Читать книгу Sitko - Marek Zychla - Страница 10

Rozdział 6
Triada sióstr

Оглавление

Wiatr niósł ryk rogów głęboko w las, przez co wyludniały się nawet najodleglejsze namioty. Młodzież biegła na wezwanie królowych, byleby nie zostać posądzonym o nieposłuszeństwo, karane śmiercią.

Triada sióstr niecierpliwiła się już na obrzeżach obozowego placu. Spoczęły na drewnianych tronach – równie dalekich od bezczasów świetności, co sama Kraina Młodych. Ériu usiadła pośrodku. Wpatrywała się w monotonną dal z charyzmą manekina. Nastoletnia ciałem Fódla uśmiechała się do nadciągających poddanych. Nie kochała ludzi, ale pragnęła ich miłości albo przynajmniej uznania. Brzemienna Banbha zajęła się pojękiwaniem. Gładziła poorany krwawiącymi rozstępami brzuch niczym wiedźma szklaną kulę.

Za nimi kręciły się cztery skrzydlate stwory. Z wyglądu krzyżówki gryfów, jaszczurek i nietoperzy w rozmiarze słonia. Ich szara skóra lśniła od śluzu, który jak u żab pomagał im w oddychaniu. Z nozdrzy ulatywały szerokie pasma siwego dymu, które pełzły po paszczy, by wreszcie wpłynąć z powrotem do ciał przez otwory nad uszami. Cuchnęły zgnilizną.

– Ohyda – wyrwało się Moni, od razu uciszonej przez Seána.

– Uważaj na słowa – szepnął jej do ucha. – Tutaj nawet te najcichsze mogą zostać usłyszane. Stoimy za blisko, a boginie potrafią być wścibskie.

– Najlepiej milcz. – Sol Osol oparł się o ramię przywódcy.

– W młodości siła! – wykrzyknęła Ériu głosem zawstydzającym rogi.

– Ciszej. – Banbha nie kryła irytacji. – Przez ciebie maleńki kopie.

Po tych słowach zaśpiewała kołysankę o przepięknej Krainie Młodych, gdzie żyć mogą najdzielniejsi o nieprzeciętnej urodzie, chociaż bez intelektu. Wszyscy słuchali jej w ciszy z udawanym zachwytem na twarzach. Jeden ze stworów podał najpiękniejszej z sióstr duży, metalowy kielich. Ériu napiła się i czknęła. Zaszkliły się jej ciemnobrązowe oczy.

– Dziękuję. – Stwór zgięty w pokłonach odebrał puste naczynie. – Wezwałyśmy was – zwróciła się w stronę tłumu – w trzech niezmiernie ważnych dla krainy sprawach. Docierają do nas plotki, zatem reagujemy! Dopływają znaki zapytania, które kaleczą! Atakują nas wątpliwości!

– Czy coś się zmieni?! – ryknęła Fódla. – Czy będzie jak dawniej?!

– Czy wiemy, kto za tym stoi? – wyjęczała jej ciężarna siostra.

– A może potrzeba zmian?

Ceudawg wyszedł przed hufcowy szereg i podniósł dłoń. Podobnie uczynili pozostali, namiotowi przywódcy.

– Jesteśmy z wami! – ryknęli jak jeden mąż, z wprawą kogoś, kto robił to tysiące razy.

– Jesteście, ale czy bylibyście? – Banbha spojrzała w zachmurzone niebo, dumna z tak sprawnie skonstruowanego pytania. – A my podarowałyśmy wam wieczność. Niewdzięczni jesteście niczym dęby Annwn. Troszczycie się jedynie o te bzdurne hufce.

Skrzydlate stwory wysunęły się przed boginie. Rozpostarły błoniaste płaty szarości, by zasłonić nimi trony. Czarnymi oczami świdrowały ludzi. Zaglądały im dosłownie w dusze.

– Lećcie! – krzyknęły siostry.

