Читать книгу Sitko - Marek Zychla - Страница 5

Rozdział 1
McKac

Оглавление

W Kilkenny nie brakuje restauracji, serwujących ciemne piwa z kijów, gdzie można rozciągnąć żołądek wysokokalorycznym irlandzkim śniadaniem. Turyści grupują się głównie na High Street, by odetchnąć przy okazji historycznym klimatem miasta, zalatującym co prawda wilgocią oraz kamiennym chłodem, ale tylko przez dziesięć miesięcy w roku. Miejscowi postawią na rybę z frytkami, a emigranci, szczególnie ci wyjątkowo zarobkowi z Polski, Chorwacji czy Słowacji, zazwyczaj upichcą coś w domu.

Są jednak tacy, którzy wybiorą wycieczkę do McDonalda. Szczególnie na niedzielny obiad.

– Dziękuję, że się zgodziłeś. – Kobieta zaciągnęła hamulec ręczny i zgasiła silnik. Zegary na tablicy rozdzielczej przygasły, wentylatory zamilkły i w samochodzie od razu zrobiło się duszno. – Nie było tak źle, prawda? Całkiem przyjemny wypad. Spędziliśmy razem trochę czasu, a to najważniejsze, kochanie. Prawda?

Jarek Turowski czuł się jednak źle, wręcz paskudnie. Po sześciu dniach tyrania w podmiejskiej fabryce bekonu najchętniej upiłby się tanią szkocką z niemieckiego marketu i pognił w łóżku do wczesnego popołudnia. To pierwsze nawet mu się udało, za to o drugim musiał zapomnieć. Posiadanie dzieci zobowiązuje, a i pogoda jak na złość pokłóciła się z deszczem.

– Super farma. Fakt… – bąknął. – Dużo zwierząt, mili ludzie i nawet ciepło. Nie padało.

– W miarę tanio.

– Prawda – przyznał, chociaż według niego w takich miejscach uwielbiali oskubać klienta do gołej skóry portfela, kasując za byle pogłaskanie króliczka.

Cały ranek spędzili pod zapyziałym Cahir, pośród wietnamskich świń, szetlandzkich kuców i irlandzkich rolników. Błoto lało się strumieniami, a brodzące w nim dzieciaki najpierw nasiąkły unoszącym się smrodem, a po wszystkim przeniosły go do samochodu.

– Naprawdę fajne miejsce – skłamał po raz kolejny. – Maluchy przednio się wybawiły.

– Co ci zamówić? – zapytała Marzenia, kiedy szli przez niewielki parking. – Najesz się, to kac puści. Prawie zwymiotowałeś na przejażdżce beczkami.

Rozsunęły się szerokie drzwi. Zapachniało frytkami, zaszeleściło zaspokajanym głodem i zahuczało bełkotliwymi rozmowami przytłumionymi kneblami z hamburgerów.

– Weź mi zestaw z wrapem – poprosił Turowski. – A my znajdziemy jakieś miejsce – rzucił jak dziesiątki razy przedtem, po czym przejął dzieci. Z dziewczynką poszło trochę oporniej. – Chodź, psia mać, i nie rób cyrku, dziecko. Jeszcze nieraz się poprzytulacie! Daj matce spokój, to szybciej przyniesie obiad i wrócimy do domu. Marzena, naprawdę nie mam na to siły – zwrócił się z pretensją do żony.

– Idź z tatą – szepnęła kobieta. Podziałało, co wcale nie poprawiło mu humoru.

Mężczyzna rozejrzał się po restauracji. Wyglądało na to, że pół hrabstwa wpadło na ten sam fastfoodowy pomysł co oni. Tłum rozlał się po wnętrzu, chłodząc frytki hektolitrami coli albo łapiąc beknięcia w zatłuszczone pięści. Z podsufitowych głośników spływała bezpłciowa muzyka, delikatnie doprawiona bluesem.

– Tam się zwolniło! – zawołał Turowski, ciągnąc pociechy za sobą.

Trzyletni synek pierwszy wdrapał się na kanapę. Dziewięciolatka usiadła tuż obok niego. Zaczęli walczyć o kartonową reklamę, jakby nie było na świecie wspanialszych skarbów. Ojciec nie interweniował. Wczorajszość dopadła go ze zdwojoną siłą, w dodatku myślami już zaczął krążyć wokół poniedziałku.

Czekali. Wpierw cierpliwie, a po kwadransie z niepokojem kiełkującym na głodzie. Mężczyzna wstał i przyjrzał się kolejce, do której dołączali coraz to nowsi ludzie.

