Читать книгу Ziemia jałowa - Magdalena Okraska - Страница 7

W CIENIU ELEKTROWNI

Оглавление

Autobus numer 769 pachnie rosołem.

Śląsk i Zagłębie to zrośnięte komunikacją i przemysłem organizmy, ale syjamskość tych bliźniąt jest bardzo złudna, chyba że uznamy, iż bliźnięta, z których jedno jest znacznie większe, lepiej rozwinięte i uprzywilejowane w życiu, czasem kosztem tego drugiego, nadal pozostają syjamskie. Wspólnym krwiobiegiem jest komunikacja miejska, która pozwala na chwilę zapomnieć, że jedzie się „za Brynicę”. Po prostu wiezie nas wartko przez dystopijne krajobrazy podmiejskie i międzymiejskie. Tu zakłady (dobrze, jeśli ich kominy dymią), tu potoczek, tam rzucone żelazną ręką poprzedniego reżimu bloki pod lasem, bloki, które w nowej rzeczywistości straciły przynajmniej połowę zasadności i celu swojego istnienia w takim miejscu, i ściany przynależnych do nich garaży mogą już tylko szczegółowo informować przejeżdżających podróżnych o tym, czy serce warto oddać Ruchowi, czy Zagłębiu Sosnowiec. Oraz kto kurwy, a kto nie. Bo zawsze ktoś kurwy.

Na początku lutego osiedle Awaryjne w Łagiszy wygląda całkiem zacisznie, latem musi tonąć w zieleni i kwiatach. Nie słychać pobliskiej ulicy Pokoju ani nużącego, jednostajnego brzęczenia elektrowni. Widząc słowa „osiedle awaryjne” czy „osiedle w cieniu elektrowni”, człowiek wyobraża sobie co najmniej betonowe bloki zdolne przetrwać po naciśnięciu przycisku przez Kim Dzong Una. Na miejscu zastać jednak można wąskie, ładnie rozplanowane uliczki i domki-bloczki, jednopiętrowce z trzema wejściami każdy, zdobne dodatkowo od ulicy w prywatne ogródki.

Osiedle od zakładu oddziela połać lasu, w którym przez lata mieszkańcy i pracownicy wydeptali siatkę sobie tylko znanych ścieżek. Na autobus. Do pracy. Z elektrowni do przedszkola. Z domu do głównej drogi. Las chroni osiedle, a brzęczące sąsiedztwo i dym z silosów przyjmuje niemal obojętnie.

W pięćdziesiąt parę lat po wybudowaniu osiedla polskie radosne planowanie przestrzenne wzięło z łatwością górę nad pierwotnym surowym ładem. Jedni obłożyli swój budynek sidingiem, inni pomalowali w żywe barwy. W jeszcze innym trzy klatki solidarnie obłażą z farby, która przetrwała już niejeden wiatr i deszcz, i wygląda jakby była kładziona zaraz po wybudowaniu elektrowni. O tym, że byli i obecni pracownicy elektrowni prowadzą życie także na zewnątrz, świadczy przede wszystkim aranżacja ogródków. I znowu: w jednym kulawa ławeczka, w innym – stare, porzucone na pastwę polskiej zimy łóżko, w kolejnym – schludne tyczki przydomowej plantacji pomidorów. Po polsku naćkane, jak wszędzie, jak w domu.

Na skrzyżowaniu Energetycznej z Pokoju zaczyna być słychać elektrownię. Na początku nie wie się, o co chodzi, ale w uchu pojawia się pewien dyskomfort – jednostajne brzęczenie, którego nie wydaje organizm ludzki ani zwierzęcy, nasila się. Sam budynek elektrowni jest jak świątynia niebezpiecznego boga – prądu. Stojąc przed nim, ma się wrażenie własnej mikroskopijności, a wyładowania na stykach wszechobecnych kabli tylko je pogłębiają. Życiodajny potwór – chce się patrzeć i uciekać jednocześnie.

Łagisza, jak wiele śląskich i zagłębiowskich miejscowości, była kiedyś samodzielnym miastem, które zostało wessane przez większe miasto na podstawie podjętych gdzieś na górze decyzji administracyjnych. W jej przypadku samostanowienie trwało jednak bardzo krótko – tylko od 1969 do 1973 roku. Wtedy włączono ją do Będzina.

