Читать книгу Sitko - Marek Zychla - Страница 11

Rozdział 7
Most Chędożenia

Оглавление

Most przede wszystkim wyglądał staro. Według Jarka nawet butwiejące pniaki z Puszczy Białowieskiej miały w sobie więcej solidności. Turowski miał też zastrzeżenia co do rozmiaru konstrukcji, który klasyfikował ją raczej do podgatunku kładek, pod którymi od dawna nie płynęła żadna rzeczka.

Podgniły, drewniany mostek nie zachęcał do spacerów. Śmierdziało starym grzybem.

– Psy przodem. – Turowski zachęcił Atosa delikatnym pchnięciem.

– Dotknij mnie jeszcze raz, to palce ci odgryzę, a z kikutów spiję krew.

Mężczyzna odsunął się machinalnie i wybąkał przeprosiny. Dla pewności włożył ręce w kieszenie spodni.

– Dlaczego to cholerstwo ma taką nazwę?

– Bo wyjścia są dwa – zaśmiał się pies. – Albo będziesz chędożył, albo zostaniesz wychędożony. Sami sobie bywamy największym wrogiem… Tam w środku, we łbie.

– Ale ja mam żonę.

– Nie ty pierwszy. Masz też most do przejścia. Nikt się nie dowie. Zapewniam.

Turowski wyczuł, że nie wyciągnie z psa więcej. Liczył na zdrowy rozsądek oraz determinację, które powinny jak w opowieściach o herosach, doprowadzić go do celu. Wkroczył na ciemne deski. Rozmyślał nad szlachetnością pojęcia „rodzina”. Coś zgrzytnęło, drewno pochwaliło się serią trzaśnięć, zaś po drugiej stronie poruszył się jakiś masywny kształt spowity mgłą. Coś zawyło, próbując przywołać Jarka. Mężczyzna krzyknął na psa:

– Atos! Atosie? – Nerwy dały o sobie znać. – Do nogi, piesku.

– Nie ma bata! – odszczeknął czworonóg z daleka. – Mogą sobie wyć do woli! Daj znać, kiedy będzie po seksakcji. Nie ciągnie mnie do takich wspomnień. Szczególnie cudzych, ludzkich.

Turowski nic z tego nie rozumiał, ale przez lata emigracji przywykł do uczucia zagubienia. Ruszył, spowolniony strachem. Krew zaszumiała mu w rozgrzanych uszach, a z kieszeni spodni wysunęły się spocone dłonie.

Powiało świeżością powietrza.

– Jarku? – Przetoczyło się po deskach. – To ty? Nie zapomniałeś o mnie? Wiedziałam, że wrócisz. Tacy jak ty zawsze do mnie wracali.

Mężczyzna zamarł w pół kroku. Uniesiona stopa wróciła na poprzednie miejsce i nie zamierzała odkleić się od desek. Smród niemytego ciała wkradł się w objęcia świeżości. Bez konwenansów, za to z subtelnością sztormowych fal.

– Jareczku? Kochanie? – Tego głosu nie miał ochoty słyszeć. – Świnka z ciebie straszna, ale ja rozumiem takie sprośne świnki. Sama nie należę do grzecznych dziewczynek.

– Musisz iść dalej! Musisz to przeżyć ponownie! – szczeknął z oddali Atos. – Będą jaja – dodał ciszej.

Turowski przypomniał sobie o dzieciach, o ich niewinności oraz o uśmiechach szczerszych od złota. Starał się nie myśleć o żonie. Myślenie o Marzenie nie pomagało, wręcz przeciwnie. Wyrzuty sumienia – te jakże irytujące powidoki grzeszków – wyprzedziły w tym przypadku czyny.

Stopa uniosła się wreszcie, by opaść na kolejną z desek. Pierwszy raz nie zatrzeszczało drewno. Świeżość zlała się ze smrodem w mdlącą całość.

