Читать книгу Sitko - Marek Zychla - Страница 7

Rozdział 3
Profesor Gallagher i boski Taranis

Оглавление

Hostel nie świecił pustkami, tylko czystością udekorowaną liniami jarzeniówek przebogatych w waty. Każdego dnia meldowało się w nim zaledwie kilka osób, niczym jakiś powidok wakacyjnych tłumów. Pogoda przegnała ludzi w cieplejsze rejony świata, ku zadowoleniu leniwego recepcjonisty w bardziej niż podeszłym wieku.

Marzena i chłopak weszli do środka. Młodzieniec chwycił jej dłoń i poprowadził wzdłuż korytarza. Recepcjonista o nic nie pytał, pomachał za to ospale. Po chwili wrócił do rozwiązywania krzyżówki z gazety dla farmerów. Nie należała do łatwych, lecz bez problemu wypełniał pustkę kwadratów szarością grafitowych linii.

– Załatwione. – Chłopak puścił do Marzeny oko, co spotęgowało w niej obrzydzenie. – Wynajęliśmy pokój. Nic szczególnego, niemniej jest ładnie i czysto. Spodoba ci się.

– Wynajęliśmy? – Kobieta przystanęła. – I o co chodziło z tym prezentem? Królicza łapka? O czym ty w ogóle myślałeś? Do eleganckiego pudełka władowałeś futerko ociekające krwią, z wystającą, połamaną kością… – Drżącą dłonią zakryła usta. Zaczęła głęboko oddychać.

– Pomyślałem, że tak będzie miło… Musiałem improwizować, bo zabrakło czasu na zakup Maneki-neko, takiego japońskiego kociaka szczęścia. Ze względu na wiek nie mam pojęcia, jak postępować z kobietami.

– Słuchaj, uważnie mnie posłuchaj. Jestem zagubiona, nie tylko fizycznie, ale i tu, w głowie. – Palcem stuknęła nie w swoje, a w jego czoło. – Zdaje się, że coś wiesz, ale albo jesteś zbyt głupi, żeby mi to przekazać, albo najzwyczajniej w świecie zbyt młody, żeby cokolwiek zrozumieć. Czuję się pusta. – Westchnęła. – Powiedz mi, o co w tym chodzi. Mów, inaczej poczujesz się gorzej niż ja tam, przed wejściem.

Chłopak przestał się uśmiechać. Przytłoczyło go poczucie winy.

– Znalazłem królika przy drodze i pomyślałem…

– Do rzeczy! – przerwała mu Marzena.

– W pokoju czekają na nas dwie panie. – Powstrzymał ją gestem. – Wiem, jak to brzmi, niemniej to właśnie one, a szczególnie profesor Gallagher, wszystko ci wytłumaczą. Myślę, że możemy ci pomóc. Że możemy pomóc sobie nawzajem – poprawił się po namyśle. – Proszę.

– Prowadź… I wiesz co?

– Słucham?

– Nie wręczaj kobietom prezentów. I trzymaj się z dala ode mnie.

***

Pokój okazał się pokoikiem bez salonowych perspektyw, za to przesiąkniętym wątpliwym urokiem szpitalnych salek. Pośrodku stał stół otoczony kwartetem krzeseł i taką samą ilością łóżek w zewnętrznym kręgu. Na parapecie siedziała wysoka kobieta, zbudowana głównie z mięśni. Ramiona zaplotła na ogromnych piersiach, które sprawdzały wytrzymałość polarowej bluzy. Milczała. Zamiast niej zaczęła mówić staruszka, która dreptała po pokoju w tempie uderzeń swojego wiecznie drzemiącego serca.

– Nazywam się Amy Gallagher. Habilitowałam się z antropologii, choć param się również socjologią. Szczególnie w feministycznych sferach, że tak po ludzku powiem. Nic, co trąci nauką, nie jest mi obce, droga koleżanko. Mogę tak mówić? Jest pani po studiach? Pewnie tak, jak większość emigrantów z Polski.