Połowa upiorów wzniosła się ponad tłum i zaczęła krążyć nad obozowiskiem. Węszyły, wypatrywały. Dwa największe pozostały przy siostrach. Przeszły na tył, by skulić się za tronami. Potężne, silne, a wystraszone niczym dzieci.

Przywódcy hufców wrócili do szeregów.

– Sprawdzą namioty – mruknął Seán do Moniki. – Pożywią się tymi, którzy zostali.

– To ktoś został? – zdziwiła się dziewczyna. – Ktoś nie wiedział, że do tego dojdzie?

Chłopak zamilkł. Unikał jej spojrzenia.

– Zawsze są jacyś nowi. – Sol Osol pozwolił sobie na szczerość. – Pewnie dlatego nikt nie zwracał na was z początku uwagi, bo i po co się przywiązywać… Albo chorzy, albo tacy, którym nic już się nie chce. Sheevry… Te stwory – doprecyzował – muszą jeść. Są poza naszym bezczasem. Zwykle pożywiają się strawą z kotłów, które podarowała im Fódla, ale nie oszukujmy się. Te bestie potrzebują ludzkiego mięsa. Pewnie przerabiają je na dym, dzięki któremu w ogóle żyją.

– Nie zamierzałyśmy nikogo więzić. – Fódla przeszła do konkretów. – Nieraz prawiłyśmy o tym, lecz widzę, że przyjdzie mi się powtarzać! Pojawiły się nowe siły, potężne i zagrażające krainie, dlatego postanowiłyśmy jeszcze mocniej, wręcz całkowicie, odgrodzić się od reszty współświatów. Tak jak przy huraganie rygluje się okna!

– Niewiele wiemy – przyznała Ériu. – Poczułyśmy ogromne zmiany na zewnątrz. Coś pożywiło się magią Mag Mell, coś zaatakowało nawet Annwn i ostrzy zębiska na naszą krainę Tír na nÓg.

– Nie wiemy, czy zaatakuje, czy nie przejdzie bokiem – sprostowała Banbha. – Nie jesteśmy stworzone do walki, dlatego wolimy zapobiec ewentualnej wojnie. – Bogini przestała gładzić się po brzuchu. – Nowoprzybyłym trudno w to uwierzyć, ale pisano o nas pieśni pełne zachwytów, bogate od westchnień i skąpane w miłości tak czystej, iż przyćmiłaby nawet łzy jednorożca. Każda decyzja paranteli bogiń była, jest i będzie słuszną! Każda płynie z troski oraz z doświadczenia!

– No właśnie, ilu mamy nowych?! – Ériu przerwała siostrze. – Kto z was widzi nas po raz pierwszy? No, podnosić młodzieńcze rączki! Nie kryć zachwytu! Nie czas na nieśmiałość, kiedy gęstnieją lasy! Namiastka wieczności nie jest wszak wiecznością, więc…

– Oj, przestań – nie wytrzymała obolała Banbha. – Znowu się upiłaś i bredzisz.

– To, co robię ze swoim nieżyciem, to wyłącznie moja sprawa! Ja cierpię!

Ériu zmieniała się z każdym słowem. Urodę przepędziły deformacje i to nie tylko twarzy. Bogini rozrosła się, zhardziała, przez co coraz dalej odskakiwały spłoszone demony Sheevra.

– Przestańcie! Natychmiast! – Fódla zaczęła łkać. – Powinnyśmy świecić przykładem dla tych idiotycznych hufców! My, piękne królowe młodości! I jak mają się nas nie bać, biedaczyska?! W taki sposób chcecie wzbudzić miłość?

– Dobrze. – Ériu rozłożyła szeroko dłonie, przy czym zaczęła wracać do pięknej postaci. – Kto nowy, ten ręka w górę. Szybko, skarbeńki, bo nie mam na to sił!

Nieśmiało podnoszono dłonie. W sumie zdobyło się na to dość sporo osób, choć nie więcej niż setka.

Czyli spotkania nie odbywają się często – pomyślała Monika. Wraz z Sebastianem również podnieśli ręce i wysunęli się przed jeden z pierwszych szeregów.