– Podejdź – zachęcała zwalista postać. – Przecież mnie pragniesz. Cały wieczór unikałeś Renatki, zalotniku, chociaż wiesz, że jak Renia sobie kogoś upatrzy…

Turowski zatonął we wspomnieniach późnej wiosny sprzed lat, kiedy to wraz z grupką znajomych imprezowali co noc, byleby zapomnieć o nadciągających egzaminach maturalnych. W liceum Jarek nie radził sobie zbyt dobrze na wszystkich frontach, za to wieczorami zamieniał się w mózg rozbawionego towarzystwa. Wymyślał coraz to popularniejsze zabawy, zakrapiane nie tylko alkoholem, ale i głupotą. Żył najłatwiejszą pełnią małomiasteczkowego życia. Przynajmniej tak na to dzisiaj patrzył, bo prawdę mówiąc, tracił czas.

Przypomniał sobie dziewczyny, które go zwykle lubiły, choć większość nie miała ochoty wiązać się z nim na dłużej niż trwała noc. Nie zależało mu na tym. Od rozmów miał sprawdzonych kumpli, ewentualnie rodziców. Dla płci pięknej bywał zabawny, z pewnością dość inteligentny i zdecydowanie przystojny, lecz także niezaradny, mało ambitny i nierokujący. Nie chciał dorosnąć, przez co z dojrzewania przeszedł od razu w kryzys wieku średniego, który zagłuszał alkoholem.

Seks pojawił się w tamtych dniach jako mieszanina zachwytu oraz obrzydzenia i pozostał takim zbyt długo. Ciekawość to zdecydowanie najkrótsza droga do piekła na Ziemi, ale kto w wieku osiemnastu lat ma czas na transcendentne przemyślenia? Pewnie zbyt wielu, jeśli się nad tym zastanowić, niemniej młody Jarek nie należał do filozofów.

– Wszystkiego cię nauczę i nikomu nie powiem. Będziesz mógł zrobić cokolwiek zechcesz. Jestem otwarta na pieprzności. – Te słowa tym razem padły, choć przed laty nie było takiej potrzeby. Przed laty wisiały w niedopowiedzeniu.

– Ile ty masz lat? Szesnaście? Siedemnaście?

– Osiemnaście – wydukał, podwójnie rozminięty z prawdą.

Opadła mgła, by rosą przyozdobić mu buty. Młoda kobieta stała za mostem, oparta o blat szerokiego stołu – jednego z czterech, które stały niegdyś w piwnym ogródku ukochanej knajpy w ich przesiąkniętym formaldehydem mieście. Żłopalnia piwska, jak zwykli nazywać tę spelunę jego rodzice, była wepchnięta w sam środek najmroczniejszego z parków. Jarek nigdy nie wiedział, czy słowo „żłopalnia” jest poprawne.

Wspomnienia nie dały się dłużej odpychać. Zalały Turowskiego wstydliwą falą, a gdzieś ponad nimi, pozbawiony kontroli nad wydarzeniami i ciałem, utknął późniejszy Turowski. I nie mógł zamknąć oczu.

– Mam żonę i dzieci – szepnął.

– Nie wygłupiaj się. – powiedziała kobieta. – Upiłeś się bardziej niż zwykle?

– Nie. Niestety…

Wyciągnął prezerwatywę z kieszeni tych samych co wtedy spodni – jasnoniebieskich, znoszonych podróbek Levisów, do kupienia wówczas za bezcen na obskurnych targowiskach. Długo wpatrywał się w swoje szczupłe palce. Ze zdumieniem przyjął brak obrączki czy choćby śladu po niej.

– Podobasz mi się. – Kobieta podeszła bliżej. – Najmłodszy z piątki braci, a obiecałam sobie, że poznam bliżej was wszystkich.

Jarek nie chciał na nią patrzeć, nie wypadało jednak odwracać wzroku. Alkohol, który wyparował tak dawno temu, zaszumiał mu nagle w głowie. Myśli splątały się w ciasno zwinięty przez czas kłębek.