Chłopak wymownie chrząknął.

– A tak. – Staruszka spuściła głowę. – Ładna z pani kobieta. Szkoda, że włosy ma pani tlenione. Cóż, taka moda. Przynajmniej w panterkę się pani nie wciska, jak niektóre. Konkrety, konkrety i jeszcze raz konkrety. Najlepiej jak przejdę do sedna sprawy. Po pierwsze: czy ma pani jakieś pytania?

Zaskoczyła Marzenę. Z tym nagłym milczeniem nie było jej do twarzy.

– Mam – odparła kobieta. – Jasne, że mam, i to masę. Dlaczego wy wszyscy mówicie po polsku? Bez obrazy, ale wyglądacie wyspiarsko.

– Jesteśmy Polakami w podwójnym znaczeniu tego słowa, że tak się wyrażę. – Profesor przysiadła na łóżku. – Dlatego wybrano nas do tej misji. Moja rodzina wywodzi się od pierwszych z nich, od tych z przełomu wieków. Wyselekcjonowano nas starannie, z najlepszych, droga koleżanko! Widzi pani tego młodzieńca? – Wskazała na zawstydzonego chłopaka. – Jest, jakby to powiedzieć, czynnikiem wzbudzającym zaufanie. Niespełna dwadzieścia lat na uroczym karczku, do tego twarz Adonisa z popkulturowego boysbandu. Na pewno panią zauroczył. Czyż nie okazał się strzałem w dziesiątkę? No, proszę przyznać.

– Raczej niewypałem – mruknęła Marzena.

– Rozumiem – skłamała staruszka i sięgnęła do torebki. Chłopak nie zdążył zareagować. Coś pisnęło, zaszumiało, po czym zniknął.

Na moment Marzenę sparaliżował strach – taki, który ugina kolana, a kroplom krwi nakazuje połączyć się w fale. Krzyknęła, ratując się chłodem klamki, po czym uciekła z pokoju.

– Złap ją – staruszka zwróciła się do muskularnej koleżanki – i nie zrób jej krzywdy. Musi zaufać Taranisowi. Zadziałaj niestandardowo, proszę.

Kobieta ruszyła z prędkością, o którą nikt by jej nie podejrzewał.

– Trzeba to będzie zatuszować. – Profesor przymknęła oczy.

Zdrzemnę się – pomyślała i niemal natychmiast zaczęła chrapać.

Na korytarzu cichły odgłosy ciężkich kroków.

Staruszka śniła o wielkiej kostce lodu.

***

Sebastian z Moniką pognali z wiatrem, żeby tylko oddalić się od zagrażających im przebudzonych zwałów tłuszczu. Ich ubrania zmieniały się w oczach, przy tym nabrały odcieni brązów i szarości. Maluchy nie zasapały się, nie zgrzały, nie poczuły nawet zmęczenia. Zwolniły dopiero po kwadransie biegu. Pierwszy raz udało im się trochę rozejrzeć.

Większość ludzi w ogóle nie zwracała na nich uwagi – tak, jak i na siebie nawzajem. Dzieci mogły błąkać się bezmyślnie po terenie obozu i nikogo to nie interesowało. Niektóre z mijanych osób odburkiwały coś niemiłego na ich pytania, o ile w ogóle raczyły cokolwiek odpowiedzieć. Wszyscy, bez wyjątku, byli przerażająco smutni. Wyglądali, jakby właśnie wyczerpały im się zapasy szlochów, uśmiechów i łez, a pozostały jedynie miny wyzute z emocji.

Przynajmniej nie okazywali agresji, której Monia się obawiała.

– Stlasno tu – przyznał Sebastian, kiedy wreszcie się zatrzymali.

