Читать книгу Szukaj mnie - Lisa Gardner - Страница 8

Оглавление

Rozdział 2

Jasny, słoneczny poranek, piękny jesienny dzień. Jeden z tych dni w Bostonie, gdy ludzie przesiadują w kawiarnianych ogródkach albo odpoczywają wzdłuż brzegów rzeki Charles, albo wpatrują się z uwielbieniem w swoje dzieci bawiące się w parku.

Ja nigdy nie umiałam odpoczywać, nawet przed tym... przed tym, co mi się przydarzyło. Więc biegałam. Ulicami, bocznymi alejkami, aż dotarłam nad brzeg Charles, wzdłuż którego prowadzą ścieżki dla biegaczy. W przeciwieństwie do innych nie używam słuchawek i nie słucham muzyki. Słuch to jedna z pierwszych linii obrony. Dźwięk samochodu, nad którym kierowca stracił panowanie, gdy schodzisz z krawężnika na skrzyżowaniu. Odgłos ciężkich kroków, które zbliżają się zbyt szybko i wydają się dziwnie skupiać tuż za tobą.

Tamtej nocy nie miałam w uszach słuchawek. Ale zagubiłam się w chaosie pijackich myśli.

Zawsze mam przy sobie saszetkę, gdy biegam. Butelka z wodą. Krem z filtrem. Składany nóż. Batonik energetyczny. Wsuwki do rozpinania kajdanek. Oraz niewielki spray z moją własną kompozycją gazu pieprzowego – stan Massachusetts kontroluje zakupy preparatu Mace, a ja dbam o swoją prywatność, więc wymyśliłam własną piorunującą mieszankę. Nie, panie władzo, nie mam przy sobie Mace. Mówi pan, że mój napastnik oślepł? Hm... W takim razie liczę, że jego obrońca z urzędu będzie umiał pisać brajlem.

Możliwe, że mam dość wisielczy humor.

Wracam do biegania. Wracam do myślenia, gdy nie myślę, do skupiania się na uderzeniach stóp, ciągłego klap-klap-klap na ścieżce. Moje ręce pracują w zgodnym rytmie z nogami. Oddech mam spokojny, wydajny, jestem przygotowana na kolejne wzniesienie, kolejny kilometr, kolejne cokolwiek.

Bieganie było jedną z niewielu rzeczy, które uspokajały mój przeczulony mózg i przygaszały hiperczujność na tyle, żebym w ogóle mogła się nad sobą zastanowić. Czterysta siedemdziesiąt dwa dni, a potem sześć lat i kim teraz jestem?

Kiedyś byłam dziewczyną, która kochała lisy. Dorastałam na farmie mojej matki w dziczy stanu Maine, biegałam po wydeptanych przez zwierzęta ścieżkach w lesie, zrywałam prosto z krzewów ogrzane promieniami słońca jagody i ciągle przerywałam mojemu starszemu bratu Darwinowi, który już wtedy nienawidził w takim prowincjonalnym życiu wszystkiego poza naszą matką i mną.

Ale potem wyjechałam do college’u do Bostonu. Byłam młoda, naiwna, miałam wielkie marzenia co do wielkiego miasta i żadnego konkretnego celu. Czy wybrałam choćby główny przedmiot na studiach? College służył temu, żeby wyjechać, żeby się wyrwać, nie dlatego że nie kochałam mamy czy jej farmy i lisków, które rodziły się każdej wiosny, ale dlatego że miałam osiemnaście lat, a jak się ma osiemnaście lat, to nie można przecież pragnąć tego, co się już ma. Zdecydowanie trzeba starać się o coś, co jest gdzieś indziej, tam, za zamkniętymi drzwiami.

Głupie.

Byłam piękna. Moja mama nadal ma zdjęcia z tamtego okresu. Na każdej fotografii uosabiam zdrowy tryb życia związany z przebywaniem na świeżym powietrzu i kojarzony ze stanem Maine, jak w reklamach L.L.Bean. Długie, proste jasne włosy. Wyraziste szare oczy, spojrzenie na wprost, kąciki ust uniesione, jakbym śmiała się z jakiegoś dowcipu, który słyszę tylko ja. Nie miałam żadnego problemu z zawieraniem nowych znajomości, znalezieniem chłopaka na bal czy przetrwaniem tych wszystkich licealnych zwyczajów, które sprawiały, że brzydsze dziewczyny zaczytywały się w Carrie.

Byłam szczęśliwa.

To zauważałam przede wszystkim, gdy patrzyłam teraz na te zdjęcia. Widziałam dziewczynę, która naprawdę wierzyła, że może być, kim chce, że może mieć wszystko. Widziałam osobę, która była naturalna i bardzo szczęśliwa.

Nie wiem, jak mama może nadal trzymać takie pamiątki.