– Jaki uroczy chłopczyk – westchnęła bogini, wpatrzona w Bastka. – Burza blond loczków, a to spojrzenie! Te kółeczka czerni skąpane w błękicie! Zupełnie jak mój… – Nie dokończyła. Spojrzała w dal i opadła ciężko na tron.

– To nie twoja wina, Ériu. Bres cię w ogóle nie słuchał, kochana. Chciałaś dla niego najlepiej – pocieszała siostrę Banbha.

– Ona mówi o Tłuściochu – szepnął Seán.

Sol Osol syknął i pokręcił głową. Przeczuwał nadciągające kłopoty.

– O jakim Tłuściochu?! – Ériu zerwała się z tronu, piorunując chłopaka wzrokiem. – Już dobrze wiem, jak o nim plotkujecie! I o mnie! Zła matka, zła przywódczyni! Mizerna bogini! Nic o mnie nie wiecie. – Usiadła. – Nic a nic. Toniecie w tej niewiedzy, zamiast pokochać. Topicie się w piasku głupoty, ponieważ wolicie szydzić.

Fódla zamarudziła cicho i skinęła na osobistego Sheevrę.

– Przynieś tu tego malca – rozkazała. – Bo się babsko nie zamknie.

Upiór po dwóch uderzeniach skrzydeł był już przy Sebastianie. Ludzie rozstąpili się, żeby zrobić mu miejsce. Przy chłopcu pozostała tylko przerażona Monia, a o krok dalej rozdarty między strachem a lojalnością względem tej dwójki Seán.

– Oni się bardzo kochają – wydukał w stronę tronów. – Bestialstwem jest ich rozdzielać…

– Pani… – Sol Osol rozpoczął coś na kształt prośby.

– Mogę go mieć?! – Rozentuzjazmowana Ériu zlekceważyła ich słowa. Spoglądała na siostry z zachwytem i miłością.

– Mój brat ma rodziców! Wierzymy w to, pomimo niepamięci. Dziękujemy za propozycję ich zastąpienia, ale nie ma takiej potrzeby. – Dziewczyna stanęła między demonem a Sebą.

Sheevra nachylił się nad nią i dmuchnął. Dym spowił głowę Moniki. Wgryzł się w skórę, przebarwił włosy. Seán zdążył złapać dziewczynę, zanim ta upadła na ziemię. Odciągnął ją w stronę tłumu.

Bastek nie stawiał oporu, chociaż łzy ciekły mu po zaróżowionych policzkach. Po chwili bogini tuliła go do kształtnych piersi. Uspokajał się. Tonął w odrętwieniu. Niepamięć sięgnęła po najświeższe wspomnienia.

– Jaki on słodki! Jaki uroczy, jaki dzielny! – Ériu zignorowała łzy schnące na twarzy chłopca. Pstryknęła na demony, a te przyniosły poobijany kocioł. Wyciągnęła z niego kiść winogron i podała Sebastianowi.

– Poprzekrawać? – zapytała. – Duży chłopczyk nie musi przekrawać, prawda? I uważaj na nasionka, proszę. Nie chcemy, żebyś się zakrztusił.

– A ty znowu swoje! – Banbha nie kryła oburzenia. – Bres ci nie wystarczył? Tego też zamierzasz utuczyć?

– Daj jej spokój – wtrąciła się Fódla. – Przynajmniej ma jakieś zajęcie. Ile można słuchać tych jej pijackich jęków? Ty masz dobrze, bo śpisz w osobnym namiocie.

Bracia Bonnar zajęli się w tym czasie dziewczynką. Położyli ją na udeptanym piasku i poprosili o więcej miejsca, co przy ich wyglądzie stało się rozkazem. Ściągali z twarzy Moni gęstniejący dym. Pod sam koniec przypominał konsystencją tężejącą galaretę. Parzył i śmierdział nie mniej od samych demonów. Lepił się.