Elektrownię zaczęto budować w 1960 roku. Dlaczego akurat tutaj? Zdecydowało położenie. Potrzebowała bliskości wody, a tu płynie Czarna Przemsza, i bliskości węgla, a to przecież samiutkie Zagłębie (nazwane tak właśnie z powodu licznych kopalń). Perspektywa zbytu energii też była nie do pogardzenia – tuż obok rozciągała się, niczym wielki organizm żywiący się prądem, cała aglomeracja górnośląska. Do 1970 roku oddano do użytku pięć bloków energetycznych, po 120 MW każdy3.

Do 1980 roku ruszyło siedem bloków i uruchomiono część ciepłowniczą. Ich ostateczna moc to 840 MW. Tym samym Łagisza stała się jedną z najnowocześniejszych elektrowni w kraju.

Teraz, po szeregu przekształceń własnościowych, dzielenia się na grupy kapitałowe, spółki akcyjne i ponownego zrzeszania, Łagisza nazywa się Tauron. Skarb Państwa jest właścicielem tylko 30 procent akcji spółki. Brzęczy tak samo. Mieszkańcy narzekają na ten wwiercający się w mózg dźwięk, choć niektórzy po pięćdziesięciu latach przywykli.

Na 2018 rok Tauron zapowiedział rozpoczęcie prac nad budową kolejnego bloku energetycznego. Inwestycja warta jest półtora miliarda złotych. Już dziś Łagisza dostarcza ciepło Dąbrowie i Będzinowi, a w planach – na czasy po wybudowaniu nowego bloku – jest Sosnowiec. To ponad 700 tysięcy osób. Prezes zarządu Tauron Polska Dariusz Lubera mówi, że firma „dywersyfikuje swój portfel wytwórczy”4.

W lutym 2018 roku na jednym z portali pojawiło się ogłoszenie dotyczące pracy w elektrowni. Stanowisko to obchodowy urządzeń do załadunku odpadów paleniskowych. Praca ciężka, trzyzmianowa, tylko dla mężczyzn.

O godnej płacy za takie obowiązki można jednak pomarzyć. Proponowano 2100 zł brutto w okresie próbnym na umowę zlecenie. Potem – „stawka do ustalenia”. Ogłoszenie umieszcza nie sam Tauron, lecz Matbex sp. z o.o z Rybnika. Zajmuje się naganianiem pracowników bardzo różnym firmom z różnych branż – po prostu wygrywa przetargi. Sprzątanie, mycie okien, ochrona obiektów przemysłowych, praca w elektrowni? Proszę bardzo, mamy wszystko.

Na portalu najgorszy-pracodawca.pl, gdzie byli i obecni pracownicy różnych firm wymieniają się informacjami, kto najbardziej oszukuje, wyzyskuje i zwleka z wypłatami, Matbex ma same złe opinie. „Porażka. Brak szacunku dla pracowników, traktowani są jak tania siła robocza” – pisze kobieta o pseudonimie Kaciarabka. „Widzę, że to następna firma w rodzaju Impela, ISS i innych dziadostw, w jakie obrósł nasz kraj. Pierdolony, chory kapitalizm” – wtóruje jej osoba o pseudonimie Polak5.

Ja tymczasem dywersyfikuję swój portfel na osiedlu Awaryjnym. Obok przystanku autobusowego jest tam okienko barowe o nazwie Kanapeczka. Pani w poliestrowym fartuchu w grochy przygotowuje frytki, hamburgery z mikrofalówki i właśnie kanapki. Obok, w sklepie „Sezam”, można kupić wielkie pączki z kremem kokosowym. Dzielnicowy oddział poczty jest czynny do 14.30.

Nowy blok energetyczny ma dać zatrudnienie pięciuset osobom. Pytanie, jaka to będzie praca.

Wracam do Będzina w połowie sierpnia. Upał już ucieka, po bardzo gorącym lecie krok po kroku, dzień po dniu wkrada się tu zdradziecki polski chłód jesieni. W słońcu jeszcze wszystko dobrze, ale cień nie pozostawia złudzeń – za kilka tygodni będzie po wszystkim.

Stacja kolejowa Będzin Miasto to wrota do samego centrum. Teoretycznie najbliżej stąd w każde miejsce, o jakim możemy pomyśleć. Do węzłów przesiadkowych. Na postój taksówek. Na miejskie targowisko. Do prezentującej zetlały wdzięk restauracji Pod Złotą Gąską (jest tam piwo, ale chyba nie najtańsze, bo tylko kilku mieszkańców zdecydowało się zasiąść w ogródku lokalu. Pozostali siedzą po drugiej stronie siatki, na drewnianej, sfatygowanej ławce, trzymają w dłoniach własne puszki i rozmawiają z tymi pierwszymi, jak gdyby płotu nie było).

