Читать книгу Ziemia jałowa - Magdalena Okraska - Страница 8

KOLEJ, WODA, ŻELAZO, WĘGIEL

Оглавление

Okolice Zawiercia spaja Warta, rzeka, od której swoją nazwę wzięło miasto i której źródła są bardzo niedaleko, w Kromołowie, obecnie dzielnicy Zawiercia. Tak, Warta, trzecia co do wielkości rzeka w Polsce, ta sama, która płynie potem przez Poznań i ma tam szerokość czterdziestu metrów a głębokość – trzech. Tutaj, w wąskiej, płytkiej, ale jednak wyraźnej postaci wije się od Zawiercia, przez Myszków, po Częstochowę.

Przemysł w ogóle, a szczególnie przemysł włókienniczy, którego zabrakło na Śląsku i w większych miastach Zagłębia, potrzebuje wody. I tu, na ziemi jałowej, tę wodę znalazł. Z tego punktu widzenia ciekawe byłoby też spojrzenie na mapę przedstawiającą rozkład różnych gałęzi przemysłu w regionie, gdyby komuś kiedyś przyszło do głowy taką narysować. Widać by na niej było, że węgiel kamienny i brunatny, a przynajmniej obszar jego wydobycia, kończy się na Sosnowcu i Dąbrowie. Dalej, w stronę Zawiercia, zaczyna się właśnie przemysł włókienniczy, a więc przędzalnie bawełny. I złoża rud żelaza, cynku, ołowiu, a nawet srebra, które ciągną się aż za Częstochowę i były eksploatowane już od średniowiecza w pobliskiej Porębie.

Gdyby patrzeć tylko na przemysł i typ industrializacji, a odłożyć na bok ukształtowanie terenu, kulturę i poczucie tożsamości, okazałoby się, że od Sosnowca do Częstochowy ciągnie się jeden niemal identyczny, głodny ludzkich rąk organizm.

Zatem – kolej, żelazo, woda i spragnione jej przędzalnie, a w Sosnowcu i Dąbrowie – węgiel. Z tego w Zawierciu została właściwie tylko kolej. Przędzalnie upadły najpóźniej około 2007 roku. Huta żelaza i odlewnia żeliwa ciągliwego są cieniami dawnych siebie. Węgla nigdy tu nie było, złoża co prawda podchodziły pod miasto, ale niedostatecznie blisko i eksploatowano je w formie niewielkich kopalni upadowych. Zostały po nich tylko doły.

Tak o Zagłębiu i o tym, jak wyglądało w oczach przyjezdnych, pisał Juliusz Kaden-Bandrowski w swojej najważniejszej powieści Czarne skrzydła:

Mętne, zmulone wody, jakieś drogi zbłąkane, śluzami zastawione łyse dale, zaciekiem błota na ukos przecięte, rząd domków kusych, dziobatych, z dachami jak wyleniałe czapy na bakier włożonymi – i nic, nic, nic, wydmuchy, sine spuchlizny przestrzeni, nagle straszliwy węzeł żelaza, cegły i betonu, z pośrodka strzela w górę osiemnaście, dwanaście, dwadzieścia pięć kominów, połączonych czarnym mostem stali.

Jan Waśniewski, autor wydanej w 1930 roku powieści z życia górników Na podszybiu, tak opisuje podróż pociągiem z Katowic (a więc – ze Śląska) do Zagłębia:

Pociąg szybko mijał śląskie miasteczka o schludnych, smukłych domach i zakołysał się – zakłańcał na zwrotnicach. Za chwilę wpadł pod dach dworca w Sosnowcu. Zagłębie! Więcej nieporządku, domy nędzniejsze, stawiane bez planu, jakby rozpierzchłe, fabryki podchodzą tuż pod tory. Zaraz za Sosnowcem majaczą olbrzymie dźwigary odlewni żelaza, wznoszą się metalowe szkielety jakichś rusztowań, a dalej koszary fabryk. Po gęstych dalszych torach wagony i wagony… Coraz to krzyczą, świszczą, wyją stalowym klangorem spotkane w mijaniu pociągi z węglem. Światło z okien osobowego na jego czerni łamie się, wygina i oświetla bryzgi białego wapna.

Trasa kolejowa pomiędzy Gliwicami a Częstochową oczywiście nadal istnieje. Jeżdżą nią głównie nowoczesne, klimatyzowane składy linii S1, malowane w barwy województwa. Czasem, w nietypowych godzinach, przemknie jakiś zapomniany, przykurzony EN-57 ze skajowymi siedzeniami. Pasażerowie kręcą wtedy głowami i mówią: „Byłam pewna, że coś takiego już dawno nie jeździ”.

Zatem wszystko z komunikacją w porządku? Niestety nie. Problemem jest przede wszystkim częstotliwość, z jaką kursują te pociągi. W latach osiemdziesiątych w szczycie jeździły co dziesięć minut. W samym składzie spędzało się więcej czasu, bo stare szyny z wysiłkiem unosiły te masy żelaza i ciężar pasażerów, ale na dworzec przychodziło się właściwie w ciemno. Wychodziło się na peron i po chwili z niepowtarzalnym stukotem i piskiem wtaczał się tam tak zwany „kibel”.

W latach dziewięćdziesiątych pociągi jeździły co dwadzieścia minut. Trochę gorzej, ale nawet w zimny dzień da się przeczekać.

W 2018 roku jeżdżą raz na godzinę, półtorej. W szczycie dwa razy, ale szczyt jest przez zarząd Kolei Śląskich bardzo wąsko interpretowany. Raz na godzinę – a im mniej popularna pora, tym rzadziej – można więc przejechać przez Łazy, Dąbrowę, Będzin i Sosnowiec do Katowic i być tam po 46 minutach (według rozkładu, który sprawia wrażenie pisanego pod rakiety międzykontynentalne, bo pociąg często nie mieści się w tym czasie). Po drodze obserwujemy przez okno to, co osiemdziesiąt lat wcześniej widział Waśniewski – że architektura i krajobrazy śląskie i zagłębiowskie nie są sobie równe ani nie przypominają się w zbyt wielkim stopniu. I że od zagłębiowskiej strony Brynicy cały czas mijamy pustostany zlikwidowanych zakładów, nadkruszone kominy, biedadomki zbudowane z tego, co wpadło w rękę, i nieczynne hale dworców z wypłowiałymi planszami obiecującymi lepszy świat („Zmieniamy się dla Ciebie – PKP”). Kiedyś, w odległej przyszłości.

W drugą stronę, przez Myszków, Żarki i Poraj, po 40 minutach docieramy do Częstochowy. Zawiercie jest więc idealnie w pół drogi. Niczyje.


EN-57, legendarny skład osobowy ze skajowymi lub plastikowymi siedzeniami, kiedyś jeżdżący także na dłuższe dystanse. Obecnie na trasie pomiędzy Gliwicami a Częstochową można go czasem spotkać, ale jest sukcesywnie zastępowany nowymi wagonami. Wydaje niepowtarzalny zgrzyt, który skutecznie utrudnia rozmowę, ale niestraszne mu wichura, deszcz i śnieżyca.


Ziemia jałowa

Подняться наверх