Bo tamta dziewczyna zniknęła siedem i pół roku temu. Gdy tańczyła pijana na plaży na Florydzie podczas ferii wiosennych. A czterysta siedemdziesiąt dwa dni później moja rodzina dostała z powrotem mnie.

Mocno surrealistycznym aspektem powrotu do domu była towarzysząca mu gorączka medialna. Prawdziwy świat okazał się dostatecznie dezorientujący nawet bez producentów telewizyjnych, agentów z Hollywood i prawników wytwórni filmowych biwakujących na ganku mojej matki. A każdy z nich domagał się natychmiastowych i wyłącznych praw. Każdy przysięgał, że tylko on odda sprawiedliwość mojej historii.

I do tego obietnice pieniędzy. Kolosalne kwoty, miliony dolarów, które mogły być moje. Musiałam się tylko podzielić szczegółami mojego porwania przez Jacoba Nessa, im bardziej drastycznymi, tym lepiej.

Nie potrafiłam tego ogarnąć. Ludzie naprawdę chcieli czytać koszmarne opisy mojego zniewolenia przez seryjnego gwałciciela i mordercę? Chcieli wiedzieć dokładnie, jak to jest, gdy jesteś zamknięta w skrzyni wielkości trumny, z której wychodzisz tylko po to, by zorientować się, że to, co czeka cię na zewnątrz, jest jeszcze gorsze?

– Nie myśl o tym w ten sposób – powiedział mi pierwszy producent. – Tu nie chodzi o cierpienie ofiary. To twoja historia się sprzeda. Twoja, ocalonej. Jak ci się to udało. To właśnie widzowie chcą zrozumieć.

Nie przekonało mnie to wtedy i nie przekonuje do dzisiaj. Moim zdaniem na wszystkich tych, którzy setki lat temu przychodzili do Koloseum popatrzeć, jak gladiator zwycięża, przypadało tyle samo takich, co chcieli zobaczyć jego porażkę. Taka jest ludzka natura.

Proponowano mi wywiady telewizyjne. Umowy na książki. Sprzedaż praw do ekranizacji. Może powinnam była wziąć te pieniądze i uciec. Ale nie zrobiłam tego. Ja po prostu... nie mogłam. Prywatność mojej rodziny dość już ucierpiała, gdy desperacko starali się mnie odnaleźć. Nie mogłam wymagać od nich więcej. Poza tym należałam do tych ocalonych, którym się wydaje, że skoro wrócili bezpiecznie do domu, to mogą w końcu zapomnieć. Nie będę się za siebie oglądać. I nigdy już nie wspomnę imienia Jacoba.

Przez te wszystkie chwile, godziny i dni obiecywałam sobie, że jeśli się tylko stamtąd wydostanę, to nigdy już nie będę narzekać. Zawsze będę szczęśliwa. Będę doceniać ciepło promieni słońca na mojej twarzy. Będę idealną córką i kochającą siostrą. Nigdy już nie będę uważać życia za coś oczywistego.

Jeśli tylko się stamtąd wydostanę...

Wrócę do domu.

Ocaleję.

Czterysta siedemdziesiąt dwa dni i sześć lat później... Kim jestem?

Mój brat wyjechał. Stworzył profil na Facebooku Znajdźmy Florę, gdy tylko zaginęłam. Codziennie wrzucał tam zdjęcia, urywki z rodzinnego życia, by przypomnieć mojemu niezidentyfikowanemu porywaczowi, że jestem siostrą, córką, przyjaciółką, za którą wszyscy tęsknią. Nie rozmawialiśmy o tym, kiedy wróciłam. Nie chciałam pogłębiać jego traumy. On nie chciał pogorszyć mojej.

Darwin szybciej niż mama uświadomił sobie prawdę: jego wysiłki uratowały dziewczynę, tyle że wcale nie siostrę, którą kiedyś kochał. Wyjechał do Europy, by podróżować w poszukiwaniu samego siebie. Zastanawiam się czasem, czy nie biega codziennie wzdłuż brzegów Tamizy. Czy to nie są te jedyne chwile, gdy może pomyśleć. Czy pytanie, które nadal najczęściej sobie zadaje, to: kim jestem, kim jestem, kim jestem?

Schody. W górę do mostu łączącego brzegi Charles. Uwielbiam uderzenia sportowych butów o metalowe schodki. Gdy się tak szybko poruszam, nic nie może mnie dopaść. Nawet moje kłębiące się myśli.

W zeszłym roku zrobiłam coś, czego się nie spodziewałam: uratowałam dziewczynę. Inną porwaną studentkę. I dziennikarze wrócili. Tyle że teraz nie chcieli historii Jacoba Nessa i czterystu siedemdziesięciu dwóch dni, o których nigdy nie mówiłam. Chcieli mojej historii. Flory wojowniczki. Flory, która z ofiary stała się obrońcą.

Prosili, straszyli, żądali i błagali.

Wciąż nie odpowiadałam. Może nie lubię mówić. A może, co bardziej prawdopodobne, nadal nienawidzę dziennikarzy.