W niewielkiej hali dworcowej ustawiono na drewnianych sztalugach wystawę fotografii pod tytułem Będzin wczoraj i dziś. Pomysł jest prosty, ale chwyta – grupa młodzieży licealnej chodziła po mieście z aparatami i fotografowała charakterystyczne miejsca w nowoczesnej odsłonie. Potem zestawiano je ze zdjęciami sprzed kilkudziesięciu lat. Różnice, oprócz stylistyki i kolorystyki, są niewielkie, bo wybrano budynki, które nadal stoją, a nawet niespecjalnie zmieniły przeznaczenie.

Na starszych zdjęciach nie ma samochodów ani reklam. Miasto jest bardziej puste, uboższe, a jednak wygląda czyściej, godniej.

Wystawę ogląda opalony mężczyzna w dżinsowych spodenkach i obcisłym siatkowym podkoszulku, z job killerem6 na szczupłej szyi. Czyta wszystkie podpisy.

Stara, bardzo chuda kobieta chodzi wokół drewnianych siedzisk dla pasażerów, pchając ogromną maszynę do mycia podłóg. Chodzi monotonnie, w powtarzalnym rytmie, myje czystą już podłogę. Potem okaże się, że jest także pracownicą dworcowego szaletu.

Czynna jest jedna kasa biletowa, bo i jedną mają. Głośnik zapowiada właśnie wjazd pociągu pospiesznego do Białegostoku, a to tutaj wielka rzadkość. W Będzinie zatrzymują się głównie składy podmiejskie.

W budynku stacyjnym, gdzie wszystkie lokale handlowe i użytkowe są puste, błyszczy jednak coś nowego. Latem otwarto tu filię biblioteki publicznej. O lokalizacji zadecydowali radni, chcieli ożywić martwą halę dworca. Otwarta w 660. rocznicę nadania Będzinowi praw miejskich placówka ma wszystko – książki, czasopisma, wygodne fotele w hipsterskim stylu i laptopy z dostępem do Internetu. Są też dwie młode bibliotekarki. Brakuje tylko czytelników.

Przez dwie godziny, które spędzę, krążąc po okolicy, nikt tam nie wejdzie.

Ruszam dawną dumą miasta, ulicą Małachowskiego. Kiedyś centrum handlowe i rozrywkowe nie tylko Będzina, ale całej okolicy, dziś przedstawia widok, który wypełnia oczy łzami. Z dawnej świetności nie zostały nawet pozory. Piękne kamienice w stylu secesyjnym i eklektycznym są puste, odrapane albo się walą. Bramy wydzielają intensywny zapach moczu. Puste witryny sklepów straszą kartkami „lokal do wynajęcia”, „sprzedam tę działkę”. Nie ma chętnych, bo popyt w centrum Będzina jest tylko na kilka branż – chińskie obuwie, najtańsze ciuchy, kebaby, lombardy, pożyczki, kantory.

W trzymaku na podświetlane plakaty, tak zwanym city lighcie, wisi kolorowa płachta z hasłem „Pokochaj magię Będzina”. Na pierwszy rzut oka widać, że dobrane do sloganu zdjęcia – rozbawiony tłum na koncercie, uliczne pokazy, młodzież w knajpkach – nie były robione w mieście, które mają reklamować.

Małachowskiego przeszła kilka remontów i rewitalizacji, ale należałoby kupić słownik tym, którzy je planowali i przeprowadzali. Re-witalizacja, czyli „ponowne ożywienie” to niekoniecznie położenie nowej kostki brukowej i rozstawienie kilku metalowych ławek, które grzeją niemiłosiernie w plecy latem i nie dają się dotknąć, gdy jest mróz. Obłożona sztucznym marmurem miejska fontanna straszy czerwonym napisem „Zakaz kąpieli! Woda ze środkiem chemicznym!”.

Obok siedzą, chodzą, spierają się, kłócą i godzą spore grupki osób w nieokreślonym wieku. Po ich twarzach widać, że przegrywają z alkoholem, przynajmniej chwilowo. A może właśnie wygrywają z monotonią? Może w tym obłażącym, odrapanym mieście nie ma już nic do roboty poza zorganizowaniem sobie butelki wódki i wypiciem jej w cieniu?


