zainteresowana słodkim, wiercącym się szczeniaczkiem, który obgryzałby wszystko dokoła. Ale taki dojrzały pitbull o poważnym spojrzeniu... Uwielbiała oddanie i zawziętość tej rasy. Samica pitbulla, dwu- lub trzyletnia – właściwie już zdecydowała. Na tyle młoda, żeby bawić się z Jackiem i przywiązać do rodziny, a jednocześnie na tyle dojrzała, żeby natychmiast zrozumieć obowiązek służenia i ochrony. D.D. wyobraziła sobie siebie i tego teoretycznego pitbulla, jak bez słowa dogadują się w sprawie nieustannego czuwania nad chłopcem.

Idealny jesienny dzień. Zbieranie jabłek, a potem adopcja psa, co wywoła totalne szaleństwo i chaos, czyli dokładnie to, co pasuje do rodziny z pięcioletnim dzieckiem.

Lecz gdy tylko sięgnęła po swoją ulubioną karmelową skórzaną kurtę, zadzwoniła jej służbowa komórka. A po chwili prywatna. Zerknęła najpierw na pierwszą, potem na drugą.

– K... – Ledwo się powstrzymała. – K... kurka.

Jack zamarł w wąskim korytarzu. Zdążył już buntowniczo wysunąć dolną wargę. Alex popatrzył za to na nią ze współczuciem.

– Czerwony alert – szepnęła do niego. Wiadomość ze służbowego telefonu, co w slangu wydziału zabójstw oznaczało: wszystkie ręce na pokład. Czyli że to, co stało się pod adresem właśnie przesłanym jej na komórkę, wymagało natychmiastowej uwagi całego zespołu.

W tych czasach jej pierwszą myślą było, że to ma związek z terroryzmem. Jednak Phil, jej były partner z patrolu, a obecnie podległy detektyw, przesłał do niej wiadomość na prywatną komórkę. Ostrzeżenie i oznaka empatii ze strony kogoś, kto też jest rodzicem.

Przemoc domowa – napisał. A potem bardziej szczegółowo: Dzieci.

Idealny jesienny dzień.

Powinna się była domyślić.

D.D. wysłała Alexa i Jacka na zbieranie jabłek i wybieranie psa. Który dołączy do rodziny, która nigdy nie była do końca jej. Bo nawet gdy się zakochała, a potem, niespodzianka nad niespodzianki, urodziła dziecko, w głębi serca pozostała tą samą kobietą, co zawsze: detektywem z wydziału zabójstw, poślubioną przede wszystkim swojej pracy.

Alex, starszy i mądrzejszy, niż gdy się poznali, zapewniał, że rozumie. Twierdził, że kocha ją tak samo. Lecz D.D. zdążyła się zorientować, że małych chłopców trudniej jest przekonać. Jack nie miał bagażu doświadczenia, na którym mógłby się oprzeć. Miał pięć lat, kochał swoją mamę i nie cierpiał, gdy wychodziła.

Obietnica wyprawy po psa złagodziła jego rozpacz, co powinno ulżyć D.D., ale sprawiło, że poczuła się jeszcze gorzej. Że tak łatwo ją zastąpić. Że ta sobota będzie kolejnym dniem, gdy jej mąż i syn doświadczą czegoś razem, a ona poogląda sobie później zdjęcia.

Ten, kto powiedział, że nie można mieć wszystkiego, miał rację.

Lecz mimo to...

Czuła, jak tętno jej przyśpiesza, kiedy na włączonym sygnale jechała prosto do Brighton. Bała się, to prawda, bo odkąd została matką, zdarzenia z udziałem dzieci okazywały się dla niej trudniejsze. Ale to był czerwony alert. Wezwanie do wszystkich, co z definicji musiało oznaczać coś więcej niż zabójstwo rodzinne, samobójstwo rozszerzone, czy jak to tam nazywali kryminolodzy. Czerwony alert oznaczał coś niezwykle pilnego i o szerokim zakresie. Kryzys, który cały czas trwał.

Nic nie mogła na to poradzić. Alex rozumiał i szanował to, że ona żyje właśnie dla takich chwil.

W soboty w Bostonie zawsze tworzyły się korki. Zjazd z autostrady w kręte uliczki gęstej zabudowy Brighton wymagał zręcznego korzystania z klaksonu i świateł, by skłonić innych uczestników ruchu do ustąpienia. A i tak paru kierowców (słusznie zwanych dupkami z Bostonu) ją zlekceważyło.