Najwidoczniej tutaj nie padało, choć przebiegli zaledwie kilometr. Wszędzie, nawet na niektórych namiotach, zalegał suchy, drobny piach. Nie dało się wypatrzeć choćby źdźbła trawy. Zastygłe powietrze pachniało delikatnie borem. Węch wracał, pozostało zapomnienie.

– To sen – uspokoiła braciszka Monika. – Pobawimy się, pohałasujemy i uda się nam obudzić. Jakby co, będziemy się szczypać.

Połaskotała Sebę, a ten wybuchnął śmiechem, czym ściągnął na siebie zniesmaczone spojrzenia. Wyglądał jak zwykle uroczo, w dodatku po maści pozostały mu zabawne, niebieskie wąsy.

Radość zniknęła po chwili, odarta z zaraźliwości. Wróciło przygnębienie.

– Nic nie pamiętasz? – spytała dziewczynka. – O to ci chodzi? Nic ważnego?

Chłopczyk pokiwał głową. Łzy zawisły mu na rzęsach.

– Ja też, ale to taki dziwny sen. Gdzieś są rodzice i na pewno nas szukają, czyli coś jednak wiemy. Nie straciliśmy całej wiedzy, tylko najważniejsze wspomnienia. To na pewno mądrzy ludzie – wróciła do najważniejszego tematu – szczególnie tata. Tatusiowie to najodważniejsi mężczyźni we wszechświecie, braciszku. Zrobią dla dzieci wszystko. Poza tym mamy siebie. Nigdy cię nie zostawię. Dobrze?

Maluch skinął w odpowiedzi głową.

– I cielni? – przedarło się przez chłopięcy szloch. – Tatusiowie są cielni?

Monika musiała przez chwilę pomyśleć, lecz zrozumienie napłynęło dość szybko.

– Tak. Tatusiowie są bardzo dzielni – przyznała. – Dzielniejsi nawet od chłopczyków, chociaż to nie znaczy, że chłopcy są bojuszkami. Musimy tylko poczekać na ratunek.

Poszli dalej, w głąb obozu. Przyglądali się wszystkiemu i wszystkim. Nikt nie nosił mundurów harcerskich, choć każdy miał na sobie czystą, jakby niedawno zakupioną odzież. Dominowały brązy, obok nich żółcie z szarościami. Pomimo wszechobecnego lenistwa mieszkańcy wyglądali na wysportowanych. Mniejsze dzieci bawiły się spokojnie w piasku, a starsze siedziały lub leżały na ocienionych namiotami pryczach. W dalszym ciągu nikt nie zwracał na nich uwagi.

– Widzisz, nie jest tak źle – uśmiechnęła się do brata dziewczynka. – Wieczorem pewnie będzie piękne ognisko i dużo śpiewania. Poznamy kogoś, kto opowie nam o tym miejscu. Razem znajdziemy rodziców.

– Okniśko! – ucieszył się malec. – Pianki.

– Tak, może uda się usmażyć pianki.

– Na to bym nie liczył. Wiem, że starasz się uspokoić dzieciaka, ale trzymaj się faktów. – Wysoki chłopak podniósł się z mijanej przez nich pryczy. Gęste, ciemne włosy opadały mu na ramiona, zbite w coś na kształt grubych dredów. – Boginie nie przepadają za ogniem, więc o ogniskach nie ma sensu marzyć. Nie rozbudzaj u młodego wyobraźni. Bajdałej – trzy słowa zlał w slangową całość – ze śpiewaniem boginiom też nie po drodze.

Monia automatycznie uśmiechnęła się do nowego znajomego, by po chwili przybrać surową minę.

– Ładny ten twój brat – dodał rozmówca. – Nie wiem, czy to źle, czy wręcz przeciwnie. Przynajmniej wzbudzacie sympatię, przy całej tej niezaradności. Młodzi jesteście. Bardzo młodzi. Szczególnie duchem – dodał ciszej, jakby tylko do siebie.

– Dlaczego z nami rozmawiasz? – zapytała dziewczyna. – Ludzie nas omijają. Nikt nie zwraca na nas uwagi.

