Читать книгу Ziemia jałowa - Magdalena Okraska - Страница 9
WIECZNE MIASTO BEZROBOTNYCH
ОглавлениеW przykurzonych gablotach prowincjonalnych izb muzealnych, gdzie tak rzadko pojawia się jakiś zwiedzający, że panie z obsługi są zazwyczaj zaskoczone, a nawet nieco urażone, iż przerywa się im pogawędkę lub lekturę, w której toną, i dopiero po chwili znajduje się osoba dysponująca kluczami do sali z eksponatami, wszystko zawsze zaczyna się od obowiązkowego punktu programu, bez którego dalej ani rusz – „nasze miasto/ziemia dawniej i dziś”.
Dla Zawiercia specyficznym kręgosłupem i spoiwem, oprócz wody, bawełny, żelaza i kolei, jest brak pracy. To właśnie ono miało w latach trzydziestych, w czasach kryzysu, najwyższe notowane w II RP bezrobocie (ponad 70 procent) i nosiło miano „miasta bezrobotnych”, a nawet było pod nim opisywane w prasie ogólnopolskiej.
O tym, czy jakieś miejsce istnieje w zbiorowej polskiej wyobraźni, świadczy najlepiej to, jak często się o nim pisze poza wzmiankami w internetowej encyklopedii i prasą lokalną. To taki papierek lakmusowy rozpoznawalności i przydatności. Jeśli o miejscowości po długiej kwerendzie wiemy tylko, że „jest” i jakie ma ukształtowanie terenu oraz pod jakim wezwaniem stoi tam kościół, sprawa jest jasna.
Biedadomki wielorodzinne, Wolbrom.
Z zagłębiowskich miasteczek bez pracy, przemysłu i transportu wyjeżdża, kto może. Pilica, marzec 2018 roku.
O Zawierciu w całym XX wieku obszerniej pisano trzykrotnie. Dwa z tych tekstów pochodzą z lat trzydziestych i dotyczą właśnie wrażeń z „miasta bezrobotnych” (choć wydane w tym samym czasie, nie opisują jednak tego samego okresu). Jeden jest pisany z perspektywy mieszkańca miasta, który przeżył w nim czasy kryzysu i beznadziei, drugi – reportera jeżdżącego po Polsce i opisującego na zmianę biedę i brak perspektyw w zbiorku reportaży Oko w oko z kryzysem.
Oddajmy najpierw głos temu, kto o własnej sytuacji chce opowiedzieć swoimi słowami. Tekst Robociarskie dzieciństwo i młodość Zygmunta Wróbla, nagrodzony w konkursie Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego na pamiętniki z tamtego okresu i wydany w 1938 roku przez Księgarnię Powszechną w ramach tomu pt. Robotnicy piszą, to szokujący czterdziestostronicowy zapis walki z głodem i nędzą, walki, którą w dodatku musi podjąć nieletni i jego jeszcze młodsze rodzeństwo. Tekst jest napisany gorącym, chwilami emocjonalnym, a jednak kronikarskim językiem – i czyta się go z duszą na ramieniu, przewracając kolejne strony w obawie, że bohaterom przydarzą się rzeczy jeszcze gorsze od opisanych na poprzednich.
Wróbel opisuje swoją historię od narodzin, nie pomijając kwestii pochodzenia – był synem niepiśmiennego człowieka, który już w wieku dwunastu lat musiał pracować w zawierciańskiej przędzalni TAZ, oraz kobiety zarabiającej na życie praniem i prasowaniem bielizny. Rodzice matki przybyli do Zagłębia z Jędrzejowa na Kielecczyźnie, bo „wiedzieli, że tam ośmioletnie już pracują”. Długoletnia znojna praca w rodzinnych stronach nie pozwoliła im odłożyć żadnych pieniędzy, postanowili zatem wywieźć dzieci tam, gdzie i dla nich znajdzie się robota. Jak najwcześniej.
