Читать книгу Sitko - Marek Zychla - Страница 12
Rozdział 8
Meno
ОглавлениеMonika zacisnęła amulet w dłoni, po czym zaczęła snuć opowieść. Słowa łączyły się w długie zdania, jakby sam Taranis chwycił się za bary z narracją:
– Ujrzałam pub, który świecił pustkami, a mimo to śmierdziało w nim kwaśnym piwem i ubikacją. Siedział w nim mężczyzna, dziwnie znajomy, chociaż zdecydowanie obcy mi, okolicy oraz każdemu z gości, którzy zaczęli się powoli schodzić.
Po chwili stałam się tym mężczyzną i czułam to, co on czuł, a także myślałam w ten sam przerażający sposób. Zbyt prawdziwie. Zbyt górnolotnie, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.
Nie rozumieli.
– Zamknij oczy – doradził jej Seán. – Stań się nim ponownie. Opowiadaj, proszę.
Monia westchnęła, ale na nikim nie zrobiło to wrażenia. Położyła się więc na koi i posłusznie przymknęła oczy. Długo milczała, zanim poukładała sobie wydarzenia w głowie. Kiedy wreszcie podjęła opowieść, jej głos zmienił barwę. Nabrał niepokojącej chrypki:
– Przedstawiał się imieniem Meno i bardzo chciał, żeby tak go nazywano, nawet jeśli to imię mijało się z prawdą. Od przeszłości odcinał się skuteczniej niż my od bogiń. Pamiętał ją jak przez irlandzką mgłę. Należała do tych burzliwych, pełnych przygód i kobiet, o których nie można całkowicie zapomnieć. Pomimo najszczerszych chęci.
Zdziwił się, kiedy w pubie zapachniało czymś słodkim, a przy tym na tyle potężnym, żeby wyciągnąć go z tarapatów, które darzyły Mena sympatią. Lgnęły do niego jak ćmy do światła, mimo że to właśnie blasku najbardziej brakowało w tym człowieku.
Meno wziął jeszcze jeden głęboki wdech, położył pieniądze na stole i pełen nadziei wyszedł przed pub. Ładny był to stół. Zaskakująco czysty i gładki jak na tak obskurne miejsce. Ciemny jakby zrobiony z mahoniowego drewna i masywniejszy od…
Seán położył jej dłoń na ramieniu. Szepnął:
– Stań się do końca nim. Nie uciekaj, nie dystansuj się. Proszę.
Kiwnęła głową. Łzy wyciekły spod jej powiek i spłynęły w szare włosy.
– Mag Mell, Kraina Spowita Mgłą – westchnąłem, westchnęłam albo westchnął. Tak, westchnął. Pozwólcie opowiedzieć mi to w ten sposób. Stanę się nim, ale zachowam okruszynę siebie.
Na chwilę otulili się ciszą. Po niej dziewczynka zaczęła przemawiać męskim głosem:
– Splunął na chodnik, po czym ruszył dalej. Jak zwykle kierował się wyczulonym nosem. „Niech Taranis czuwa nade mną” – rzucił życzeniowo. – „Dla odmiany od latania z głupim młotem i świecenia przed kobietami gołą klatą”.
Pierścień na palcu zaseplenił coś niewyraźnie, po czym zapadł w głęboki sen przeplatany cichym chrapaniem. To było w tym najdziwniejsze, przynajmniej na początku. Ten pierścień żył i emanowało od niego zło tak czyste, że mogłoby przyćmić dobro całego wszechświata. Nie zrozumiecie. Nieważne. Nie musicie, na szczęście, zrozumieć.
Meno, wróćmy do niego, do mnie… Okropnie ucieszył się z tego snu pierścienia.
„Ha! Tego nie przewidzieli” – powtarzał, niezwykle podenerwowany. – „Ktoś tu nie ma głowy do absyntu!”
Rozejrzał się, lecz widok kamienic i gładkich ulic napawał go wstrętem. Zwykle stronił od miast. Nie wiem dlaczego, ale domyślam się. Miasta to ludzkie mrowiska. Co za tym idzie: kłębowiska kłopotów. Meno uwielbiał przestrzeń. Dusił się w pomieszczeniach, niezależnie od ich przeznaczenia. Nie usiedziałby zbyt długo w namiocie.
Poczekajcie. Zajrzałam do wspomnień! Miałam rację. Posłuchajcie tego: Meno spędzał czas głównie na dalekich podróżach po najbezpieczniejszej dla niego wersji świata. W trakcie wojaży przemierzał lasy deszczowe Ameryki Południowej w najprawdziwszym świecie – wiecznie sam, z dala od wywąchanych niebezpieczeństw i ciężkiej pracy. Wspaniały miał węch, dlatego tyle o nim mówię! To najistotniejsza z jego cech. Niemal nadludzka. Talent godny pozazdroszczenia, a zarazem klucz do późniejszych sukcesów i porażek. Zależy, jak na to spojrzeć: czy jak ja – od przodu; czy jak wy – trochę z boku.
Do Mag Mell przybywał tylko po pieniądze, młode kobiety oraz pijacki śpiew w miejsce serenad. Robili to ze sobą. Wiecie, co. Seks. Spółkowali, takie słowo zostało mi podsunięte przez Taranisa. Do krainy dostawał się w sobie tylko znany sposób. Nie jestem w stanie dotrzeć do tej tajemnicy. Bolą mnie od tego zęby. Nie naciskajcie. Przykro mi. Lecimy dalej:
Tego dnia żałował, że nie pozostał przy fałszywym śpiewie.
„Dzięki ci, nosie”. Odrzucił od siebie czarne myśli i zaśmiał się, dumny ze swojego daru. Zabawny miał ten śmiech. Taki zaraźliwy, szczery. Jak u dzieci. Przydałby się w tym naszym smutnym hufcu.
Meno skręcał w coraz węższe uliczki, aż pozostawił turkot dorożek poza granicą słyszalności. Wchodził przy tym w paszczę śpiącego lwa! Zagłębiał się w jedną z dzielnic przemysłowych, gdzie nie tolerowano obcych. Nie bał się jednak. W porównaniu z pierścieniem każde inne niebezpieczeństwo wydawało się dziecinną igraszką. Myślę, że limit strachu wyczerpał w ciągu dnia, poza tym potrafił wyglądać jak kawałek cienia.
Skromny roboczy strój, wrodzona ostrożność, odwaga granicząca z głupotą i legendarny spryt stanęły murem po jego stronie. Kroki Mena tonęły w nikłym blasku coraz luźniej rozstawionych latarni. Chciałabym tak chodzić. Bardzo bym chciała. Podkradłabym się do sióstr i odzyskała Bastka.
– Nie myśl o tym – poprosił Seán. – Wróć do niego.
Poruszyła głową. Jej głos znów zawibrował basem:
– Zapadający mrok wdzierał się w serce dzielnicy, gęstniał w zaułkach i bramach, kładł się na dachach kamienic, aby spłynąć z nich potokiem młodej nocy.
– To nie są jej słowa – szepnął Seán do Ceudawga. – Ta cała opowieść… Przecież to jeszcze dziecko. Bardzo mądre, rezolutne dziecko, ale jednak. Ktoś…
– Nie przerywaj! – Uciszył go przywódca hufca. – Tym bardziej, że nawet nie wiesz, komu. Milcz. Dla naszego dobra.