Dawne profesje są coraz silniej wypierane przez „kompleksowe usługi”. Będzin, grudzień 2016 roku.


W ostatnich latach ogromną popularnością cieszą się sklepy z towarami z Chin, oferujące mydło i powidło za 2-3-5 zł. Zdarza się, że ktoś jeszcze obniża tę cenę. Daje to klientom ułudę większej siły nabywczej (za bardzo niewielkie kwoty można kupić kilka przedmiotów) i możliwości wyboru.


Krawiec, tradycyjny fryzjer, kapelusznik i inne dawniejsze zawody powoli odchodzą do lamusa. Już niedługo po takich miejscach nie zostanie ślad.


Niektóre miejsca z dzieciństwa nadal istnieją.


Miasta próbują upiększać swoje centra przy pomocy małej architektury i terenów rekreacyjnych, po czym umieszczają przy nich tablice z wieloma zakazami.


Lokal od zawsze do wynajęcia.


Kolejny kebab, obiady domowe Helenka, salon tatuażu, ksero, lody włoskie. Salon fryzjerski w starym stylu, gdzie jedna z klientek opowiada głośno o bardzo bolesnych haluksach. Biedronka. Dwie piekarnie.

W miejscu dawnego Domu Książki, w którym później była księgarnia sieci Matras – mniej oblegana, ale jacyś ludzie przynajmniej się kręcili – jest teraz spory, długi sklep z chińską odzieżą. Pachnie specyficznie: gorącą gumą z trampek, sztucznym obrusem niegniotącym i acetonem. Trzy ekspedientki nudzą się w drzwiach, bo takich sklepów jest w samiutkim centrum Będzina kilkanaście. Kolorowe szyldy już nie wystarczą, by przyciągnąć kupujących. Teraz trzeba wykleić całe witryny i okna mieniącą się w słońcu folią, na której będzie napisane: „Najtaniej w mieście”, „Wszystko już od 90 groszy”, „Grosz market – wszystko 2,50 zł”. W części tych sklepów widać jakiś ruch, ale głównie trwa oglądanie, macanie i przymierzanie. Fluorescencyjna piłka dla wnuka za 5,99 zł? Niby ładna, ale droga, a on zaraz zgubi. Tę mniejszą pani pokaże.

Na wolnostojącym stoisku chińskim koło Biedronki kupuję zielone trampki za dziewięć złotych. Pani opowiada, że dojeżdża do tej pracy spod Będzina i chwali sobie. Taka cena butów nie wydaje jej się niska – to letnia wyprzedaż, zostało tylko kilka par, co robić.

Oprócz Złotej Gąski w centrum właściwie nie ma gdzie usiąść. Kupuję w okienku na wynos pierogi „chłopskie” w styropianie (są dużo pożywniejsze od „babskich”, a kosztują tyle samo) i idę w stronę miejskiego targowiska. Jem, idąc, plastikowym widelcem.

Po drodze mijam sklep Alkohole mieszczący się w lokalu firmowym dawnej Goplany. Właściciele biorą ideę przewodnią swojego przybytku bardzo serio. Całą wystawę zajmuje feeria butelek wódek i rumów w najdzikszych kształtach. Są tam koń, ryba, angielska budka telefoniczna, piłka nożna, kot, pies, skrzypce.

Zaraz obok – centrum pożyczek. Na czarnej tablicy, takiej, jakie w mniej martwych miastach zapraszają na kawę czy obiady, kredą wypisano: „Do 1000 zł – pierwsza chwilówka za darmo”.

Targowisko spełnia co do joty wszelkie polskie wymogi i przedzałożenia. Jest tu absolutnie wszystko, czego może potrzebować Polak w letni dzień – owoce, warzywa, chleb, buty, karma dla psa – ale jest ono także miejscem spotkań, pogaduszek i wymiany życiowych historii. Centrum interakcji to krąg ławek ustawiony pośrodku placu, pod drewnianą pagodą. Teoretycznie zgromadzeni na ławkach mieli patrzeć na umieszczoną pośrodku ceglaną minifontannę, ale nie płynie w niej już od dawna żadna woda. Ławki służą więc temu, do czego w kulturze chłopskiej ławka przydaje się najlepiej – kolektywnemu odpoczynkowi i niespiesznym rozmowom. O sobie i „o ludziach”.