D.D. przedzierała się kolejnymi ulicami wzdłuż ciasno rozstawionych szeregowców i kamienic. Brighton znane było niegdyś jako małe bostońskie Cambridge. Nawet teraz zamieszkiwali je głównie biali, dość młodzi i dobrze wykształceni. Mimo to jak wszystkie zatłoczone miejskie obszary ono również dzieliło się na ministrefy dla wygranych i przegranych. Od wysadzanych drzewami ulic z odremontowanymi willami, których ceny szły w miliony, aż po rozpadające się dwupiętrowe kamienice z zapadniętymi fundamentami, podzielone na maleńkie mieszkanka, które i tak pewnie wynajmowano za kwoty dwa, trzy razy wyższe od raty kredytu D.D. za domek pod miastem.

Sercem tej okolicy był szpital Świętej Elżbiety i w tym właśnie kierunku zmierzała D.D. Jeszcze jeden skręt w lewo i rząd zaparkowanych jeden za drugim radiowozów i samochodów należących do detektywów wskazał jej miejsce docelowe. Nawet nie próbowała wjechać w wąską uliczkę. Umundurowany policjant stał na skrzyżowaniu i kierował ruchem. Podjechała i mignęła blachą.

– Następna przecznica – doradził. – Dowolne miejsce na chodniku.

D.D. skinęła głową. Parkowanie na chodnikach było uświęconym długą tradycją zwyczajem bostońskich policjantów.

Wjechała w kolejną ulicę, wcisnęła się między dwa radiowozy, a potem dała sobie chwilę. Głęboki wdech i głęboki wydech.

Cokolwiek teraz zobaczy, jej praca nie miała nic wspólnego z emocjami. Jej zadaniem było rozwikłać tę sprawę.

Otworzyła drzwi auta i ruszyła do pracy.

Bez problemu odnalazła właściwy dom. Pierwszą wskazówką była żółta taśma policyjna, a drugą – karetka zaparkowana tuż przed wejściem. Budynek nie wyglądał najlepiej. Mały, piętrowy, obłożony zielonym plastikowym sidingiem, przytłoczony z obu stron przez bardziej imponujące domy. Działkę otaczała druciana siatka, rzadkość w tej okolicy, gdzie ogródki były mikroskopijnej wielkości. Na płocie wisiały tabliczki ostrzegające przed złym psem.

Cudownie, pomyślała. Temat przewodni dnia.

Musiała przebrnąć przez tłumek gapiów, a potem po raz drugi wylegitymowała się przed umundurowanym policjantem z patrolu, który stał na zewnątrz przerdzewiałej siatki. Sumiennie zanotował jej wejście na miejsce zbrodni. Phil już na nią czekał. Stał przy otwartych drzwiach od frontu.

– Pięcioosobowa rodzina – oznajmił natychmiast, gdy zbliżyła się na tyle, by go usłyszeć. – Dwoje dorosłych, troje dzieci, dwa psy. Wezwanie przyszło tuż po dziewiątej, zgłoszenie strzałów. Pierwsi na miejscu funkcjonariusze znaleźli cztery ciała. Najstarszego dziecka, szesnastoletniej dziewczyny, i dwóch psów nadal nie odnaleziono.

– Może zabrała je na spacer? – zasugerowała D.D., unosząc brew. – I dlatego ich nie ma?

– Możliwe, ale chyba za długo by to trwało. Wysłałem opis dziewczyny z prośbą o czujność. Roxanna Baez, metr pięćdziesiąt pięć, Amerykanka latynoskiego pochodzenia, długie ciemnobrązowe włosy. I, a co to szkodzi, opis psów też. Dwa starsze spaniele bretońskie, które, co ciekawe, są ponoć ślepe.

D.D. aż zamrugała.

– Okej. – Zerknęła na zegarek. Prawie dziesiąta, niemal godzina minęła od zgłoszenia strzałów. Rzeczywiście długo jak na spacer nastolatki i dwóch ślepych psów. Poza tym te wszystkie radiowozy i migające światła raczej zwróciłyby jej uwagę.

– Mundurowi przeczesują ulice – kontynuował Phil – i szukają dziewczyny z psami, natomiast detektywi zaglądają do sąsiadów. Wiesz, jaka jest procedura.

D.D. wiedziała doskonale. W takiej sytuacji jak ta, z zaginionym dzieckiem, które mogło po prostu wyjść albo zostało porwane, musieli jak najszybciej załatwić podstawowe sprawy. Mundurowi byli ich piechotą w terenie i szukali nastolatki, która mogła spacerować z psami, bawić się z koleżankami albo cokolwiek innego. Natomiast detektywi mieli trudniejsze zadanie: pukali do drzwi sąsiadów i grzecznie, ale stanowczo domagali się wpuszczenia do środka, żeby się rozejrzeć. Każdy, kto odmówił, był odnotowywany do późniejszego sprawdzenia. Zakładając oczywiście, że dziewczyna nie pojawi się nagle w magiczny sposób w domu, zdziwiona, co robi tam policja.

