Читать книгу Sitko - Marek Zychla - Страница 9

Rozdział 5
Irlandzkie hufce

Оглавление

Seán zaprowadził dzieci do swojego namiotu. W jakiś, magiczny dla nich, sposób rozpoznał go pośród tysięcy innych, czym zadziwił zagubioną Monikę. Według niej podgniłą, materiałową zieleń zaklęto w trójkątne kształty i rozsypano po okolicy miejscami w rzędach, a miejscami chaotyczniej niż gwiazdy w kosmosie.

– Pośrodku obozu jest coś na kształt serca, z którego bije energia. – Seán zamyślił się na dłuższą chwilę. – To nasze niezamieszkane miejsce. Nikt nie chciałby czegoś tam zepsuć, na przykład podczas wbijania śledzi. Bajdałej, niedługo zaczniecie czuć rozchodzące się stamtąd fale, a wtedy orientacja w terenie wyda się wam dziecinnie prosta. Warto też zwracać uwagę na najdrobniejsze szczegóły: rozpoznawać ludzi czy drobne symbole okręgów.

– Symbole okręgów? – Monika nic z tego nie zrozumiała.

– Nieważne – odrzekł Seán. – Zobaczycie, że wkrótce zaprzyjaźnicie się z najmniejszym ziarenkiem piasku. Obozowisko wydaje się małe w zalewie bezczasu. Małe, nudne, przewidywalne, zapamiętane. Dzięki wam mogę przypomnieć sobie moje pierwsze dni tutaj. – Dygnął w podziękowaniu. – Kraina zdawała się taka ogromna i obca… Wspomnicie kiedyś te słowa.

Weszli do środka, gdzie nie pachniało zbyt ładnie. W dodatku panował tam podobny nieład, co na zewnątrz. Łóżka stały gdzie popadnie, to samo dało się powiedzieć o rachitycznych, drewnianych stolikach. Żadnych śpiworów czy plecaków pękatych od ciuchów . Na większości prycz leżeli chłopcy zbliżeni wiekiem do Seána. Cisza rywalizowała z bezruchem. Chaos romansował z nowością ubrań.

Mieszkańcy podnieśli się na widok gości, zdecydowanie z ciekawości, nie ze strachu. Rzucili kilkoma żartami, wymienili nieuprzejmości, po czym zaczęli przybijać piątki Sebastianowi. Niemal każdy powiedział coś o jego aniołkowej urodzie.

Seán zabrał się do prezentacji:

– Ten tutaj to Ceudawg. – Wskazał na najbliższego im chłopaka. – Kupa mięśni, ale zwiemy go czasem Tchórzliwcem.

Śmiech wypełnił namiot.

– Tam w rogu leży, a raczej śpi i chrapie, sam Sol Osol! Wstawaj Sol! Gość, który potrafi godzinami stać na jednej nodze.

– Po co? – zapytała Monia.

– To proste – szepnął chłopak. – Drugiej nie ma.

Nastolatkowie ponownie ryknęli śmiechem. Monika próbowała zapamiętać dwa obco brzmiące imiona. Ceudawg, Sol Osol? A okazało się, że to dopiero początek.

– Cała zaspana reszta to bracia Bonnar. – Ceudawg podszedł do nich i ukłonił się nonszalancko. – Piątka mężnych, irlandzkich chwatów, podobnych do siebie jak palce spracowanej dłoni. Imionami się nie przejmujcie – kolejny raz odgadnięto myśli dziewczynki – nawet ja ich ze sobą mylę. Najstarszego najłatwiej rozpoznać, ponieważ głównie to on mówi. Aha – dodał – a ze mnie żaden tchórz. Za to tego tam – wskazał na Seána – spiorę zaraz na mokrą glebę. Nie będzie dogadywał hufcowemu dowódcy.