– Ale ją załatwił – mruknął Seán. – Zanieście małą do namiotu. Tylko poczekajcie, aż Sheevry odfruną. Bajdałej, doczyśćcie skórę piaskiem, jeśli będzie trzeba. My jeszcze zostaniemy, chociaż wygląda na to, że zebranie dobiegło końca.

Ceudawg skinął głową, chociaż żaden z braci nie spoglądał nawet w jego stronę; zbyt zajęci byli usuwaniem dymu. Dowódcę hufca ruszyło okrucieństwo sióstr. Ruszyło na tyle, że zaczął lubić Monikę, a przynajmniej postanowił jej pomóc.

Ériu szeptała zaklęcia nad głową Sebastiana w narzeczu znanym jedynie boginiom. Chłopak cichł z każdą chwilą. Na bledniejącej twarzy malowało się zapomnienie wymieszane z błogością.

– Mój śliczny synek – zaskomlała kobieta. – Wrócił do mnie, maluszek.

Zebrani odwracali wzrok, mimo iż większość z nich przyzwyczaiła się do dziwactw tej trójki. Zwykle nie obchodził ich nikt spoza własnego hufca, lecz tym razem z trudem zachowali obojętność. Cierpliwie czekali na oficjalne zakończenie apelu.

– Trzy rzeczy! – Fódla przejęła pałeczkę, jakby wyczuła nastroje tłumu. – Pierwszą, czyli samotność najwspanialszej z nas, mamy już z głowy. Może i pozostałe problemy same się rozwiążą?

– Pragniemy rozrywki – wtrąciła się Banbha. – Nic szczególnego. Nic, co wymagałoby od was większych poświęceń. Może turniej? Troszkę bijatyki doprawionej krwią? Te wasze przesiąknięte testosteronem głupoty na miecze? Cokolwiek. Zwycięzca spędzi kilka godzin z łaknącą miłości nastolatką – wskazała na najmłodszą z sióstr. – Prosiłabym więc o nie wysyłanie najmłodszych.

– Godzina lub dwie wystarczą – zażartowała Fódla, lecz nikt się nie zaśmiał. Puściła oko w stronę Ceudawga. – Dla jego własnego dobra.

– No jedz! – Ériu pochłonęło odzyskane macierzyństwo. – Żebyś wyrósł na zdrowego boga. Możesz jeść, możesz, maluszku. To oni nie mogą, lecz ty już możesz. I mów mamusi, jeśli poczujesz głód. Bo po to mamusia jest tutaj, skarbie.

– Trzecia sprawa to w zasadzie drobiazg. Niewiadome nie dają nam spokoju. Nie przywykłyśmy też do życia w strachu. Nie służy nam – westchnęła Banbha. – Po upojnej godzinie czy dwóch, mniej lub bardziej szczęśliwy zwycięzca…

– W pojedynkę lub ze swoim hufcem – wtrąciła Fódla.

– I co jeszcze dopowiesz?! – Banbha odbiła piłeczkę. – Nocą lub dniem?! Bezzwłocznie lub z całą masą zwłok?! Możesz pilnować swojego nosa i pozwolić mi dokończyć tę szopkę?! Jakby nie wystarczyło, że malec wciąż kopie, do cholery! Pieprzona wieczna ciąża! Nie zamierzam tutaj tkwić aż po kres bezczasu, bo szlag mnie trafi!

Najmłodsza z trójki zamilkła. Nie zamierzała przepraszać, jednak nie miała ochoty na dalsze spory. Dłuższe obcowanie z siostrami zbytnio upodabniało ją do nich, czego z całego serca pragnęła uniknąć. Nie chciała oszaleć. To właśnie szaleństwo triady odbiło się w krainie echem. Podejrzewała, że właśnie ono stało się przyczyną dotykających je nieszczęść. Ciążyło nad nimi niczym demony lub upiorna klątwa.

A może nie istniały żadne niebezpieczeństwa? – coraz częściej zastanawiała się w myślach.