– Co jest? – jęknął. – Już dawno powinna wrócić.

Wyciągnął telefon komórkowy i zadzwonił do żony. Nie usłyszał jej łagodnego głosu. Zamiast tego automat wyrzucił z siebie coś anglojęzycznym bełkotem.

– Moniu, popilnuj brata. I nigdzie nie odchodźcie! – rzucił do dzieci. – Sprawdzę, gdzie ją wcięło.

Przeciskał się pomiędzy klientami, co jakiś czas zerkając w stronę pociech. Machał do nich, chociaż nawet nie raczyły na niego spojrzeć. Przypatrywał się uważnie kolejkom do kas, w każdej z nich szukając sylwetki żony. Bezowocnie. Zrezygnowany, postanowił sprawdzić parking.

Po ich czarnej mazdzie nie pozostał nawet swąd spalin.

– Pojechała – jęknął z niedowierzaniem.

Stał tak jeszcze przez chwilę, po czym przypomniał sobie o dzieciach.

Wrócił do stolika. Maluchy bawiły się balonikami, które przyniosła im pewnie jedna z wychudzonych pracownic. Zabawa polegała głównie na wymianie uderzeń oraz okrzyków. Dostawało się także postronnym.

– Idziemy – zarządził ojciec.

– Gdzie mamusia? – spytała Monika, przy czym zajechała mu balonem po czole.

Cholera wie – pomyślał, aczkolwiek nie zamierzał dzielić się z nimi tą informacją.

– Gdzie flytki? – odezwał się chłopczyk, również rzucając zabawką.

– Idziemy – powtórzył Turowski, tym razem nieco ostrzej. – Sebciu, matka gdzieś pojechała i nie odbiera telefonu.

– Chcę flytki! – Sebastian już szykował się do zrzutu łez. – Z jonezem!

– Idziemy! – fuknął tata i tym razem usłyszało go szersze grono klientów.

– Wszystko ok? – padło od strony sąsiedniego stolika, oczywiście po angielsku.

– Ok, ok – burknął Jarek. Ty pieprzony, ciekawski Irysie.

Wyszli na zewnątrz. Pogoda postanowiła wrócić do wyspiarskiej normy i spryskiwała okolicę deszczem.

– Marek?! – Turowski wrzeszczał do telefonu. – Jezusie, co tak u was buczy?! Gdzie jesteś?! W pracy jesteś?! W pracy… – westchnął. – No nic. Nie ma problemu. Że nie ma problemu, powiedziałem! – Rozłączył się. – Wujek w pracy – rzucił do dzieci. – Dostawę mebli mają, psia ich mać! Kuźwa! Kuźwa! Kuźwa mać!

Mężczyzna nie wiedział co robić. Starał się odpędzić najczarniejszy scenariusz. Czasami zdarzało mu się marzyć, że żona go zostawia. Jednak zawsze zabiera przy tym dzieci! Życie wraca do kawalerskich standardów, wszyscy mu współczują, w pracy dają nawet płatne wolne… Ale takie rojenia pojawiały się tylko w chwilach słabości, zwykle po serii nieprzespanych nocy. Kochał dzieci, kochał żonę, nie kochał samego siebie.

A jeśli ma kogoś? Ta myśl nim wstrząsnęła.

Wiedziałby. Na pewno by wiedział. Poza tym Marek był w pracy, zaś innych podejrzanych nie miał.

Postanowił działać. Zamierzał zadzwonić na Gardę – irlandzką policję – ale nie znał i do tej pory nie zamierzał poznać angielskiego. Często chwalił się językową ignorancją, zwalając wszystko na trzydziestopięcioletni, według niego sędziwy, wiek. Pracował głównie z Polakami, a i z Chorwatami też szło się dogadać. Ruskich nie znosił, zresztą z wzajemnością, więc nie musiał ich rozumieć. Do urzędów wysyłał Marzenkę, tę zdradliwą… Nie! – poprawił się w myślach. Może coś jej się stało?

W to jednak coraz mniej wierzył.

– Ale nas załatwiła. – Przytulił do siebie dzieci. – Jak Kim Basinger w tym filmie z poniedziałku.

Dzieci spojrzały na niego, oczywiście bez zrozumienia.

– Może gdzieś podwieźć? – Zielony opel zatrzymał się przy moknącej trójce. – Jadę do Callan, a wy wyglądacie… potrzebująco. Spacer to zdrowie, rozumiem, tylko maluchów szkoda. Zwiotczały jak plastik w ogniu! – facet ryknął sympatycznym śmiechem.