O ludziach mówi się dobrze i mówi się źle.

Kobieta po siedemdziesiątce opowiada żartobliwie o udarze męża:

– Słownictwo mu się nie wykasowało, pamięć mu się wykasowała. Ma swoje sposoby, żeby nie dać się na tym przyłapać. Gdy dzwoni do brata i nie pamięta, jak ma na imię jego żona, pisze sobie na karteczce. Najpierw mnie pyta. I za każdym razem się spiera: „Marysia? Ależ ona na pewno nie nazywała się Marysia!”.

Przy stoisku owocowym na lince kołysze się wielki sztuczny kruk. Ma odstraszać gołębie, które atakowały skrzynki z towarem. Na pustym sklepie z rybami wisi wydrukowany na domowej drukarce napis: „Urlop do końca wakacji”.

Idę dalej, w dawną żydowską dzielnicę. Moniuszki, plac Kazimierza Wielkiego, Modrzejowska. Kwartał ma typowy średniowieczny układ: małe, wąskie uliczki skręcają pod nieoczekiwanymi kątami, czasem przed spacerującym otwiera się znienacka niewielki placyk, np. Rynek Rybny.

Ale kamienice są w gorszym stanie od tych przy Małachowskiego. Niższe, skromniejsze, bez zdobień, jednak zaniedbane w jeszcze większym stopniu niż tamte. Całe piętra zabite płytą pilśniową. Zamurowane otwory okienne. Jeden sklepik z podstawowymi produktami spożywczymi i alkoholem na okolicę.

Na murze napis nabazgrany niewprawną ręką osoby, która nie pragnie podzielić się swoimi ciągotami estetycznymi czy talentem plastycznym, chce po prostu dać znać, co myśli na ważny dla siebie temat. Kulawe, pobladłe litery składają się w słowa: „Zajebane miasto”.

– Jest w ciąży. Doigrała się – mówi nagle do towarzyszącego jej mężczyzny idąca za mną dziewczyna. Niesie do sklepu butelki po piwie Żubr, pewnie na wymianę.

Niedaleko stąd mieści się siedziba Stowarzyszenia Rodzin Abstynenckich „Znicz”. Otwarta w dni powszednie od 17.00 do 20.00, istnieje od prawie pięćdziesięciu lat. Co roku jej próg przekracza ponad dwustu alkoholików. Niewielu wytrwa w terapii, ale tak jest wszędzie. Tutaj – odrapane drzwi, skrzynka na listy, zardzewiała krata. Na parapecie okiennym, wciśnięte za kratę, stoją dwie małpki po smakowej Soplicy.

Przed wojną w Będzinie mieszkało ponad 30 tysięcy Żydów. Śladów po tej społeczności jest w mieście naprawdę wiele, jak na czas, który minął od ich wywiezienia do obozów zagłady z gett w Warpiu i sosnowieckiej Środuli. Na wzgórzu zamkowym zachował się kirkut. Jest i synagoga, a niedawno, gdy zaczęto zgłębiać żydowską historię Będzina, odkryto na terenie śródmieścia ślady po kilku domach modlitwy, które mieściły się po prostu w kamienicznych mieszkaniach. Jeden z nich to tzw. Brama Cukiermana – mogąca pomieścić trzydziestu mężczyzn prostokątna sala modlitwy z polichromiami na ścianach (babiniec był piętro wyżej w tej samej kamienicy, ale nie zachowały się ślady świadczące o charakterze lokalu). Przypadkowo odkryta i odratowana przed skuciem tynków w 2007 roku, jest pod ochroną Inicjatywy Brama Cukiermana.

Dosłownie chwilę temu otwarto przy Modrzejowskiej Muzeum Historii Żydów Zagłębia, założone przez Fundację Rutki Laskier. Wszystkie te przedsięwzięcia to inicjatywy prywatne. Tak jest również z Café Jerozolima, kawiarnią i restauracją z kuchnią izraelską, którą dwa lata temu otworzył Adam Szydłowski, popularyzator żydowskiej przeszłości Będzina. Odwiedzają ją dawni mieszkańcy miasta, którym udało się przeżyć Holokaust i uciec za granicę, albo ich potomkowie i krewni, gdy zechcą zajrzeć do kraju przodków. Odwiedzają ją pracownicy stowarzyszeń i fundacji, studenci z dużych miast.