– Poznajcie Monikę i Sebastiana. – Seán ratował się dobrymi manierami. – Dopiero co przybyli i nie mają gdzie mieszkać. Pomyślałem sobie, że moglibyśmy troszeczkę tu poprzestawiać łóżka, przez co…

– Nie bierzcie tego do siebie, ale nie – przerwał mu Ceudawg, który wcale nie wyglądał na zasmuconego. – Namiot jest typową ósemką, chociaż wygląda na dziesiątkę. Poza tym altruizm w tej części światów nikomu nigdy nie wyszedł na dobre. Zasada ograniczonego zaufania dotyczy szczególnie najmłodszych. Niestety, nie wiem kto ani po co dostarczył was tutaj. To co najmniej niepokojące. Powiem więcej, dlatego że was lubię: nie chcę wiedzieć, czyj chory umysł sprowadził was tutaj. Ostatnio, a mam na myśli wasze wieki, nie trafia się tu przypadkiem. Nikt już nie błądzi we mgle, a moim zadaniem jest ochrona siódemki hufcowych braci. Przykro mi – skłamał.

– To jeszcze dzieci. – Seán wyglądał na zdenerwowanego. – Nie ma w nich zła czy obłędu. Bajdałej, nie poradzą sobie bez nas.

Ceudawg pokręcił tylko głową.

– Nic się nie stało. – Monia położyła dłoń na drżącym ramieniu Seána. – Dziękuję, że opowiedziałeś nam o krainie. Poradzimy sobie. Nie mamy innego wyjścia. – Chwyciła Sebastiana za rączkę. – Jakoś.

– Poczekajcie. – Najstarszy z braci Bonnar przeskoczył przez pryczę i stanął pośrodku namiotu. – Możecie zostać. Weźcie sobie moje wyrko. Ja znikam.

Monika zbaraniała. Spojrzała na Ceudawga, który wcale nie wyglądał lepiej. Wreszcie ocknął się, pokręcił głową i przemówił do ofiarodawcy:

– Jak to „znikam”? Gdzie zamierzasz zamieszkać? Takie rzeczy powinno się konsultować ze mną, nie sądzisz?

– Zamierzamy uciec – konsultował zatem chłopak. – Chcieliśmy z tobą o tym porozmawiać, lecz jak zwykle nie miałeś bezczasu.

Reszta braci stanęła przy nim. Wyglądali jak ciut mniejsze lub ciut większe kopie najstarszego. Jednonogi Sol Osol obudził się, po czym usiadł na pryczy (okazało się, że nie ma również prawej ręki) i rzekł:

– Miałem sen. Dziwny sen. Kolorowy i wyjątkowo piękny. Coś na podobieństwo porozrywanej tęczy. Dzieci zostają, a wy – spojrzał na Bonnarów – uważajcie na siebie. Polubiłem was, chociaż niektórych nie da się lubić. Pamiętajcie, jak trudno jest uśpić Tłuściocha – dodał. – Z pewnością uda się go zmorzyć tym waszym pseudo-bimbrem. Musicie podumać nad lepszym planem. Pomógłbym, jednakże z zasady nie mieszam się w nic ryzykownego. Jak się ma po jednej ręce i nodze, człowiek zastanawia się dwa razy nad każdym posunięciem.

– O co tu chodzi?! – ryknął Ceudawg. Podszedł do wejścia, odsznurował i opuścił klapy namiotu. – Nikt stąd nie wyjdzie, dopóki mi tego nie wyjaśnicie! Jesteśmy hufcem, formalnie lub nieformalnie, więc powinniśmy trzymać się razem. A przynajmniej mówić sobie o najważniejszych sprawach! Jestem waszym przywódcą, na Taranisa! Nie można opuszczać przyjaciół ot tak sobie.

– Oni chcą uciec – rzucił Seán. – Planowali to przecież od dawna.

– Uciec? Po co uciekać z krainy wiecznej młodości? – Na twarzy Ceudawga pojawił się uśmiech. – Śmierci się braciszkom zachciało? Świat na pewno się zmienił, poszedł do przodu. Jak wy tam sobie poradzicie?