Pożądam, boję się, pragnę (wbrew sobie), brzydzę się i jeszcze bardziej pożądam. Spróbuję. Co mi szkodzi? Strach, odwaga, obojętność…

Kochanka nie dzieliła z nim nastoletniości. Nie pragnęła jego snów czy marzeń, ani nudnych szczegółów z bzdurnego życia licealisty. Ostrym makijażem tuszowała monotonię tysięcy nocy. Wielkie piersi w głębokim dekolcie przyciągały wzrok i dłonie. Miękkie i ciepłe, jak reszta ciała. Cudowniejsze od wyobrażeń, mimo że dalekie od standardów. Renata pocałowała go, on nie pocałował jej. Nie miało to żadnego znaczenia. Czasami nieporadność stanowi miłą odmianę.

I tak jak wtedy z trudem utrzymywała się na stole. Tak jak wtedy powiedziała, że jest jej zimno. Noc wcisnęła się między nich. Przykryła mniej lub bardziej nagie ciała czernią oraz chłodem.

– Zimno mi – powtórzyła Renata, więc przenieśli się na trawę, którą Jarek przydusił wpierw koszulką. Jego szarmanckość podkreślała tylko absurdalność sytuacji i skłaniała kobietę do krótkich wybuchów śmiechu.

Pojawiły się kolorowe warstwy: ziemia, trawa, koszulka, ciała kochanków, a na wierzchu noc. Chłopak legł na kobiecie, a raczej poślizgnął się, przez co upadł na nią z jęknięciem wstydu. Renata zaśmiała się po raz ostatni, jednak tym razem nie z niego (nie wiedział jeszcze, że na niektórych tak działa pożądanie). Objęła Jarka, uspokoiła go, a on wszedł i wyszedł, z trudem próbując ponownie wejść. Zawstydził się.

– Powoli – doradziła. – Nie śpiesz się tak, to nie będziesz wypadał.

Wstyd go otrzeźwił i Jarek zaczął robić swoje, choć bez przekonania. Przyjemnie im było, aczkolwiek nudno. Czekali, aż zmęczenie przyjdzie w sukurs.

Czas płynął. W rytmikę pchnięć wdarło się zobojętnienie i wlały się krople potu. Kobieta ziewnęła, po czym wróciła do obowiązkowych w takiej sytuacji jęknięć.

– Nie skończysz? – Usłyszał, kiedy odsunął się od niej.

Nie mógł. Nie chciał. Opuszczone do kolan spodnie nasiąkły zielenią.

– Matka mnie zabije, że wracam nad ranem – krzyknął niemal. – Nie mogłaś mnie zostawić w spokoju? Każdego próbujesz zaciągnąć do łóżka. Łóżka! Żeby tu chociaż łóżko było!

– Sam chciałeś. I lepiej podziękuj, dobrze ci radzę.

Renata podniosła się. Ubierała się w wymownym milczeniu.

Chłopak wypowiedział nieszczere przeprosiny. Był gotów na wszystko, byle znaleźć się daleko od tej rozczarowującej nocy.

– Wezmę taksówkę – oświadczyła. Patrzyła na niego, ale on uciekał wzrokiem.

Poszła w stronę mostu. Tam, gdzie kiedyś zaczynała się miejska uliczka, na którą parkowe topole zrzucały łupież liści. Zabrała ze sobą zaledwie ćwierć wstydu i niedopite piwo.

Jarek wiedział, że nie miała pieniędzy na taryfę, ale nie przejmował się tym. Była znana z zaradności.

– I jak? – szczeknął pies. – Boki zrywać?

Turowski odzyskiwał utracone lata i wspomnienia. Milczał.

– Też kiedyś poszedłem przodem. – Atos położył się na wytartej trawie. – Bezcenne doświadczenie. Niestety, niespecjalnie budujące. Drugi raz zostać zerżniętym po raz pierwszy przez ojca, głowę stada. Bezcenne, że pozwolę sobie powtórzyć. A jak tam u ciebie?