Rodzice Wróbla poznali się w Zawierciu, pobrali i zamieszkali z matką oraz młodszym rodzeństwem Wróblowej, bo mieszkań wtedy bardzo brakowało i izby były skrajnie przepełnione. Ojciec autora sporo pił. Była to jedyna właściwie ucieczka od codzienności znana i dostępna mężczyznom, którzy mieli bardzo niewiele pieniędzy. Przepijał własne zarobki, a rodzinę ze środków zarobionych na praniu utrzymywała tylko matka, zachodząc jednocześnie w kolejne ciąże i roniąc je z powodu kiepskich warunków mieszkaniowych i konieczności ciężkiej pracy fizycznej.
Historię rodziny Wróblów znaczą kolejne kryzysy w przemyśle włókienniczym. Bardzo niskie zarobki, przestoje, okresy bezrobocia, konieczność ciągłego oszczędzania, chociaż nie ma z czego, nagminnie umierające noworodki – to codzienność dziecka z początku XX wieku. Kobiety stały w kolejkach po zapomogę, mężczyźni to walczyli i zostawali ranni na frontach (np. wojny japońsko-rosyjskiej), to próbowali zdobyć jakiekolwiek zatrudnienie, które pozwoliłoby utrzymać kilkoro dzieci na takim poziomie, aby rzadziej były głodne. Potem – gruźlica i chwytanie się najpodlejszych prac, by przeżyć i nie utracić dachu nad głową, na przykład pokątnego handlu wódką, w którym pomagały także dzieci z rodziny.
Podpici często przesiadywali do późnej nocy, a ja leżałem obok łóżka na sienniku, nierozebrany, aby być gotowy, gdy który zażąda przyniesienia zakąski. Nie cierpiałem ich – dziś wiem, że żyliśmy dzięki dobroci tych ludzi, którym wygodniej i milej byłoby posiedzieć w restauracji odległej o parę kroków, aniżeli w izbie, w której leżał chory gruźlik – chcieli nam pomóc, robili to jak umieli8.
Głód i niedostatek nie przytępiał jednak świadomości politycznej i klasowej rodziny oraz otoczenia Wróbla. W tekście przewijają się motywy członkostwa w PPS, walk robotników z Kozakami, strajków. Oto „Czerwone Zagłębie”, po którym ślady w sercach pozostały aż do lat dziewięćdziesiątych, czasem dłużej.
Liczą nas, liczą, mnożą! W każdy ranek mglisty
Rosną ponure zera straszliwych statystyk!
W urzędach, w brudnych biurach złowieszczo skrzeczą pióra –
Piętrzą się cyfry, kolumny, pęcznieją jak chmura
Rzygają linotypy w ohydnych kurierach –
Liczą nas, liczą, mnożą! ZERA! ZERA! ZERA!
Tym wierszem Leon Kruczkowski przypominał, że ludzie bez pracy, robotnicy bez roboty też mieli godność – i że zawsze pojawiała się ona na ich sztandarach, zaraz po zawołaniu „chleba i pracy”. Wtóruje mu Andrzej Niemojewski, poeta młodopolski:
Tam, gdzie huczy grzmot ze stali,
Tam, gdzie jasność bije w dali,
Tam, gdzie łuny krwawią nieba,
Idziem, dziecko, szukać chleba!
I młody Wróbel poszedł szukać chleba – w wieku piętnastu lat zatrudnił się w zawierciańskiej odlewni żeliwa, należącej do Ernesta Erbego. Jego dziesięcioletni brat pracował w cegielni, do szkoły nie chodził. Zarabiane przez obu chłopców niewielkie pieniądze pozwoliły zamknąć nielegalny wyszynk. W 1914 roku nasz bohater wyjechał za pracą do zakładów Siemensa w Warszawie. Popracował trzy tygodnie i wybuchła wojna światowa. Wraz ze wszystkimi robotnikami znalazł się na ulicy. Wrócił do Zawiercia, gdzie panował wojenny głód, a oszczędności szybko topniały. „Wszyscy dziś myślą tylko o jednym – jak zdobyć żywność! – Jest to troską bezrobotnego i pracującego, któremu fabryki płacą bonami, a których [sklepy] nie bardzo chcą brać” – pisze autor. „Ci, co nie mają nic – głodują, żebrzą po wsiach i wyglądają miłosierdzia”.