– Przepraszam, czy my także należymy do hufca? – Monia podniosła rękę. – Moglibyśmy się na coś przydać. Ja jestem sprytna, Seba mały. I nie brakuje nam odwagi. Obiecujemy słuchać się przywódcy. Nie będziesz miał z nami – spojrzała przepraszająco na Bonnarów – takich problemów.

Bracia spojrzeli po sobie. Najstarszy z nich rzekł cicho w stronę dzieci:

– Irlandzkie hufce to nie zabawa. W dodatku nie są dla dziewcząt i przedszkolaków.

– Ja chcę być w hufcu. – Łzy zabłysły w oczach Sebastiana.

– Dajcie nam tylko jedną szansę. – Dziewczyna nie poddawała się łatwo.

Seán spojrzał błagalnym wzrokiem na Ceudawga. Chciał pomóc nowym przyjaciołom, ale nie odzywał się, ponieważ wszystko zostało już powiedziane.

– Zostają – powtórzył Sol Osol. – Jej brat odegra znaczącą rolę w tym całym syfie. Nie wiem jaką, dlatego nie naciskajcie. Tyle wyśniłem, niemniej nie znam szczegółów. – Spojrzał na zapłakanego Sebastiana. – Nie pozbywałbym się klucza do ewentualnego zwycięstwa, bo jakaś wojna, prędzej czy później, wybuchnie. Z tymi wariatkami u steru to raczej wkrótce…

– Czyli postanowione. – Ceudawg usiadł na swoim łóżku. – Szykujmy się do testów, zaś ze mnie taki przywódca, jak z Tłuściocha maratończyk. Lider, ale tylko z nazwy.

– Testów? – zamarudziła Monia, która w szkole nie radziła sobie z nimi najlepiej.

– Tak, testów, egzaminów, wyzwań. Musisz je przejść, żeby zostać Fennidem.

– Kim?

– Jednym z nas. Dołączyć do hufca.

– Chyba jedną, bajdałej? – poprawił go Seán.

– Domagacie się precedensu, to będziecie go mieli. – Ceudawg podniósł się z pryczy. – Czy dziewczyna sobie poradzi? – Wzrokiem przeleciał po twarzach kompanów. – Nie sądzę. No, lecz tak bywa, gdy lekceważy się przywódcę.

– Widywaliśmy tu dziewczyny – wtrącił Sebastian.

– Zdarzają się. To prawda – odrzekł Ceudawg. – Nie są jednak członkiniami hufieckich band. Zwykle strzelają dobrze z łuku, nadają się więc na strażniczki. A kiedyś, poza krainą, opatrywały żołnierskie rany. Mimo to do walki, tej najprawdziwszej, odartej ze skóry złudzeń, bierzemy tylko i wyłącznie chłopców.

Ciszę, która zapadła po tych słowach, przegonił ryk rogów.

– Boginie wzywają – przekazał Seán na ucho Monice. – To nigdy nie wróży niczego dobrego.

– Idziemy! – Sol Osol stanął na nodze. – Ceudawgu, prowadź! Szare Szpaki służą wiernie królowym! Oficjalnie – dodał szeptem i puścił do dziewczynki oko.

– Szare Szpaki? – zapytała.

Nie doczekała się odpowiedzi.

Ruszyli na północ. Ryk rogów zmroził im w żyłach ospałą krew.

***

Zieleń karoserii przeszła z rozmycia we względną stałość. Zapachniało rdzą, smarem i nagrzaną tapicerką. Jacob oddychał głęboko.

– Weź się w garść – ryknął śmiechem. – To tylko kac, maleńka. Trzeba cholerstwo wypocić. Minie.

Silnik warknął z trudem. Corsa odzyskiwała swój zdezelowany wygląd.

– O wiele lepiej. – Jacob pogłaskał ją po desce rozdzielczej. – Przełóż kierownicę na drugą stronę, najlepiej wraz ze mną. – Po kabinie rozlała się mgła, a kiedy zniknęła, Jacob faktycznie siedział po lewej stronie. – Dotarliśmy na miejsce, gdzieś w postsowieckiej Polsce, czy jak to się mówi. Zawsze kiepsko mi szło z historii. No nic, będziesz mogła odpocząć. Dziękuję za pomoc. Bez ciebie – zawahał się – dalej byłbym nikim.