A zadanie D.D. w tym całym szaleństwie? Oceniać i ustalać strategię. Czy mieli do czynienia z zamkniętą sytuacją, gdzie czworo członków rodziny zostało zamordowanych, a piątemu udało się uciec? Czy też był to trwający nadal kryzys, cztery trupy i jedno porwanie, co oznaczałoby, że opis Phila posłuży do ogłoszenia child alertu i dziewczyny szukać będą wszyscy stróże prawa w Nowej Anglii?

Weszła za Philem do domu. Korytarz miał półtora metra i wypełniała go ciemnoczerwona ławka zawalona kurtkami i butami. Kolejne okrycia wisiały na ścianie, a stojące wysoko na półce wiklinowe kosze zawierały zapewne czapki i rękawiczki. Mały dom jak na tak dużą rodzinę, i widać to było na pierwszy rzut oka. D.D. musiała przejść nad parą dziecięcych sportowych butów, granatowych z błyszczącymi światełkami z boku. Jack byłby nimi zachwycony.

Nie o tym powinna teraz myśleć.

Weszli do salonu naprzeciwko. D.D. omiotła wzrokiem lśniącą drewnianą podłogę – najwyraźniej niedawno odnowioną, dość nowy płaski telewizor i ciemnoszary narożnik z jasnoczerwonymi poduszkami. Na kanapie siedział mężczyzna w średnim wieku, ze zwieszoną do przodu głową i trzema plamami czerwieni na klatce piersiowej, w makabryczny sposób pasującymi do ozdobnych poduszek.

Po lewej stał policyjny fotograf, pstrykający zdjęcia. D.D. uniosła dłoń na powitanie. Fotograf skinął głową i kontynuował pracę.

– Charlie Boyd – powiedział Phil, wskazując na ciało. – Czterdzieści pięć lat, lokalny przedsiębiorca budowlany i obecny właściciel tego domu. Według sąsiadów kupił go kilka lat temu i sam remontował.

– To by wyjaśniało podłogi – stwierdziła D.D. Podeszła na tyle blisko, żeby poszukać śladów spalonego prochu wokół ran, jednocześnie starała się nie przeszkadzać fotografowi. Żadnych plam na skórze, żadnego pistoletu zwisającego z dłoni denata. Choć z tego, co wiedziała, raczej trudno popełnić samobójstwo, strzelając sobie trzykrotnie w pierś.

Phil poszedł dalej, a ona za nim podążyła. Weszli do malutkiej kuchni, z pomalowanymi na biało szafkami na dłuższej ścianie i blatem na krótszej. Musieli przecisnąć się wzdłuż prostokątnego stołu, zdecydowanie za dużego na tę kuchnię i prawdopodobnie za małego dla pięcioosobowej rodziny. Przykryty był kolorowym obrusem w kwiatowy wzór i zastawiony artykułami spożywczymi.

Tu znajdowało się ciało numer dwa. Kobieta w średnim wieku, zastrzelona, po lewej stronie stołu, tuż przy otwartej szafce. Upadła na bok, puszka zupy grzybowej leżała kilka centymetrów od jej palców. Również kilka ran wlotowych, żadnych śladów spalonego prochu, więc to nie były strzały z bliska.

– Juanita Baez, trzydzieści osiem lat, pracowała na nocną zmianę jako pielęgniarka w Świętej Elżbiecie – kontynuował Phil. – Wprowadziła się do Charliego w zeszłym roku. Matka trójki dzieci.

D.D. pokiwała głową. Zarejestrowała szereg przypadkowych szczegółów. To, że Juanita Baez miała lśniące czarne włosy i delikatne kości, co sprawiało, że nawet martwa wydawała się atrakcyjna. To, że dom miał na wpół przeszklone tylne wyjście zamykane na zasuwę, teraz odsuniętą. Że Juanita została postrzelona w pierś, a nie w plecy, jakby w ostatniej chwili odwróciła się od otwartej szafki, z puszką zupy w dłoni, i stanęła przodem do zabójcy.

Oraz to, że czarna skórzana portmonetka kobiety leżała obok zakupów, prawdopodobnie nietknięta. Tak samo jak zestaw całkiem niezłej elektroniki w salonie.

Phil wskazał na prawo, gdzie schody prowadziły na piętro. Ruszyli w tamtym kierunku.