– Zwycięzca, najmężniejszy z was, drodzy poddani, wyruszy poza krainę, aby dowiedzieć się czegoś więcej – Banbha zabrała się za wyjaśnienia. – Przepuścimy go naszym przejściem, niemniej nie możemy zagwarantować powrotu. Nie odważymy się otworzyć na nic, co pochodzi z zewnątrz. Mimo to najdzielniejszy będzie zobowiązany do nas wrócić i podzielić się spostrzeżeniami. Jak tego dokona, skoro przejścia będą zamknięte? Niech nas pozytywnie zaskoczy. Liczymy na ludzką kreatywność! Potrafimy ją nawet wesprzeć! Jeśli jemu się nie uda, to niech strzeże krainy od zewnątrz. Czekamy na wspaniały turniej oraz na wyłonienie ostatniego z herosów Irlandii!

– I nie polecamy asekuranctwa – dodała Fódla, upewniwszy się, że Banbha skończyła przemowę. – Praca strażnika z pewnością kusi, aczkolwiek nie radzę nastawiać się na taką karierę, bo nie potrwa długo. To miała na myśli moja siostra, kiedy rzuciła półzdaniem o wsparciu kreatywności człowieka. Na powrót nie będziecie mieli dużo czasu. Powiedzmy ziemski tydzień, góra dwa. Sekundę po tym terminie ruszą długo wstrzymywane turbiny naszego bezczasu, który nie będzie miał wyjścia, jak podgonić do reszty wszechświata! Przez co wszyscy zaczną się starzeć. Wreszcie śmierć przebiegnie się po obozie! Wyludnią się namioty, natomiast my zaczniemy was zbierać od nowa, cierpliwie i z niegasnącą wiarą w to, że za drugim, a może za trzecim razem znajdzie się ktoś, kto podoła temu zadaniu. Wybaczcie brutalność, której żałujemy – skłamała. – Wymagają tego od nas nieciekawe czasy. To one kreują obyczaje.

– W turnieju nie życzymy sobie aktorstwa! – Niespodziewanie ożywiła się Ériu. – Cień podejrzenia wystarczy, aby serce obozu zaczęło bić śmiertelnym rytmem. Mój synek ma się bawić! Ma obejrzeć wspaniałe zawody i nasycić się męstwem poddanych. W końcu to on zostanie niedługo królem! Niech tylko ruszą turbiny czasu…

Banbha westchnęła i machnęła ręką:

– Sheevry zorganizują eliminacje. Walki toczyć się będą do pierwszej rozlanej i wchłoniętej kropli krwi – przemawiała spokojnym głosem, co znaczyło, że maluch w jej brzuchu chwilowo zasnął. – Demony przyprowadzą zwycięzców z każdego okręgu. Mistrz północy zmierzy się z czempionem z południa, a wschód skrzyżuje ostrza z zachodem. Po eliminacjach nastąpi wielki finał i cała masa niespodzianek! Rozejdźcie się w pokoju, najdrożsi! Niech wzlecą ponownie demony! Wyciągnijcie spod prycz miecze i tarcze! Nie mogę się doczekać widoku waszej młodej krwi.

Ériu raz jeszcze odkleiła się od Sebastiana:

– Eliminacje rozpoczną się po przygotowaniu aren, co długo nie potrwa. Każdy z hufców zobowiązany jest do wystawienia reprezentanta. Niezrzeszeni mają wstąpić do najbliższych oddziałów. Nie bawcie się w inicjacyjne testy, bo to głupota! Nie wystawiajcie nowych, o ile nie macie pewności, że są świetni. Tylko najlepsi mogą zabrać nasz bezczas! Wiecie, że wywęszymy podstęp. Wtedy rozprawimy się z całym hufcem!

– Do namiotów! – ryknęły demony palącym uszy głosem.

Nikt nie zwlekał i nikt nie ucieszył się z turnieju. Ale oprócz strachu, w wiecznie młode serca wkradła się też ekscytacja.

Sheevry znów krążyły nad obozem, co od zawsze oznaczało kłopoty.