Szybko wywieziono go na roboty do Niemiec, czyli do kopania buraków i ziemniaków w polu, niby płatnego, ale jednak przymusowego – był tam w charakterze jeńca cywilnego. Notorycznie uciekał spod Pelplina, a więc z ówczesnych Niemiec, do kraju, do domu. Za każdym razem chwytano go i odstawiano z powrotem do niemieckiego pracodawcy. W końcu pozostał „u Niemca”, pod Sztumem, ożenił się z kucharką, miał dwoje dzieci.
Ale tęsknił do Zawiercia i matki, chociaż ta pisała, żeby się nie spieszył z przyjazdem, bo na miejscu pracy nie ma. W kwietniu 1920 roku w końcu się udało – przejeżdżają przez Wisłę i już są w Polsce. Szybko skończyły się oszczędności przywiezione jeszcze z Niemiec, bo polska waluta traciła na wartości. Drożyzna szalała. Wróbel zajął się skupem butelek, które potem dostarczał rozlewniom wódki w Zawierciu. Wszystko, by przeżyć.
Po kilku miesiącach, przy wsparciu „ludzi, którzy widząc mą nędzę – pomogli mi”, dostał zajęcie w fabryce chemicznej „Zagłębie”. Otrzymał i mieszkanie – na cztery osoby pokój z kuchnią. Było ono jednak na terenie zakładu i, gdy inni pracownicy po ośmiu godzinach wychodzili przez bramę do domu, on, jako ten będący zawsze „pod ręką”, był wzywany do różnych darmowych zajęć, nieraz i nocą. Za dzienny zarobek można było kupić cztery kilo chleba i niewiele więcej. „Po roku takiego czekania zdzierałem ostatnie ubrania i buty, i nie widziałem możliwości ich kupienia. Nigdy z żoną nie najedzeni do syta – dzieci często musiały obywać się bez mleka i cukru, który zastępowaliśmy sacharyną”9.
Kolejne rozłąki i wyjazdy – Zawiercie, Grudziądz, praca w odlewni, sprzedaż skręcanych po nocach papierosów, by dorobić do nędznej płacy. „W izdebce, którą od kilku lat zajmowała matka, mieściło się teraz ośmioro ludzi: matka, dwóch braci i my z dziećmi, było nam ciasno”10.
Nadchodzi rok 1924. Wróbel nie ma zasiłku z Funduszu Bezrobocia, nie ma też pracy. By ratować rodzinę od śmierci głodowej, wyprzedaje szafę, łóżko, krzesła. „Zjadając kolację, kładliśmy się spać na zasłanej słomą podłodze, bez nadziei lepszego jutra” – pisze.
Znowu praca, tym razem w Łazach, miasteczku koło Zawiercia, dokąd bohater chodził w jedną stronę 10 km pieszo, by zaoszczędzić na bilecie kolejowym. Czekanie na zasiłek po kilkanaście tygodni, bez środków do życia w tym czasie. Zachorowanie żony i dzieci na odrę, śmierć dwójki z nich. Trumny na cmentarz nieśli działacze PPS-u. Wróbel wstępuje w szeregi partii, ma serce bardzo po lewej stronie – kto zresztą, po tym, co przeżył, mógłby nie mieć? Zajmuje się kolportażem gazety partyjnej „Głos Zagłębia”.
Pracy nie ma nadal – jego czternastoletnia córka pracuje po szkole w zakładzie wulkanizacyjnym, zalegają z czynszem, kradną węgiel.
Mnie na ogół udawało się dość szczęśliwie, było jednak parę wypadków, że bezrobotny, dla którego kradzież węgla była jedynym środkiem utrzymania, płacił życiem, a brukowe świstki burżuazyjne robiły go notorycznym złodziejem, wielokrotnie karanym wyrzutkiem społeczeństwa – tylko nie napisali, że był to bezrobotny żywiciel rodziny11.
Jako jedną z najgorszych chwil z tamtego okresu Wróbel wspomina moment, gdy młodsze dzieci płakały, że chcą kawałek chleba. Najstarszy syn, wtedy dziewięcioletni, poszedł do miasta i prędko wrócił z bochenkiem. „Matka dopytuje się, skąd wziął, ja przykryłem się pierzyną na łeb i nie chcę widzieć ni słyszeć, domyślam się, że chleb ukradł, nie mam jednak siły z nim o tym mówić”12.