– Idziemy – odparł mężczyzna. – Nie chcę nawet wiedzieć, kto wpadł na pomysł tego mostu.

Pies wiedział, niemniej zatrzymał tę wiedzę dla siebie. Zastanawiał się, czy powiedzieć Turowskiemu o tym, co jeszcze przed nimi. Doszedł do wniosku, że rozmowa może poczekać.

Nie zawsze, prawda, ale tym razem może.

Ruszyli dalej. Mężczyzna chwiał się na nogach ze zmęczenia.

***

Młody Cathal i silnoręka Elaine nigdy w życiu tak się nie napracowali. Zaserwowali pracownikom i nielicznym klientom darmowy zanik pamięci, zaś budynkowi nowiutką ścianę. Kostka Taranisa naprawiła największe zniszczenia. Pozamiatać musieli sami.

– A może by tak bez boga? – Waleczna Elaine nie grzeszyła intelektem, za to wspaniale wywijała miotłą. – Moglibyśmy zostać bohaterami. Mamy kostkę. Słucha nas…

– Taranis to nie byle wieśniak z zadupia Mag Mell – przerwał jej chłopak. – Znajdzie nas, uderzy młotem i tyle z nieśmiertelności. Lepiej poczekajmy w spokoju na dalsze rozkazy.

– Jak myślisz, dokąd poszedł?

– Kto to wie? Mówił coś o znajomych dziewczynach.

– Kraina Młodych? – Było to jedyne miejsce, jakie przyszło kobiecie na myśl. – Ta… druga kraina?

– To przecież tylko mit. – Cathal nie krył podenerwowania. – Bądź poważna. Gdyby istniało coś takiego, dawno byśmy o tym wiedzieli. Konkurencja zostałaby zauważona.

– Prawda. – Elaine pokiwała głową. – U nas o wszystkim wiadomo. To mnie najbardziej wkurza. Zero prywatności. Kiedyś, jak przyszedł do mnie pewien zakonnik, to…

– Nie interesuje mnie to! – Cathal zakończył temat. – Wolałabyś żyć jak ci ludzie tutaj? Wymyślać wierzenia i trząść portkami przed śmiercią? A może być jedną z tych, co są tylko tłem?

– Nie, chyba nie – westchnęła. – Sama nie wiem. Jakieś to takie straszne, ale coś w tym jest. Przynajmniej masz czas na marzenia.

– Tutaj właśnie nie masz czasu. U nas jest bezczas, a tutaj – rozejrzał się po okolicy – frustracje.

Dokończyli pracę i poszli na wzgórze, z którego rozciągał się widok na miasteczko.

– Bierzmy się do budowy tumulusa – zarządził chłopak. – Pozbieraj gałęzie, ja naznoszę kamieni. Zachwyćmy Taranisa, to może zostawi nas wreszcie w spokoju.

– Szkoda tej profesor – westchnęła Elaine po chwili.

– Chyba tobie. Przecież to kretynka była. Przez takich jak ona człowiek traci wiarę w naukowców.

– Nie mówi się źle o zmarłych.

– Aleś ty prostolinijna, kobieto! Nie masz już dosyć kłamstw?

Pokiwała głową i odeszła w stronę mizernego lasku za wzgórzem.

Pracowali ciężko, choć nie nazbyt ciężko. Śpiewali sobie przy tym kościelne pieśni.

***

Monika ocknęła się z kleistego, mrocznego i cuchnącego czymś kwaśnym koszmaru.

– Seba! – krzyknęła.

Silne ręce powstrzymały ją od zerwania się z koi.

– Odzyskamy chłopca – odezwał się jeden z braci Bonnar. – Ceudawg stanie do turnieju. Wygra, możesz mi wierzyć, a wtedy obmyślimy plan wykradnięcia Sebastiana.

– Opowiedz nam ten sen. – Seán usiadł przy niej. Nigdy wcześniej nie wyglądał na tak poruszonego. Skubał nerwowo jeden z dredów, przygryzał też dolną wargę.