Wyszukiwały odpowiedniego miejsca na areny, a że krajobraz nie zmieniał się ani na jotę, robiły to na chybił trafił.

***

Garbus zjawił się dopiero wieczorem. Najzwyczajniej w świecie wydreptał zza wiaty śmietnikowej. Jacob czekał na niego przy wylocie podwórka, przy międzyblokowym przesmyku, który prowadził do głównej ulicy. Pogoda dopisywała.

– Przejdźmy się, Eamonie. – Jacob darował sobie powitania.

– Poważna sprawa – zaśmiał się Garbus. – Nieczęsto nazywasz mnie po imieniu. Czyżbyś zapomniał o defektorach mojej urody, czy wreszcie przerosło cię któreś z zadań?

– Sucz wywinęła się nam, powiem krótko. Nam, a nie mnie, i radzę odpuścić sobie te głupawe żarty. Jesteśmy przyjaciółmi czy nie jesteśmy?

– Jesteśmy czymś na kształt przyjaciół, wywinęła się jednak tobie. – Garbatego nie opuszczał dobry humor. – Do rzeczy, bo średnio mi się tutaj podoba. Blokowiska są równie urocze, co widok irlandzkich wzgórz od środka.

Usiedli na jednej z odrapanych, niegdyś zielonych ławek. Część przechodniów gapiła się bezwstydnie, jednakże większość omijała ich wzrokiem.

– Co zjadłeś, żeby się tu dostać? – Jacoba dopadał głód.

– Ser spleśniakowy popiłem Bordeaux St. Emilion z dziewięćdziesiątego ósmego. Trochę zalatywało korkiem.

– Jak zwykle z klasą, co nie?

– Do rzeczy. Proszę.

Brunet, a raczej łysy brunet, pokręcił tylko głową i zaczął mówić:

– Marzena Wojciechowicz, znana nam wcześniej jako pani Turowska, spędziła w tym bloku – wskazał budynek za swoimi plecami – całkiem udane dzieciństwo. Ojciec kierowca ciężarówki czy innego, hałaśliwego gówna, matka księgowa, dziadkowie pod ręką, nawet rówieśników stadko. Sielanka, jak na takie poronione warunki. Ja to bym tygodnia w takiej betonowej dziurze nie wytrzymał.

Jeden z osiedlowych pijaczków podszedł do nich z zamiarem wyłudzenia grubszych drobnych. Samo spojrzenie Jacoba wystarczyło, żeby sobie odpuścił.

– Chcesz ją porządnie nastraszyć? – odgadł Garbaty.

– Ona musi zachorować wcześniej. Dużo wcześniej. – Jacob spojrzał koledze prosto w szare oczy. – Ta sprawa otrzymała w centrali najwyższy priorytet. Wojciechowiczówna to nasz bilet do lepszego życia. Jej odrealnienie… – Zamilkł na chwilę. – Im większa moc, tym lepiej. Działaj, przyjacielu. Działaj! W straszeniu nie masz sobie równych!

– Bilet do lepsiejszego życia… – Garbaty zamyślił się. – Coś takiego dzieli od śmierci zazwyczaj tylko krok.

– A widzisz jakąś różnicę? Formalnie i tak nie żyjemy. Musimy zaryzykować. Przecież nie będziemy zabijać całe wieki strachliwych.

Zaśmiali się dość nerwowo, wymienili uściski dłoni i rozeszli do nieciekawych zajęć.

Garbaty scalił się z betonem, a niegdysiejszy brunet wrócił do samochodu, gotowy pozwiedzać trochę dwudziestowieczną Polskę z czasów przemian ustrojowych. Nie ryzykował życiem, to nie była Armenia. Postanowił poświętować, ponieważ nie wątpił ani trochę w skuteczność pana Eamona.

Cieszył się, że ma tę sprawę za sobą i nie traktował jej więcej jak porażki. Tego typu umywanie rąk nazywał pracą zespołową.

Sitko

Подняться наверх