Lokalni mieszkańcy – nie.

Jest tak, jakby dawna pierzeja żydowskiej kamienicy, w której teraz, po remoncie, mieści się kawiarnia i muzeum, była niewidzialna. Czasem staje się na chwilę widzialna i wtedy ktoś wybija szybę.

Ale to nie jest niechęć do Żydów, jak chcą to widzieć założyciele inicjatyw. To nie „słynna polska zawiść i nietolerancja”. To niechęć do nowego, błyszczącego i odremontowanego, które staje się jeszcze bardziej widoczne i kłuje w oczy pośród zabitych deskami okien, nadkruszonych murów i zasikanych bram. To taki sam smutek, złość i frustracja, jak te, które każą pisać „chuj” na świeżo otynkowanej, śnieżnobiałej ścianie. Mieszkamy w syfie, zapomniani – zdają się mówić w ten sposób mieszkańcy kamienic – a obok ktoś wyławia jeden jedyny budynek, wykłada mnóstwo pieniędzy na remont i zakłada w nim kawiarnię, na wizytę w której nigdy nie będzie nas stać.

Adam Szydłowski mówi, że jest rozczarowany. Liczył, że ktoś otworzy obok restaurację cygańską lub gruzińską i tym samym „uda się odtworzyć klimat dawnych lat”7.

Od strony fundamentów sąsiednie kamienice wyglądają, jakby toczył je liszaj – chorych miejsc jest więcej niż zdrowych. Na zabitym płytami oknie pustego mieszkania na parterze umieszczono żółtą tabliczkę „Strefa niebezpieczna”. Obok ktoś narysował markerem pentagram. Na balkonie pierwszego piętra suszą się dziecięce majtki. Będzin ma żydowską przeszłość i historię, o której nikt specjalnie nie chce słuchać, bo tu i teraz w „zajebanym mieście” jest wystarczająco trudne i angażujące. Będzin ma wzgórze zamkowe, przy którym czasami zatrzymają się jacyś turyści.

Będzin ma industrialną przeszłość, ale i jemu nie udało się ujść karzącej ręce transformacji. Zlikwidowano hutę metali nieżelaznych, kopalnię węgla, cementownię Grodziec, browar i zakłady obuwnicze ButBędzin. Nie ma śladu po przemyśle spożywczym i cukierniczym.

Jednak nie – jest jeden ślad. W 2012 roku zorganizowano konkurs na wypiek, który będzie się kojarzył z Będzinem. Nic tradycyjnego, cały koncept miał powstać od zera i promować miasto. Czemu promować akurat ciastem, nie wie nikt. W szranki stanęły będzińskie cukiernie. Wygrała piekarnia Tkacz. Zaproponowała plecione ciasto drożdżowe o nazwie Warkocz św. Doroty – z budyniem, czarnym i białym makiem oraz ogromnymi ilościami lukru i rodzynek. Ma nawiązywać do zwanego Dorotką wzgórza, które dominuje nad Zagłębiem, a znajduje się właśnie w Będzinie. Zwycięskie ciasto wybrali mieszkańcy. Można je kupić tylko u Tkacza.

Ciasto jest ciepłe, ciężkie i bardzo słodkie, brudzi palce obfitą porcją lukru. Jem je, stojąc na przystanku autobusowym, z którego mam odjechać w stronę Łagiszy. W oknie baru Patria pojawia się odziane w kurtkę „skórawkę” męskie ramię, po czym zakłada nelsona na szyję siedzącego obok mężczyzny. Siłują się na żarty, kufle piwa na stole cierpliwie czekają.

Sześćdziesięciotysięczne miasto milczy w słońcu.


Bez centralnego ogrzewania, z wychodkiem na klatce. Będzin.


3

50 lat elektrowni Łagisza. Historia. Teraźniejszość. Plany na przyszłość, „Nowe Zagłębie” 2013, nr 5 (29).

4

www.energetyka.wnp.pl/polska-energia-panstwowa-czy-prywatna,96301_1_0_0.html (dostęp: 16.08.2018).

5

www.najgorsza-praca.pl/opinie-o/matbex (dostęp: 16.08.2018).

6

Job killer – (ang.) tatuaż poważnie utrudniający zdobycie pracy, do tej grupy zaliczamy tatuaże na dłoniach, twarzy i szyi.

Ziemia jałowa

Подняться наверх