Zatrzymali się pośrodku naszpikowanego blokami osiedla, które tonęło w szarościach od chodników po niebo. Konkretnie w szarościach, brązach i trzydniowym deszczu. Niewiele samochodów stało na rozciągniętych wzdłuż ulicy parkingach, za to tym, które się sporadycznie pojawiały, brakowało krągłości ich następców.

– Lata dziewięćdziesiąte, tak na oko. – Ocenił Brunet. Sięgnął po kostkę i wsunął ją do kieszeni marynarki. – Udało się nam, maleńka. Zero Facebooka i słitfoci. Spokój i wolność.

Jakiś staruszek zastukał delikatnie w szybkę. Szerokim parasolem zahaczał o dach corsy.

– Co to za cacko? – odezwał się, gdy tylko Brunet opuścił szybę. – Widzę, że opel, ale coście przy nim nakombinowali. To już nie Nova, zdaje się.

– Corsa B – burknął kierowca. – Od dziewięćdziesiątego trzeciego w masowej produkcji. Trochę podrasowana.

– Od dziewięćdziesiątego trzeciego? To dopiero za dwa lata. – Mężczyzna aż gwizdnął z wrażenia, przy czym trysnął na samochód śliną.

Corsa cichutko sapnęła.

– Skąd żeś pan ją tak wcześnie dorwał? Prototyp?! Widzę, że tablice jakieś zagraniczne. Pewnie handluje pan na Łęknicy. Powodzi się, z tego co widzę.

Jacob zaklął w myślach. Sięgnął do kieszeni po kostkę, przymknął na chwilę powieki i rzekł:

– Jakie tam zagraniczne? To przez ten deszcz musiało się panu przywidzieć.

Mężczyzna cofnął się o kilka kroków i spojrzał na rejestrację.

– Faktycznie. – W głosie zabrzmiała niepewność. – Czego się nie dopatrzę, to dopowiem – wydukał przepraszająco.

– A z tą Łęknicą, to nie ma się czym chwalić. Trafiają się lepsze dni. – Puścił do rozmówcy oko. – Kombinuje się, sam pan rozumie. Takie czasy.

– Rozumiem, rozumiem. A czego tu nie rozumieć?

Wymienili się uśmiechami.

– Ile to cudo wyciąga?

– Sto sześćdziesiąt na niemieckich drogach. Niesamowite uczucie. A pan czym się rozbija, jeśli można zapytać?

– Fiacikiem, za to dopieszczonym, choć gdzie mu do tego cuda. Sto dwadzieścia, sto trzydzieści maksymalnie, jak z Zielonki się uda rozpędzić przy Bieniowie. Całym autem wtedy trzęsie! Ech, za późno się człowiek dorobił.

– Jeszcze będzie dobrze – skłamał Brunet. – Zobaczy pan. Najlepiej wciągnąć się w politykę.

– Tak pan myśli? Młody pan jest, to i polityka lepiej do pana pasuje. Do tego potrzeba nerwów. No nic, idę dalej, bo się do roboty spóźnię.

– To nie autem do pracy? – zdziwił się Jacob.

– Fiacikiem to ja w weekendy na rybki albo do znajomych, do Zielonej Góry właśnie. Tak to raczej spacerkiem, dla zdrowia. Dobrze jest rozruszać stare kości i porozmawiać z sąsiadami. Emerytura tuż, tuż, to sobie po kraju pojeżdżę. Dekora zresztą niedaleko, a nie będę samochodu na dworze zostawiał.

Brunet domyślił się, że wspomniana Dekora to nazwa jakiegoś zakładu pracy. Nie chciał brnąć w nieciekawą rozmowę, żeby nie wykazać się niebezpieczną ignorancją. Niebezpieczną dla sympatycznego staruszka.

– Miłego dnia – zakończył i otrzymał to samo w odpowiedzi.

