Читать книгу Ziemia jałowa - Magdalena Okraska - Страница 4
…
ОглавлениеTo są zawsze historie o karze i nagrodzie.
Historie, w których to, że leżymy w nocy w ciepłym łóżku, wstajemy rano i jemy śniadanie w ciepłej kuchni, nasza lodówka mieni się produktami spożywczymi, a potem zakładamy odpowiednie do pory roku ubrania i jedziemy do szkoły lub pracy – wydaje nam się naturalną koleją rzeczy. Język, którym mówimy o domu, pracy, obiedzie, wycieczce, łóżku, jest całkowicie przezroczysty. Posiadanie i pozycja społeczna są w nim nagrodą za zapobiegliwość, pracowitość, wysiłek.
Albo – po prostu istnieją jako najnaturalniejsze na świecie.
Po drugiej stronie są staruszki wyrzucane po dekadach z mieszkań na podstawie podejrzanych aktów notarialnych.
Po drugiej stronie są zagrzybione mieszkania komunalne z resztkami czegoś, co kiedyś było tapetą, wilgotne, bez podłóg i własnej ubikacji. Mieszkania, z których trzeba czasami zimą wychodzić, by się ogrzać gdzie indziej.
Po drugiej stronie są kobiety z piętnastocentymetrowymi ciemnymi odrostami na blond włosach i obgryzionymi do krwi skórkami przy paznokciach, które mają przy sobie kilka złotych na marchew, cebulę i porcję rosołową kurczaka na obiad.
Zmęczeni mężczyźni za kierownicami samochodów dostawczych o piątej rano w sobotę.
Dzieci w starych butach albo śmierdzącej gumą chińszczyźnie za kilka złotych – jeśli rodzina miała szczęście.
Ludzie o niezapamiętywalnych twarzach, stojący w kolejce przed drzwiami fundacji pomocy ubogim, drzwiami, na których widnieje napis: „Osobom nietrzeźwym żywności nie wydajemy”.
Jeśli w ogóle o nich myślimy, to w kategoriach kary.
Czegoś w życiu wcześniej nie dopatrzyli, nie postarali się wystarczająco, nie byli rzutcy, nie próbowali. Nie ryzykowali, nie pomnażali kapitału. Nie zaczęli nawet od mitycznego jednego stoiska na bazarze, z którego, jak wiadomo, bardzo łatwo jest stworzyć sieć sklepów. Nie rzucili wszystkich sił, by wyprowadzić się z zimnego mieszkania (dokąd?) lub, jeszcze lepiej, z zapomnianego przez Boga i ludzi miasta. Nie kształcili się i nie kształcili dzieci. Nie kupili im nowoczesnych narzędzi edukacyjnych, nie opłacili korepetycji. Pozwolili biegać godzinami po podwórku, gdy sami czekali w kolejce do pośredniaka albo do wydziału gospodarki komunalnej, żeby złożyć kolejny wniosek o mieszkanie socjalne, które – naszym zdaniem – im się nie należy, a przynajmniej nie nazbyt szybko, bo przecież wypili dzień wcześniej trzy piwa śląskie mocne zamiast zainwestować w rozwój osobisty.
Zmęczeni, zdenerwowani, w tanich ciuchach, bez dorównujących naszym kompetencji społecznych i zawodowych, muszą nam wciąż udowadniać, że zasłużyli.
Na ciepłą wodę w kranie w kuchni.
Na ogrzewanie inne niż kaszląca koza w rogu.
Na jedną tonę węgla przez długą polską zimę.
Na worki dziecięcych używanych ciuszków, z których wyrośli potomkowie „dobrej pani”.
Muszą pisać podania o pościel, garnek, bilet miesięczny i śniadanie. O to, co my mamy na co dzień i nad czym nie zastanawiamy się zbyt często, bo przecież zasłużyliśmy – i nikt nas nie będzie pytał, ile piw wypiliśmy w sobotni wieczór ani rozliczał z kupienia paczki delicji zamiast kostki pożywnego smalcu.
Ci, których kolorowy pociąg z napisem „Transformacja” powiózł wesoło daleko w przód, nie są w stanie po prawie trzech dekadach zrozumieć, że ta sama zmiana zostawiła daleko w tyle setki tysięcy czy miliony ludzi z wielkich i małych ośrodków. Owszem, po 4 czerwca 1989 roku byli „jacyś bezrobotni”, bo w postawionym na głowie kraju nagle ludzkich rąk zaczęło być za dużo. Ale nikt z beneficjentów sytuacji nie wnikał w losy pana Heńka z prywatyzowanej huty, pani Marioli z niepotrzebnego nagle osiedlowego magla czy pana Zdzisława z zamykanej odlewni. Po co, skoro kolorowy pociąg pędził przed siebie w stronę Europy, a żeby z niego nie wypaść, trzeba było mocno trzymać się na zakrętach? Trudno odwracać się w pędzie.
Plan Balcerowicza to wyrok śmierci dla mniejszych ośrodków, gdzie nie było wiele prócz przemysłu dającego zajęcie wszystkim chętnym rękom. Życie, które od przedwojnia toczyło się wokół kopalni, huty, odlewni czy wytwórni, kilka razy zamigotało i przygasło. Próby reanimacji trupa (zakładanie kolejnych spółek, chaotyczne przejmowanie zakładów przez pracowników) zazwyczaj były krótkotrwałe i okazywały się nieskuteczne. Jak mantrę powtarzano: sprzedać, sprzedać, najlepiej z zyskiem.
Czyim?
Na pewno nie tych, o których jest ta historia.