– Nie do końca. – Chłopak podszedł bliżej i wyciągnął dłoń. Wyglądał na dwanaście, trzynaście lat. – Mam na imię Seán – przedstawił się półszeptem.

Z migdałowych oczu wyrostka biły radość i rozsądek, charakterystyczne dla męskiej dojrzałości, a nietypowe dla młodego wieku. Fryzura paradoksalnie dodawała mu uroku.

– Nie będziesz miał przez to kłopotów? – Monika wolała unikać konfliktów, przynajmniej teraz, na początku ich pobytu w obozie. – Czasami dobrze pozostać niezauważonym.

– Nie martw się o mnie. Dzieciaki są tutaj nieufne i nie ma się czemu dziwić, ale nie jesteśmy dzikusami. Bajdałej, wszyscy w obozie dużo przeszli, dlatego najlepiej pilnować własnego nosa, co najwyżej nosów najbliższych przyjaciół. Ty masz brata, a my zawsze przybywaliśmy tu sami. Nie pamiętaliśmy rodziny, tylko jej ideę. Dlatego każdy zapewne wam zazdrości. Okazują to w idiotyczny sposób, niestety. Niewykluczone, że większości nie stać już nawet na zazdrość.

– Gdzie jesteśmy? – Monia uścisnęła szeroką i pobrużdżoną dłoń. Zaskoczyła ją szorstkość skóry Seána.

– Kiedyś odpowiedziałbym, że w Tír na nÓg, czyli przepięknej Krainie Młodych, bajdałej, jednej z kilku zresztą. Niestety, niewiele zostało tu do polubienia. Lajkiem nie rzucisz. Podoba ci się u nas? – zapytał Sebastiana.

– On cię nie rozumie – rzekła Monia. – Jesteśmy z Polski, a Sebastian nie poszedł jeszcze do szkoły, nie mówi po angielsku. – Zdziwiła się, że pamięta wszystko, co dotyczyło jej lub brata, ale nic, co choćby zahaczało o temat rodziców.

– Rozumie, rozumie i mówi – zaśmiał się Seán. – Lepiej niż po polsku. Prawda, smyku?

– Rozumiem – odpowiedział Bastek idealną angielszczyzną. W tym właśnie momencie skończyło się też jego seplenienie.

– Tobie pewnie też akcent się poprawił, blondyneczko.

– To Monika, a nie blondyneczka. – Bastek pierwszy raz stanął w obronie siostry. Wyglądał teraz na odważnego i wojowniczego chłopca.

– Spokojnie. Tylko was sprawdzam. – Seán podał mu rękę na zgodę. – Obóz wpływa na każdego z nas podobnie. Nie kończy się na utracie pamięci, niestety, chociaż ogólnie nie jest źle. Zobaczycie. Bajdałej, będziecie mieli całą masę bezczasu, żeby się o tym przekonać.

Dziewczynka niewiele zrozumiała, lecz dopiero teraz porządnie się przestraszyła.

***

Marzenę przyprowadzono – a raczej przyniesiono – po czym rzucono na podokienne łóżko, zahaczając o parapet. Krwawiła z nosa nie mniej niż z rozciętej wargi. Czarne myśli rozlewały się po jej głowie niczym siniaki pod skórą – te splotły się w jedną, bolesną całość.

Profesor Gallagher objawiła się jako kiepski żart z rozsądku. Pomarszczona pochwała snobizmu, która zalatuje fabryką leków. O chłopaku Marzena wolała nie myśleć. Więcej dobra i uroku miała w sobie nawet silnoręka. Ta przynajmniej nie żartowała i pewnie nawet nie przywykła do uśmiechu. Była szczera i z pewnością najmniej głupia.

Oni są wszystkim, co znam – pomyślała Marzena, przez co pozwoliła łzom spłynąć na pościel. W pamięci pozostały jej zaledwie niejasne obrazy ucieczki. Przed kim lub przed czym? Nie miała pojęcia. Co mogło być gorszego od tego nowego życia? Co mogło mieć w sobie mniej sensu? Śmierć? Wątpiła.