Poczekał, aż miłośnik motoryzacji zniknie mu z pola widzenia, odpalił silnik i przeparkował samochód sto metrów dalej. Po drodze wysłał kostce polecenia. Corsa nabrała kościstości, jeszcze bardziej zubożała na desce rozdzielczej, by na koniec zrzucić z siebie piekące krople starczej śliny.

– Wybacz, maleńka – szepnął Jacob. – Przez jakiś czas będziesz niezwykle zwykłym fiacikiem. Pocieszę cię, że mnie również czekają zmiany.

Ciemne i gęste włosy Jacoba wpierw zbladły, a po chwili zaczęły wsuwać się w skórę. Mężczyzna przymknął oczy i czekał na finał transformacji. Do pierwszych zmarszczek szybko dołączyły drugie, lecz twarz ciągle wyglądała promiennie, choć niemłodo. Ramiona uzbroiły się w masywniejsze mięśnie, nogi stwardniały, poszerzyła się klatka piersiowa. Na sam koniec zniknął wąsik oraz zmatowiała odzież.

– No, wyglądam jak klasyczny Polak. – Wyszedł z auta. – Ale piździ! – Zamarzył o wełnianej czapce.

Szedł pewnym krokiem po szerokich, kwadratowych płytkach chodnikowych. Mijał co kilka sekund przesmyki prowadzące na kolejne podwórka. Przechodnie mijali Jacoba bez słowa, jeszcze niżej opuszczając głowy, jakby wystraszeni nietypową w tamtych czasach sylwetką oraz brakiem fryzury.

Przesadziłem – pomyślał Jacob, ale póki co postanowił niczego nie zmieniać. Dane z kostki potrafiły w takich chwilach płatać mu figle. Nigdy nie zapomni akcji w zachodniej Armenii, daleko lub niedaleko od Gyumri z końcówki lat osiemdziesiątych poprzedniego wieku, gdzie dwadzieścia pięć tysięcy ludzi zginęło podczas trzęsienia ziemi. Jacob – z naiwną i zdecydowanie młodzieńczą radością – uwielbiał podróże w niedaleką przeszłość, czym rekompensował sobie upiorność pracy. Tamtym razem niemal zgubiła go brawura i wraz z lekcją historii przyszło tsunami głodu oraz znieczulenie na widok krwi. A przecież zamierzał pozwiedzać tylko Mały Kaukaz, a przy okazji wziąć udział w jakimś ważnym historycznie wydarzeniu!

Tak, ujrzał wtedy najczystsze zło. Nie spojrzał mu w oczy, ale stanął u jego boku.

Po wszystkim zraził się jednak do niespodzianek i wymusił na kostce znajomość języków. Postanowił trzymać się już od historii z daleka. Wolał raczej wybiegać w przyszłość, nie tylko marzeniami.

Ostatnie z podwórek okazało się tym, do którego zmierzał. Rozpoznał je po jaśniejszej elewacji jednego z czterech bloków – po poszarzałej bieli i wyblakłym różu, które pasowały do wspomnień Turowskiej zaserwowanych mu przez kostkę.

Jacob zwolnił, kiedy mijał klatki schodowe. Przy większości z nich zauważył czarne lub metaliczne kwadraty z masą przycisków. Chłód stali wtopiony w bezduszność betonu.

Mieli interkomy?! – zdenerwował się w myślach. Sięgnął do wiedzy kostki. Domofony, tak to się nazywało – odkrył z satysfakcją. Czemu nigdy nic nie może się zwyczajnie udać? Wieczne komplikacje.

Zatrzymał się przy przekrzywionej jarzębinie, odetchnął. Rzucił okiem na kwartet bloków. Pośrodku podwórka grupka dzieciaków obsiadła murek przy piaskownicy. Obserwowali go z bezczelną wręcz ciekawością oraz czymś na kształt podszytego zainteresowaniem niepokoju. Z pewnością przełamał ich wczesnojesienną nudę.