Swój pamiętnik autor kończy płomiennym wezwaniem do samokształcenia i wzajemnego wsparcia robotników – i do tego, by ludzie „nie zapominali szeregów, z których wyrośli”. „Z socjalistycznym pozdrowieniem” – dodaje.
Przyzwyczajeni do zachodniej linearności fabularnej i amerykańskiego motywu „od pucybuta do milionera”, czekamy na szczęśliwe zakończenie, ale dla najliczniejszej z klas społecznych nigdy nie ma szczęśliwych zakończeń. Jeśli czasem bywają, to są po prostu wyjątkiem od reguły.
O „mieście bezrobotnych” pisał też Konrad Wrzos, reporter z zewnątrz, który na początku lat trzydziestych przyjechał na kilka dni do Zawiercia i opublikował potem krótki, ale dobitny tekst oparty na rozmowach z mieszkańcami. To był okres, gdy trzy czwarte populacji było na utrzymaniu opieki społecznej – utrzymaniu więcej niż skromnym, właściwie głodowym. Na dwudziestosześciotysięczne w tamtym czasie miasto 7854 osoby były zarejestrowane jako bezrobotne13. Kryzys nie wybiera – nie dało się w żaden sposób przed nim zabezpieczyć. Komu wydawało się, że oszukał los, bo odłożył gotówkę czy kupił domek lub mieszkanie – kapitalizm w międzywojennej wersji pokazywał, gdzie jego miejsce. Miałeś czy nie miałeś – głód, chłód, upokorzenie i nędzę cierpieć będziesz podobnie. Tym, którzy coś mieli, skrajna bieda zajrzała w oczy tylko trochę później, ale równie konsekwentnie.
Wrzos opisuje straszne warunki bytowe zawiercian z dzielnicy Argentyna. Po kilkanaście osób w jednym nieogrzewanym pokoju pozbawionym łóżek. Cztery osoby w izdebce o powierzchni dwóch metrów kwadratowych, powstałej dzięki odgrodzeniu kawałka korytarza od schodów. Umierające jedno po drugim „na kaszel” dzieci. Zbieranie miału w biedaszybach. Wyliczone racje mąki, grochu, mieszanki kawowej, mydła i kartofli. Bardzo niskie kwoty zasiłków w formie pieniężnej.
Co się dzieje, gdy tak wielu ludzi nie ma gotówki? Dokładnie to samo, co, choć na mniejszą, nieprowadzącą do głodu skalę, wydarzyło się w Zawierciu po 1990 roku. Pieniądz przestaje w mieście cyrkulować, bo go nie ma. Gdy w 1929 roku zawierciańska przędzalnia bawełny zatrudniała 6,5 tysiąca robotników, po wypłacie wydawali zarobki właśnie w tym mieście. Zarabiali krawiec, szewc, fryzjer. Ale gdy po kilku latach było ich w tej samej przędzalni już tylko sześciuset, pieniądze, które zarabiali, przestały, jak to określa Wrzos, „iść do żołądka miasta”. Zagadnięty przez niego fryzjer mówi, że z powodu kryzysu jego zarobki spadły o 85 procent. Krawiec opowiada, że w styczniu 1928 roku jego zarobek wyniósł 800 zł, zaś w styczniu 1933 roku – 4 zł. Ci, którzy tracili zatrudnienie, ostatnie grosze z zasiłku lub żebraniny przeznaczali na najprostsze potrzeby, których i tak nie byli zdolni zaspokoić.