– Elaine! – oburzyła się obudzona staruszka. – To przesada, żeby kneblować biedną kobietę! Skalałaś niewinność! Taranis nie będzie zadowolony.

– Stawiała czynny opór – mruknęła silnoręka. – Poza tym nie lubię krzyków. Stoi ktoś tuż obok mnie i drze się jak królowa papug. To brak szacunku, tyle powiem.

Profesor podeszła do obezwładnionej Polki.

– Jeśli obieca pani, że obejdziemy się bez awantur, ściągnę taśmę i wyjmę knebel. A poza tym – nagle ją olśniło – proponuję przejść na ty. Spędzimy ze sobą sporo czasu. Zaprzyjaźnimy się na śmierć i życie! – Uśmiech staruszki rozszerzał się powoli, pogłębiając tylko siatkę zmarszczek na jej twarzy. – Faktycznie. Wybrałam nie najlepszy moment na takie dywagacje. Proszę mi wierzyć, że wzajemne zaufanie ułatwi przetrwanie naszej trójki. Ten swoisty mutualizm czy protokooperacja raczej…

– Pani profesor – chrząknęła Elaine. – Ona nic z tego nie rozumie.

Staruszka pokiwała głową i jednym pociągnięciem zerwała taśmę. Marzena jęknęła wbrew sobie, bo nie chciała dawać im tej satysfakcji. Wypluła zakrwawioną szmatę.

– Zapłacicie mi za to – zapewniła.

Elaine podeszła bliżej. Naprężyła bicepsy niczym grecki heros. Po krótkim namyśle Turowska postanowiła nie krzyczeć. Przymknęła oczy w oczekiwaniu na ból, który jednak nie nadszedł.

W tym czasie profesor Gallagher wróciła na łóżko. Sięgnęła do skórzanej, markowej torebki, mocując się wpierw dłuższą chwilę z zapięciem. Ponownie zaszumiało, po czym zmaterializował się dwudziestolatek. Miał usta pełne jedzenia, po brodzie spływała mu strużka ciemnego sosu. Rozejrzał się, z trudem przełknął i zaczął mówić:

– Mogłem jeść, nie wiem czemu, to skorzystałem z okazji. Gdybyście zobaczyły miny mnichów, kiedy usiadłem wśród nich z klopsikami! Wąchali, aż im się nosy spociły! – Marzena nic z tego nie zrozumiała. – Ale mniejsza z tym. Rozumiem, że jednak mnie potrzebujecie. – Spojrzał na staruszkę, która tylko rozłożyła szeroko ręce. – W pani wieku nie powinno się działać nazbyt pochopnie, pani profesor. Jedno potknięcie z króliczkiem, a wy skreślacie człowieka. Nieładnie. Brzydko! O wszystkim im powiedziałem! – Profesor pobladła i poszarzała na zmarszczkach.

W tym czasie Marzenie udało się usiąść, choć wykręcony bark długo miał jej jeszcze o sobie przypominać.

– Źle zaczęliśmy – przyznał chłopak. – Czasem tak jest, kiedy człowiek stara się zbyt mocno. Im mocniej, tym gorzej wychodzi, bo nerwy ze stresem włączają się do rozgrywki. Chciałbym cię bardzo przeprosić w imieniu mieszkańców naszej krainy. – Przeniósł wzrok na silnoręką, wyjątkowo pobladły na twarzy. – Nie musiałaś jej od razu tłuc, babochłopie! – Wzrok znowu powędrował, tym razem na staruszkę. – A jej nie odesłałaś?! – ryknął, a ta spuściła wzrok.

Cisza legła na łóżkach, po czym zaczęła parować i wypełniać pokój duchotą. Profesor postanowiła metaforycznie uchylić okno.