Co jednak robić?

Kiedyś myślałam o powrocie do szkoły. Wybraniu ścieżki kariery, znalezieniu pracy, staniu się znowu normalną osobą. Ale przez zespół stresu pourazowego nadal mam problem z tłumem, pomieszczeniami z małą liczbą wyjść i – o, tak – jakąkolwiek koncentracją.

Nie wspominając o tym, że zwykle po prostu nie czuję się normalną osobą.

Niektórym się to udaje. Czytałam ich historie. Studiowałam je, analizowałam w szczegółach.

Można doświadczyć traumy, a mimo to pozbierać swoje życie do kupy.

Ale są też inni, tacy ocaleni jak ja. Którzy zbyt długo czekali na ratunek i w tym czasie zbyt wiele stracili.

Moje silne strony? Otwieranie zamków, samoobrona, ocena zagrożenia i naprawdę fajne bronie, które można zrobić z tego, co znajdzie się w śmieciach. No i mieszanki do gazu pieprzowego domowej roboty. Oraz bieganie. Uwielbiam biegać. Rano, w południe, w nocy. Byle tylko uspokoić myśli w głowie, ale też poczuć wiatr, deszcz, śnieg na twarzy.

Byle nie do skrzyni, nie do skrzyni, nie do skrzyni. Tak brzmią moje kroki, gdy przebiegam przez most do Cambridge. Nie do skrzyni.

Kim jestem?

Ocaloną.

Mój specjalista do spraw ofiar, Samuel Keynes, nazwał mnie tak, gdy się poznaliśmy. W tamtym momencie to słowo brzmiało dobrze. Mocno. Zdecydowanie. Kiedyś byłam ofiarą. A teraz jestem ocaloną. Ocalałą. Tą, która biega jak gepard i ma w saszetce tyle wyposażenia, by już nigdy nie stać się ofiarą.

Ale nawet teraz, gdy zwiększam tempo biegu, zbliżając się do końca mostu – mój finałowy sprint – wciąż słyszę inne myśli, które mi towarzyszą.

Bycie ocalałą wcale nie oznacza siły. Oznacza samotność. Prawdziwą, dotkliwą samotność. Wiedzę o rzeczach, których inni wiedzieć nie powinni. Wspomnienia, które chciałabym wyrzucić z głowy, a mimo to nie potrafię pozbyć się ich z pamięci.

Oraz poczucie winy. Z powodu mnóstwa rzeczy. Tego, co mogłam i co powinnam była zrobić.

Kiedyś istniała śliczna dziewczyna, która tańczyła na plaży...

Ale ja już nigdy tam nie wrócę.

Koniec mostu. Coraz szybciej i szybciej. Klatka piersiowa mi faluje, serce łomocze, jeszcze szybciej....

Kim jestem, kim jestem, kim jestem?

Wpadłam na wyznaczoną samej sobie linię mety i zbiegłam z mostu do Cambridge. Zatrzymałam się. Pochyliłam. Wzięłam trzy łapczywe wdechy, a potem ruszyłam dalej, żeby nie dostać skurczów. Musiałam przejść półtora kilometra, by wrócić do mojego dwupokojowego, pozamykanego na podwójne zasuwy mieszkania, które starsi właściciele łaskawie wynajmowali mi za czynsz sporo poniżej rynkowego. Śledzili moją historię w mediach – oznajmili, gdy się poznaliśmy. Ale nie z fascynacją podglądacza, tylko z czystym współczuciem. Nadal nie ufam wielu ludziom, lecz nauczyłam się, że im akurat mogę wierzyć.

Spróbowałam skupić myśli na czekającym mnie dniu. Wbrew wszystkiemu udało mi się jednak zorganizować sobie namiastkę życia. Pracowałam w pizzerii. Nawiązywałam znajomości, różne. Grupa wsparcia dla ocalałych: niektóre z kobiet skontaktowały się ze mną po uratowaniu Stacey Summers, inne znalazłam ja. Wszystkie nas łączyło jedno: kiedyś przetrwałyśmy. A teraz chciałyśmy znowu żyć.

I może to część odpowiedzi, której nadal szukam.

Nie jestem idealną córką. I z pewnością jestem tylko cieniem prawdziwej siostry. Nadal nie wiem, jak się odprężyć, gdy matka mnie przytula, albo jak przespać całą noc, albo jak pójść gdzieś bez pół tuzina narzędzi do przetrwania.

Ale dla niektórych ludzi...

Jeśli wszystko w twoim życiu poszło nie tak, jeśli przydarzyło ci się najgorsze i drapieżnik ma cię teraz na oku...

Cóż, wtedy potrzebujesz u swojego boku takiej dziewczyny jak ja.

To ja jestem tą osobą, która dokładnie wie, co przechodzisz, i nie poddam się, dopóki nie wrócisz do domu.

Szukaj mnie

Подняться наверх