Sol Osol stanął tuż przy nim i nie spuszczał z dziewczyny wzroku.

– To bardzo ważne, żebyś niczego nie ominęła – naciskał. – Chociaż boginie o tym nie wiedzą, każdy zadymiony przez demony widzi coś więcej niż naszą krainę. Wierzymy – rozejrzał się po twarzach kumpli – że mogłaś połączyć się z Taranisem. Zapewne ci coś przekazał. Jakieś wskazówki w postaci obrazów… i twoje włosy – dodał po chwili wahania. – Starliśmy cholerstwo ze skóry, ale włosy pozostaną szare.

Przywódca hufca usiadł przy nogach Moni. Nie uśmiechał się. Mimo to dało się odczuć, że gdzieś odpłynęła wcześniejsza wrogość.

– Nie powinny ci tego robić – przyznał. – Opowiedz ten sen, a może w końcu uśmiechnie się do nas szczęście. Drobiazgowo i nie szczędź nam okropności. Ta szara mgła, póki jeszcze jest mgłą, prowadzi do najpotworniejszych miejsc we współświecie, mimo to zawsze kryje się w tym jakiś sens. Miejmy nadzieję, że ujrzałaś coś, o czym powinniśmy wiedzieć. Zwykle są to bzdury, z których trudno wyłuskać ziarna prawdy, ale niech ten jeden pieprzony raz, Taranisie, promyk nadziei zawita do naszego namiotu.

– A królowe? – jęknęła Monika. – Nie podsłuchają? Nie zechcą ze mną rozmawiać? Czemu nas nie zadymią i nie zbiorą informacji w ten sposób? To głupie.

– One nie mają o tym zielonego pojęcia – wytłumaczył Sol Osol. – To wariatki. Gdzieś w środku, ostatnio nawet coraz bardziej na zewnątrz, gardzą nami. Nie doceniają człowieka. Mamy je wielbić i tyle. Tę jedną tajemnicę udało nam się ochronić przez wasze wieki.

– Jak?

Kaleka wskazał na rogi namiotów, gdzie na rzemykach pozawieszano drewniane wisiorki, zbyt małe, by mogła je wyraźnie obejrzeć.

– To są koła Taranisa, najwspanialszego z bogów, a przynajmniej najpotężniejszego. – Sol wypowiedział te słowa trochę ciszej. – Siostry są na nie ślepe. Demony też.

Bracia Bonnar wysunęli podobne symbole spod koszul – przypominały pomalowane na zielono miniaturki drewnianych kół od wozu. Ceudawg, Sol Osol i Seán również pochwalili się wisiorkami.

– Tobie też podarowaliśmy sztukę – mruknął przywódca. – Taranis prawdopodobnie nas słyszy, za to one nie. Ryzykujemy, moja droga – przyznał ze smutkiem. – Ryzykujemy dla ciebie i Sebastiana.

– Z talizmanami wiążą się pewne zasady – wyjaśnił szybko Seán. – Bajdałej, nie nosimy ich poza namiotem i nigdy, ale to nigdy nie zakładamy, jeśli nie jest to konieczne. Nagła cisza mogłaby zaalarmować siostry, chociaż to mało prawdopodobne, ponieważ namioty często stoją puste. Lepiej jednak dmuchać na zimne niż stawać do walki z Sheevrami. Myślę, że boginie w ogóle przestały nas podsłuchiwać. Ludzka mowa jest dla nich tym, czym szum wodospadu dla kogoś, kto przy nim mieszka. Nie zwracają uwagi na nas, na Fennidów. Popadły w obłęd.

– Nic nam dzisiaj nie zrobią. Zbyt zajęte są kłótniami i Sebastianem – uspokoił wszystkich Ceudawg.

Wszystkich prócz Moniki.

– Musimy odzyskać mojego brata – zapłakała.

– Odzyskamy. Obiecuję. Jednak teraz opowiedz nam koszmar.

Sitko

Подняться наверх