To samo dzieje się zawsze i wszędzie tam, gdzie niszczy się zakład-karmiciela. Bardzo szybko miasto pada na twarz – widać to jeszcze szybciej niż po ludziach. Zamykają się jeden za drugim punkty usługowe, w ich miejsce pojawiają się tańsze alternatywy albo nic. Piramidę Maslowa tnie się zawsze od góry. Najpierw rezygnuje się zatem z nierudymentarnej, bo położonej najwyżej, potrzeby samorealizacji. A samorealizacja oznacza książki, kino, atrakcje czasu wolnego, kawiarnie i restauracje – wszystko, co za pieniądze robi się samemu lub z innymi po pracy i poza pracą. Ludzie przestają kupować książki – nie radzi sobie i upada księgarnia (niedawno w Zawierciu zamknięto „odwieczny” Dom Książki). Przestaje być ich stać na kawę i ciastko na mieście, zapraszają znajomych na neskę do domu. To stopniowy koniec kawiarni i barów, z wyjątkiem tych najtańszych, z piwem, które integrują sąsiedzko w bardzo przystępnej cenie. Tych jednak też nie zostało wiele.
Zawiercie latami czekało na otwarcie centrum handlowego. Właściwie nadal się nie doczekało. W marcu 2018 roku otwarto tutaj, na terenie wykupionym od odlewni żeliwa, jeden niewielki budynek, w którym mieszczą się siłownia i sklepy kilku marek, głównie takich, które i tak wchodzą już do mniejszych miejscowości. Centrum to właściwie zrośnięte bocznymi ścianami pomieszczenia sklepów. Nie ma wspólnego korytarza, części gastronomicznej ani, traktowanych tu nadal jako synonim luksusu, drzwi automatycznych, które prowadziłyby do przestronnego hallu. Do każdego sklepu wchodzi się zwyczajnie, z zewnątrz, szarpiąc za klamkę. Jak do tej pory.
Brak tych drzwi automatycznych, tak samo jak brak pożądanych marek odzieżowych, które chciałyby otworzyć tutaj swoje sklepy, jest wciąż dyskutowany na lokalnych grupach internetowych. Ciągle czeka się na więcej – aż nie trzeba będzie jeździć, planować, moknąć i marznąć. Aż to, co pożądane, będzie w zasięgu ręki, dostępne i niedrogie. Od ponad dwudziestu lat.
W najgorszym po wojnie okresie, gdy bezrobocie rejestrowane w Zawierciu i powiecie sięgało dwudziestu procent, czyli jeszcze w latach 2010–2013, ale też wcześniej, wszystko, co ewentualnie się otwierało, szybko nikło w oczach. Ludzie gonili za pracą do innych, większych miast, czasem do Dąbrowy, częściej aż do Katowic albo i do Gliwic. Kupowali stare samochody po 2 tysiące, by jakoś dostać się do położonych często w szczerym polu hal produkcyjnych w strefach ekonomicznych. Modlili się, żeby starczyło na benzynę, żeby nie zachorowało dziecko, żeby nie rozbolał ząb.
Kto mógł, wyjeżdżał na stałe, często za zachodnią granicę, do ciężkiej i podłej, ale przynajmniej jakoś płatnej pracy. Bo w Zawierciu to, że za pracę płaci się wynagrodzenie na czas i w wystarczającej na przeżycie wysokości, w tamtym czasie przestało być oczywiste.
„Chwilówki”, czyli wysoko oprocentowane pożyczki krótkoterminowe, to latami był popularny biznes, właściwie jedyne rozwiązanie dla tych, którzy nie byli w stanie w żaden inny sposób pozyskać szybko pieniędzy na podstawowe potrzeby. Konieczność spłaty wysokich odsetek wpędziła wiele osób w większe tarapaty i biedę. Jeszcze w 2015 r. przy wjeździe do Zawiercia od strony Łaz witał podróżnych taki billboard.
Wystawione na sprzedaż hale przędzalni „Przyjaźń” w Zawierciu.
Kiedyś żywe, teraz w agonii. Zawierciańska Huta Szkła Kryształowego, lato 2018 roku.
8
Robotnicy piszą. Pamiętniki robotników. Studium wstępne, red. Z. Mysłakowski, F. Gross, Kraków 1938, s. 120.
9
Tamże, s. 133.
10
Tamże, s. 135.
11
Tamże, s. 142.
12
Tamże, s. 143.
13
K. Wrzos, Miasto bezrobotnych, [w:] Oko w oko z kryzysem. Reportaż z podróży po Polsce, Warszawa 1933, d. 163.