– Kiedy w grę wchodzi pośpiech, zawsze niewskazany, to nawet najmądrzejsi popełniają błędy. Głupstwa. – To słowo wypowiedziała z niemal fizycznym bólem. – Nikt już cię nie skrzywdzi, moja droga. Tak nakazuję.

Elaine usiadła obok Marzeny, po czym objęła ją ramieniem cięższym od większości normalnych, kobiecych ud. Szczęśliwie nie zalatywało jej spod pach.

– Przepraszam – wydukała. – Możesz mi oddać, tylko nie w nos, bo szczycę się tym, że nie został dotychczas złamany. Chociaż nie sądzę, żeby ci się to udało. Wal w policzek. Śmiało. Nie czuję bólu.

– To po cholerę cię lać, skoro nie czujesz bólu? – zdziwiła się Turowska.

– Też prawda. – Ciężka ręka opadła na kołdrę.

Elaine odeszła pod okno, zadumana nad tym zagadnieniem.

– W domu nic się nie zmieniło – zwrócił się chłopak do koleżanek. – Nie wiem, czy nie jest gorzej. Mieszkańców nadal otula bezczas, ale sama kraina… Księżyc i słońce nie znikają z nieba, mieszają się też pory roku. Coraz częściej wygrywa zima. Taranis niemal bezustannie uderza w ziemię młotem, żeby rozkuć ten cholerny lód. Pot mu leci strużkami po dupie! Wykończy się, biedaczysko.

– Młotem? – zdziwiła się Marzena.

– Młotem, młotem! – Chłopak ucieszył się z okazanego przez kobietę zainteresowania. – Żeby odmarzło. Uderza, lód kruszeje i na chwilę mamy spokój. Długo tak nie pociągnie – dodał po chwili. – On pije swój pot! Obrzydlistwo, a nie daj człowieku, żeby księżyc zaszedł!

– A co ma księżyc do rzeczy? – Marzena poczuła odrealnienie mocne jak nigdy dotąd. Mózg się broni – pomyślała. Jeszcze będziesz szczęśliwa, jeszcze będziesz bezpieczna.

– Siła Taranisa wzrasta wraz z jasnością księżyca. Ponoć. W blasku dnia nasz Bóg odpoczywa. Chrapie potwornie, ale idzie się do tego przyzwyczaić. Cała kraina Mag Mell legła na jego biednej głowie, a do tego roszczenia co poniektórych mieszkańców są… – Spojrzał wymownie na Elaine.

– Bo grał na zwłokę – burknęła silnoręka. – Mógł nas wcześniej wysłać. Po co trenować, jeśli nie ślą człowieka na misję? No? Po co?! Dla samej walki ze stalą, gdzie jedyne blizny to rozstępy pod pachami?!

Późniejsza ostra wymiana zdań nie rozjaśniła Marzenie w głowie. Stek bzdur przelewał się z ust do ust, tylko przy okazji zahaczając o zmęczone uszy Turowskiej.

– Są lekarze. – Westchnęła. – Służba zdrowia w tym kraju już dawno podniosła się z klęczek. Zajmą się wami, pewnie za darmo. Ja rozumiem… Człowiek sobie nie radzi… Nie zawsze musi sobie radzić. To przecież żaden wstyd. To dobrze, tak przyznać się do słabości. Mogę pomóc. Znam świetny szpital w Ballinasloe.

– Nic nam nie dolega. – Chłopak nie zrozumiał przytyku. – To raczej transcendentne klimaty. Wymagają wtajemniczenia.

– Niech zgadnę. – Marzena wstała. – Przeszłość? Przyszłość? Celtowie, bo chyba o mitologii z tym Taranisem mówiłeś? Wybacz, ale dla mnie to choroba psychiczna.

– W takim razie, co z moim zniknięciem i błyskawicznym powrotem? – Przypomniał jej o cudownym urządzeniu z torebki profesor. – Jak to wytłumaczysz? Majakami? Może wmówisz sobie schizofrenię?