– Wcześniej – poinformował D.D., gdy wchodzili po schodach – ten dom podzielono na dwa mniejsze mieszkania, jedno na górze, drugie na dole. Najwyraźniej pierwszą rzeczą, jaką zrobił Boyd, było połączenie ich z powrotem. Dogodnie, skoro związał się potem z kobietą z trójką dzieci.

D.D. pokiwała głową. Musiała teraz oddychać przez usta, bo w miarę pokonywania schodów zapach robił się coraz silniejszy. Nie tylko zapach krwi, który był gęsty i obrzydliwy, ale też odór amoniaku. Mocz. Bo gdy ludzie mówią, że posikali się ze strachu, wcale nie żartują. D.D. poznała już dość miejsc zbrodni, by o tym wiedzieć.

Na górze panował większy ruch. Przyciszone głosy dobiegały z tylnej sypialni: lekarz medycyny sądowej Ben Whitely, partnerzy Phila z patrolu, czyli Neil i Carol, albo technicy od badania śladów. Mimo wszystko było tu dość spokojnie, choć D.D. podejrzewała, że to dzięki staraniom Phila. W tak małej przestrzeni, z czterema ciałami i niezliczoną ilością pilnych pytań, łatwo było zwołać tu wszystkich – co nieuchronnie spowodowałoby zanieczyszczenie miejsca zbrodni.

Za pierwszymi otwartymi drzwiami ukazało się szerokie małżeńskie łóżko zawalone stosem koców, z lampkami nocnymi po bokach i zagraconą toaletką naprzeciwko. Sypialnia rodziców, uznała D.D., skoro Phil się nie zatrzymał.

Następna była skromna łazienka, również niedawno odremontowana, a dalej dwoje drzwi. Odgłosy przybrały na sile. Kobieta. Detektyw Carol Manley, odgadła D.D., która zajęła jej miejsce w trzyosobowym patrolu, kiedy D.D. została ranna w trakcie wykonywania czynności służbowych i przesunięta na stanowisko kierownicze. Poczuła kłucie w lewej ręce i zacisnęła szczękę. Manley była doskonałym detektywem. Jednak biorąc pod uwagę okoliczności, D.D. wiedziała, że nigdy jej nie polubi.

Phil minął drzwi po prawej. D.D. rzuciła okiem w głąb pomieszczenia: łóżko, pognieciona niebieska kołdra, ubrania i samochodziki.

A potem koniec korytarza. Duży pokój, najwyraźniej zajmowany przez dwie dziewczynki, z jednym wąskim łóżkiem pod różową ścianą po prawej i drugim pod fioletową po lewej. Zapach krwi i moczu był tutaj najsilniejszy.

Neil podniósł wzrok, gdy D.D. weszła do środka. Carol uniosła na powitanie dłoń. Nikt się nie odezwał.

W pierwszej chwili D.D. niczego nie dostrzegła. Gdzie pozostałe dwa ciała? I wtedy zauważyła coś, co wydawało się stosem rzeczy do prania u stóp różowego łóżka. Tylko że to nie był stos ubrań, a jedno ciało owinięte wokół drugiego.

Dziewczynka, mała, tuliła chłopca, jeszcze młodszego.

– Lola Baez, lat trzynaście – powiedział cicho Phil. – Manny Baez, lat dziewięć.

– Czekamy na fotografa – wyjaśnił Neil. – Nie chcieliśmy ich wcześniej ruszać. Ben już ich obejrzał. Stara się wymyślić najlepszy sposób wyniesienia stąd tych ciał bez wywoływania medialnego cyrku.

D.D. skinęła głową. Biorąc pod uwagę charakter zbrodni i tłum gapiów na zewnątrz, zadanie lekarza medycyny sądowej nie będzie łatwe. Przeczuwała, że nic w tej sprawie nie będzie łatwe.

Carol odchrząknęła.

– Druga połowa pokoju należy do Roxanny Baez. – Wskazała fioletową ścianę, którą zdobił plakat z Amazing World of Books i kalendarz z psami. Spanielami bretońskimi, założyła D.D., patrząc na kosmatą biało-brązową sierść przedstawionych na nim zwierzaków.

Natomiast różową ścianę Loli Baez pokrywały afisze teatralne z rozmaitymi spektaklami, od Wicked przez Romeo i Julię aż po Annie.

– Na biurku jest laptop – powiedział Neil. – Niezabezpieczony hasłem. W wyszukiwarce znaleźliśmy między innymi Instagram i Tumblr. Ostatnio korzystano z tego laptopa około ósmej trzydzieści dziś rano. Oglądano filmiki na YouTubie. Żadnych wiadomości od rodziny czy znajomych. Na pewno nikt Roxanny nigdzie nie zaprosił.