– Hej, smyki – krzyknął prawie, a w wielu oknach natychmiast pojawiły się zafirankowe cienie. Jacob poczuł, że jest obserwowany. – I jak się sprawują te cacka? – zapytał wystarczająco głośno, żeby zostać usłyszanym także na najwyższych piętrach. Ręką celował w kolejne domofony. – Jak się te – sięgnął znów do pamięci kostki – kasety bramowe sprawdzają? Montujemy takie cuda w Żaganiu.

– To na ile one kabli chadzają? – Jakiś staruszek z parteru postanowił sprawdzić intruza. – Może nam pan coś więcej o nich opowie?

– Chodzi panu o żyły kablowe? – Jacob podszedł bliżej. – Wojciechowicz jestem – przedstawił się, czym uniknął odpowiedzi na wcześniejsze pytanie.

– Mamy tu Wojciechowiczów, mamy. I lubimy. A co pan tak dzieciaki zaczepia? Nieładnie to, nawet w Żaganiu nie uchodzi, a co dopiero w Żarach, w prawdziwym mieście, nie jakimś tam zadupiu.

– Kto wie więcej, drogi panie, jak nie te szkraby? Wszystko widzą i jeszcze więcej słyszą, a jak ja inaczej towar sprawdzę? Może to nasze, skradzione? Dzisiaj lepiej nie ufać nikomu. Wszyscy kombinują! Kapitalizm, psia mać! Większość pozostała jeszcze w czerwonych czasach.

– Prawda. – Doleciało z okna. – Mnie te wasze cudeńka nie cieszą, ale tak ponoć bezpieczniej. Lepiej, bo i rowery nie giną, i gówniarzeria nie plącze się po piwnicach. Jeszcze do niedawna wszyscyśmy się tu dobrze znali, ale pojawiają się nowi lokatorzy i żądają zmian. Tylko w tamtym bloku – wskazał na szaroróżową bryłę – w tym dekorowskim, wciąż ci sami ludzie.

– Czasy się zmieniają. – Jacob podkreślił wypowiedź niskim westchnięciem. – Roboty mam więcej niż włosów pod pachami. Nic tu po mnie. – Machnął na pożegnanie.

– A pan nie z tych Wojciechowiczów? – Ciekawość wygrała u staruszka z ostrożnością.

– Z których? Tych ze wschodu? – rzucił cokolwiek.

– Z żadnego wschodu, panie. Ona księgowa w Dekorze, a on w PKSie jeździ, tylko nie na autobusach.

– Przykro mi, nie znam. – Jacob pokręcił głową. – Z tego bloku?

– Tak, z pierwszej klatki. Dobrzy ludzie. Pracowici i mają wychowaną córkę, nie taką, jak te tutaj łobuzy! – Uderzył podniesionym głosem w grupkę dzieci z piaskownicy. – Całe lato mi piłkami obok okien kopali! Gówniarzeria, powtarzam panu, gówniarzeria!

– Nieładnie. – Jacob zwrócił się do dzieci takim tonem, że u każdego uśmiech spłynął w piasek.

– Ha! – ucieszył się staruszek. – Żeby mnie się tak te szkodniki bały!

– Zamknij się pan, panie Dołek, a nie dzieci straszysz! – krzyknęła pokaźna kobieta gdzieś z górnego piętra. – Bo tam zejdę i inaczej pogadamy!

– Widzi pan! – Piana trysnęła z kącików pomarszczonych ust. – Nowi ludzie, nowe obyczaje! A kiedyś to wszyscy żeśmy się dobrze znali… – Dołek zatrzasnął okno.

Pięknie – pomyślał Jacob i ruszył w stronę ulicy. Będę potrzebował Garbusa.

Zerwał sobie kiść owoców z jarzębiny i pomaszerował w stronę centrum miasta. Pstrykał podeschniętymi kulkami w co popadnie, a to w ławki, a to w śmietniki. Wzywał przyjaciela rytmem tych pstryknięć.

Zadziałało.

U nich zawsze działało to, co najgłupsze. Wystarczyło chcieć, a rzeczywistość naginała się w stronę absurdu.

Sitko

Подняться наверх