Nad tym drugim kobieta zastanowiła się nieco dłużej.

– Wracając do sedna misji – wtrąciła się profesor Gallagher – to rozpatrzywszy całość w kategoriach poniekąd przyczynowo-skutkowych, musimy mówić zdecydowanie o przyszłości, aczkolwiek z naszymi zaburzeniami czasu nie postawiłabym na to profesury. – Staruszka poszperała w torebce. Wyciągnęła z niej czarną kostkę i mały kamyk. Kostkę wrzuciła z powrotem. – W krainie goszczą ludzie z różnych epok, nawet tych, które dopiero nadejdą. – Wskazała na Elaine. – Gdzie mężczyźni zniewieścieli, a kobietom przyszło umierać na wojnach.

– Pani profesor! – syknął chłopak. – Trochę taktu proszę z tym kamykiem. To delikatna, bezcenna rzecz. To nawet nie rzecz! To Nadrzecz!

Staruszka zarumieniła się, przez co jej twarz upodobniła się do przejrzałego owocu mango.

– Pani Marzenka i tak przecież nic jeszcze nie wie, a nie będę w pośpiechu szukać, jak już przejdziecie do rzeczy, Cathalu.

– Jak mamy przejść, kiedy ją pani straszy!

– Ja? Straszę?! To nie leży w moich kompetencjach!

– Do rzeczy! – przekrzyczała ich Polka. – Albo stąd wyjdę.

– Nie wyjdziesz. – Elaine przesunęła się w stronę drzwi. Cathal skinieniem przyznał jej rację.

Ktoś zapukał i bez pytania nacisnął klamkę. W progu stanął atletyczny mężczyzna z ogromnym młotem w dłoni. Wyglądał… bosko, z włosami jaśniejszymi od kłosów zboża muskanych południowym słońcem gdzieś w krajach śródziemnomorskich. Tak właśnie pomyślała Marzena i zachwyciła się poetyckością tych słów.

– Zwą mnie Taranisem. – Pokłonił się zauroczonej kobiecie. – Ci nieudacznicy ochrzcili mnie mianem Wszechmocnego Młota, lecz jakoś źle mi się to kojarzy. – Uśmiechnął się po męsku, półgębkiem, ale przy tym niezwykle uroczo. – I gówno prawda z tą mocą zależną od księżyca. W dzień również stać mnie na wiele…

– Nic takiego przecież nie zaszło. – Marzena wygładziła na sobie bluzkę i wypięła piersi, które zawsze uważała za swój największy atut. – Nagadali się trochę i tyle. To było nawet rozczulające. A krew? No cóż, kilka kropelek, poza tym jestem kobietą i zdążyłam przyzwyczaić się do jej widoku. Mam nadzieję, że cię nie zniesmaczyłam – dodała na tym samym wydechu. – Zwykle nie prawię komplementów nieznajomym, ale jesteś boski! Boże, czuję, że przy tobie głupieję. Każda komórka mojego ciała wyrywa się do ciebie, powstrzymywana ostatkiem sił przyzwoitości. Gdybyśmy tylko spotkali się w innych czasach, kiedy to… Chrzanić to! Powiedz słowo, a zostanę tu z tobą na zawsze!

– Wyjść! – ryknął na pomocników Taranis, czym przerwał potok bzdur, który wylewał się z ust Marzeny. – Zajmę się wami później.

Pokój opuścili w milczeniu. Taranis podszedł do łóżka, na którym wcześniej siedziała staruszka, i podniósł kamyczek.