– Komórka? – rzuciła D.D.

– Jedna na biurku, ale z hasłem. Nie wiemy jeszcze, czy należała do Roxanny, czy do jej młodszej siostry Loli. Ustalimy operatora i poprosimy o billing.

D.D. skinęła głową. W dzisiejszych czasach każde dziecko ma telefon, więc spodziewała się dwóch komórek należących do dwóch dziewczynek. Skoro na miejscu była tylko jedna, to może Roxanna zabrała telefon ze sobą. Oby mieli taki fart.

– A gdzie rzeczy psów? – zapytała. – Mówiłeś, że to dwa starsze niewidome psiaki. Spaniele bretońskie nie są takie małe. Powinny mieć legowiska, miski, smycze.

– Znaleźliśmy psie miski na tylnej werandzie. Wygląda na to, że tam je karmili – zrelacjonowała Carol.

– A smycze?

Troje detektywów wzruszyło ramionami.

– To znaczy – pomyślała na głos D.D. – że Roxanna mogła je zabrać. I naprawdę wyszła z psami.

Phil zerknął na zegarek.

– I minęła godzina i kwadrans? – zapytał łagodnie. – I nie zauważył jej żaden z licznych patroli?

Miał rację. D.D. też się to nie podobało.

– Psy mogły uciec – zasugerował Neil. – Wystraszyły je strzały. Są ślepe, więc może schowały się pod czyimś gankiem.

– A szesnastolatka? – dociekała D.D.

I znowu nikt nie odpowiedział.

– Okej. – D.D. rozejrzała się po pokoju. Cały czas dokonywała oceny. Cały czas próbowała zrozumieć. – W ośmiu na dziesięć takich przypadków to sprawy rodzinne. Ojciec morduje żonę i dzieci, a potem zabija sam siebie. Jednak uwzględniając te trzy strzały w klatkę piersiową, myślę, że możemy spokojnie wykluczyć Charliego Boyda jako samobójcę.

Detektywi pokiwali głowami.

– W dziewiątym przypadku to zbrodnia dokonana przez kogoś obcego. Powiedzmy, że przez złodzieja, którego przyłapano na włamaniu i który strzela do rodziny, żeby zatrzeć ślady. Ale niczego przecież nie brakuje.

– Poza tym nie ma śladów włamania – dodał Phil. – Funkcjonariusze, którzy byli pierwsi na miejscu, zastali drzwi frontowe niezamknięte, podobnie jak tylne. Tyle że sąsiedzi twierdzą, że nie widzieli, by ktokolwiek opuszczał ten dom po wystrzałach. Można więc założyć, że jeśli sprawca wszedł od frontu, to wyszedł od tyłu.

– Narkotyki? – spytała D.D. – Jakieś plotki, domniemania, że Charlie Boyd albo Juanita Baez zajmowali się czymś nielegalnym?

– Juanita ma na koncie jazdę pod wpływem i zarządzony przez sąd odwyk pięć lat temu. Alkohol – powiedział Neil. – Kartoteka Charliego Boyda jest czysta.

– Nie znaleźliśmy tu żadnych narkotyków ani większej gotówki – dodała Carol. – Ani alkoholu w kuchni, co by oznaczało, że Juanita nie piła.

D.D. westchnęła i spojrzała na zegarek. Pora podjąć decyzję.

– Jest jeszcze inny scenariusz – zaczęła. – Nie tak częsty, ale się zdarza. Cała rodzina zostaje zamordowana, lecz brakuje nastoletniej córki. Czasami, to znaczy, gdy ta córka jest celem, sprawca morduje rodzinę, żeby móc porwać dziewczynę.

– A w innych przypadkach? – zapytał Neil.

– To dziewczyna jest sprawcą – odparła wprost D.D. – Wykorzystywana, wkurzona, w sumie nieważne. Ale dochodzi do wniosku, że jedynym rozwiązaniem jest zabicie ich wszystkich i ucieczka.

Mimowolnie spojrzeli na zwłoki Loli i Manny’ego Baezów, na dziewczynkę tulącą do siebie martwe ciało brata.

Phil, ojciec czwórki dzieci, odchrząknął głośno. D.D. zrozumiała.

– W każdym razie – powiedziała cicho – kluczem do tej zagadki jest Roxanna Baez. Jeśli ją znajdziemy, uzyskamy odpowiedzi. Ogłoście child alert. I przygotujcie się na apokalipsę. Media oszaleją na punkcie tej sprawy.

Szukaj mnie

Подняться наверх