Język mówienia i pisania o zbrodni transformacji także jest naznaczony przezroczystością, jakby używane do opisu pewnych procesów słowa, ze swoją obojętnością i okrągłością, przekazywały obiektywną prawdę i jakby jednocześnie bardzo uważano, żeby jednak nie zabarwić ich emocjonalnie, nie zająć stanowiska, nie stanąć po żadnej ze stron. Mamy zatem czasowniki w formach nieosobowych: „zakład zamknięto” (kto konkretnie podjął tę decyzję?), „majątek fabryki wyprzedano” (przecież kwota ze sprzedaży musiała trafić do czyjejś kieszeni, coś musiało się stać z parkiem maszynowym i innymi ruchomościami), „skierowano do sądu wniosek o upadłość”, „miejsca pracy uległy likwidacji” lub wręcz „zanikły”. Ta dziwaczna terminologia z jednej strony opisuje fakty (owszem, zamykano, likwidowano i rozpędzano na cztery wiatry), z drugiej jednak – stanowi pokaz taniej gimnastyki artystycznej, byle tylko nie wskazać winnych tego, że polski przemysł wyprzedano za parę groszy, a ludziom, którzy budowali go własnym rękami, pokazano, że za bramą zakładu jest głęboka woda. Nie skoczysz? Toś frajer.
Armia ludzi w różnym wieku, często robotników niewykwalifikowanych z uwielbianej przez poprzedni ustrój klasy społecznej, stała się od razu pariasami, wyrzutkami, uciążliwym naddatkiem, który powinien się „przekwalifikować”. Niektórzy poszli na „kuroniówkę” lub wzięli odprawy, po których po kilku latach nie było śladu. Inni szukali uporczywie pracy, wypruci, zmęczeni, oszołomieni nową rzeczywistością, której nikt nie rozumiał, ale ci bardziej do przodu udawali, że rozumieją ją jakby lepiej. Jeszcze inni przeżyli ze swoimi zakładami pracy ostatnie paroksyzmy nadziei i upadku, i najpóźniej około 2000 roku też stali za zardzewiałą bramą z niewielką reklamówką. Czekał na nich nowy, większy świat. Świat mitycznego Zachodu, wielkich możliwości, które szybko okazywały się całkowicie iluzoryczne, bo oznaczały umowę śmieciową w wymiarze ćwierć etatu, pierwszy miesiąc pracy za darmo albo handel obnośny perfumami po domach.
Place z ruinami fabryk i hut gniły i rdzewiały, z kopalń wyjeżdżały wózki z ostatnimi tonami węgla. Żegnał je gniew, ale przede wszystkim rezygnacja. Miasta pustoszały po upadku jednego lub kilku największych żywicieli. Wyjeżdżano po nowe szanse, nowe nadzieje, nowe rozczarowania. Tym, którzy zostali, pozostawał codzienny widok ogołoconych z resztek metali ścian fabrycznych ruin, pustych stołówek, zakładowych kin, które nie pokażą już ani jednego filmu, zapomnianych przychodni. Tak jakby nigdy nie było tutaj ludzi, którzy ożywiali je rozmową i pracą. Jakby nigdy nie mieli powrócić.
Mówiło się o zmierzchu przemysłu a świcie – usług. Nagle wszyscy mieliśmy pracować w usługach i wykształcić tak zwane umiejętności miękkie. Mówiło się o karierze, sukcesie, innowacji. Potem o tym, że może jednak ten przemysł nie był aż tak psu na budę i oto robić go będziemy od nowa, ale – jako że naszym polskim rękom, choć spracowane, trochę to nie wychodzi – zrobi go nam tutaj, na naszej ziemi, zagraniczny inwestor. W specjalnej strefie ekonomicznej.
A my go zwolnimy z podatków i rozścielimy czerwony dywan, żeby tylko nie uciekł i zatrudnił te sto osób z okolicy. Bo zagraniczne przecież lepsze, zachodnie. Bardziej błyszczy. Mniej śmierdzi towotem.
Historia tych wszystkich fabryk plecie się niemal identycznie. 1990, 1992, 1995, 2000, 2002 – magiczne powtarzalne daty. Daty końca – wniosku o upadłość, zajęcia majątku firmy przez syndyka masy upadłościowej, wykreślenia z rejestru KRS. Czasem po drodze błyska jakiś protest, strajk, ostatnia próba, ale przykrywa ją fala masowych zwolnień, przekształceń własnościowych, zmiany spółki akcyjnej na taką z ograniczoną odpowiedzialnością i z powrotem. Akta osobowe i finansowe tych zakładów zajmują całe regały w Archiwum Zakładowym Zlikwidowanych Przedsiębiorstw Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego. I wszystkich innych urzędów wojewódzkich.
Zagłębie Dąbrowskie to ziemia, która, choć funkcjonuje w cieniu Górnego Śląska, doświadczyła ogromnego rozwoju przemysłu, po czym ogromnej krzywdy, gdy zwinięto go w krótkim czasie niemal do zera. Jest świetnym, choć bolesnym, przykładem diabelskiego młyna polskiej terapii szokowej. Trąba powietrzna balcerowiczowskiej transformacji zostawiła tu pustawe miasta, zrujnowane fabryki, niewypłacalne huty i żadnej kopalni. Zostawiła Zawiercie, gdzie zatrudniające 30 osób przedsiębiorstwo uchodzi za „duże”, Sosnowiec, skąd pomiędzy 1990 a 2014 rokiem wyjechało 50 tysięcy mieszkańców, i Dąbrowę Górniczą, studwudziestotysięczne miasto bez czynnego dworca kolejowego. Zostawiła za sobą Będzin, najpierw zlikwidowawszy tam przemysł obuwniczy i cukierniczy.
Zostawiła wiele mniejszych miejscowości, gdzie ludzie prasowali drelich i szli codziennie do ciężkiej, ale pewnej pracy.