– I to ma być menhir? – Westchnął. – Amatorszczyzna na każdym kroku. Nie dziwota, że szlag trafia krainę Mag Mell. Widzisz z jakimi ludźmi przyszło mi pracować? Ach, zapomniałem. Ty przecież jak zwykle niczego nie pamiętasz. Tak ponoć najłatwiej. – Westchnął ponownie. – Sama mówiłaś. Jak to szło? – Poszukał w głowie cytatu – „Muszę zapomnieć, bo inaczej rozsupłają się pętle”. Nie ogarniam tych twoich machinacji, ale i tak możesz na mnie liczyć. – Przysunął się bliżej. Pachniał cynamonem maczanym w syropie klonowym. – Nadałaś sens mojemu życiu, kobieto. Tylko przykro patrzeć, kiedy tak głupiejesz.

– Zaproponowałabym coś do picia, ale w zasadzie sama jestem tu gościem. – Turowska nie przestawała się rumienić i oczywiście nie słuchała tego, co mężczyzna miał do powiedzenia. Z coraz większą częstotliwością poprawiała włosy, przez co straciła kontrolę nad paplaniną. Chichotała i drżała z podniecenia.

Taranis położył jej kamyk na dłoni. Wybąkał jakieś przeprosiny, lecz i tak była zbyt skupiona na jego oczach, by rozumieć co do niej mówi. Zahipnotyzowały ją te ciemnofioletowe tęczówki, a w szerokich źrenicach znalazła obietnicę ekstazy.

– Gotowa? – zapytał.

Nie czekał na odpowiedź. Zamachnął się młotem i uderzył w wypiętą klatkę piersiową Marzeny. Ciało kobiety przebiło ścianę, by zmienić się w długą, biało-czerwoną smugę.

– Patriotka do końca – rzucił kiepskim żartem. Przeciągłym gwizdnięciem wezwał do siebie pomocników.

Cała trójka weszła z opuszczonymi głowami. Z uwagą wpatrywali się w czubki swoich butów, a bóg równie intensywnie wpatrywał się w nich.

– Posprzątać hostel i odnaleźć menhir – zarządził. – Powinna go mieć w dłoni, o ile dłoń się zachowała. Mały jest, ale tylko do siebie możecie mieć o to pretensje. Po akcji spotkamy się na pobliskim wzgórzu. Ułożymy porządny tumulus, jak dla bohatera, a nie jakąś gównianą kupkę kamyczków. Oddawaj kostkę – warknął do staruszki, która zaczęła przetrząsać torebkę.

Sekundy mijały na spłyconym oddechu. Zlepiły się w długą minutę, po czym zaczęły kolejne okrążenie.

– Tylko nie mówcie, że nie próbowałem – rzekł Taranis, zanim raz jeszcze uderzył młotem.

Dziura w ścianie zyskała na szerokości. Po staruszce została jedynie torebka i słabnący zapach leków i alkoholu z nutką wanilii.

– Nigdy jej nie lubiłem – mruknął bóg. – Nie pasowała do mojej wizji krainy młodości i rozkoszy. Zresztą, póki co możemy pożegnać się z naszym domem. Nie ma co płakać nad rozlaną krwią czy popękanymi kośćmi. Dobrze, że wzięliście pokój od strony zaplecza. Mniej świadków, to mniej pracy dla was i kostki. No właśnie. Znajdźcie kostkę – dodał na odchodnym. – Jest moja i tylko moja. Nie może trafić w niepowołane ręce, bo będzie jak z tym pieprzonym wielbicielem zdezelowanej corsy. Cathalu przejmujesz dowodzenie. Młody jesteś niczym cierpiący Werter, ale poradzisz sobie. O profesor się nie martwcie. Swoje przeżyła, choć nie mam pojęcia, jakim cudem… I pamiętajcie, że nic nie boli tak, jak śmierć młodych. No może własna, za młodu, o czym warto pamiętać. Za godzinę widzimy się na wzgórzu. W międzyczasie odwiedzę znajome sprzed lat. Zajmie mi to sekundę – zapewnił, po czym zniknął. Chłopak spojrzał na zakrwawiony gruz. Wydukał spóźnione podziękowania. Głos drżał mu nie mniej od kolan.

Sitko

Подняться наверх