Elegancki mężczyzna o ciemnych włosach wzbudzał zaufanie, choć nijak nie pasował do zdezelowanego auta. Czerń pasów wypadała blado na tle bezbłędnie skrojonej, atramentowej marynarki i bawełnianej koszuli, mroczniejszej w odcieniu od zagotowanej smoły. Nawet spodnie wyglądały na idealnie gładkie, w odróżnieniu od karoserii pokrytej zadrapaniami oraz wgnieceniami.

– Wbrew pozorom to dobry wóz. – Kierowca zdawał się czytać w myślach Turowskiego. – W dodatku opłaty są niskie. Taks to stówka na kwartał, a ubezpieczenie jakieś trzy setki. I się nie psuje, bo nie ma się co zepsuć!

– To bardzo ważne – odezwał się wreszcie Jarek, poważnie podchodzący do kwestii finansowych. – My mamy mazdę, ale faktycznie, taki luksus trochę kosztuje.

– A gdzie to cudo? – Uśmiech nie znikał z twarzy Bruneta.

– Żona wzięła. – Wróciły ponure myśli.

– Aha. Pewnie skoczyła na wyprzedaż do Nexta. Więcej tam dzisiaj kobiet niż wieszaków. Cycolandia, panie kolego! Walczą o szmaty niczym krokodylice.

– A skąd pan wiedział, że ma do czynienia z Polakiem? – Turowskiemu zapaliła się kontrolka.

– Wojskowa fryzura, atletyczna sylwetka, markowe ciuchy, delikatny zarost, sroga mina, brak samochodu i ogólne zagubienie. Wsiadajcie, bo dzieciaki ci przemokną i zaczną smarkać po nocach.

Wsiedli.

– Jarek. – Turowski podał kierowcy rękę.

– Jacob, czyli klasyczny Kuba.

Ruszyli w stronę ronda oraz pobliskiej obwodnicy. Pasażer rozejrzał się po ubogim samochodowym wnętrzu, które definiowało jedno słowo: brak. Brak radia, brak zapalniczki, brak przycisków do opuszczania szyb czy choćby zapachowego drzewka. Względnie czysto, za to bezwzględnie szaro, nieciekawie, chłodno i niepokojąco, niczym w paszczy nemejskiego lwa. Wzdrygnął się. Kierowca zareagował:

– Poczucie odrealnienia przydarza się niemal wszystkim, szczególnie ostatnio. Derealizacja, depersonalizacja, stupor dysocjacyjny oraz zautomatyzowanie procesów mentalnych. Znam się na tym.

– Słucham?

– Przepraszam. – Brunet uśmiechnął się jedynie ustami. – Głośno myślę. Zdarza mi się, głównie z powodu stresującej pracy. Poza tym dużo czytam. Może nawet za dużo. Wiadomo, co wejdzie, to i wyleźć musi. Bez dwuznaczności – puścił oko – panie kolego. No i ta pogoda, a kumpel gdzieś wsiąkł był. Mój najlepszy przyjaciel, o ile w tym fachu można mówić o przyjaźni. – Po tych słowach zaśmiał się nerwowo.

– A czym się zajmujesz, jeśli można zapytać?

– Kadrowość i irlandzkie BHP, czyli H&S. – Brunet leniwie przeciągał zgłoski. – Mniej więcej. Zresztą w mojej pracy te dwie kwestie łączą się częściej od królików. Lepiej zapobiegać niż leczyć, jak to mawiają na południu. Eksterminacja, prekognicja i szereg umów o dzieło.

– Nie wszystko rozumiem, ale pewnie dlatego wyglądasz jak ksiądz. Tak po hipstersku.

– Żarty powinny być śmieszne, niemniej miło, że spróbowałeś.

Turowskiemu zrobiło się głupio, przez co zamilkł na dłuższą chwilę. Od Callan dzielił ich kwadrans szerokiej, miejscami krętej drogi. Wycieraczki piszczały, sunąc leniwie po szybie. Wentylator nie działał, za to kierownica stanowiła epicentrum drgań.

– Przydałoby się ustawić zbieżność – poradził Jarek. – Drobiazg w sumie, ale warto. W każdym warsztacie zrobią ci to w pięć minut. Niedrogo. Ze dwie dyszki i po sprawie.

– A żonie często zdarza się was zostawiać? – Jacob zmienił temat.

Nie twoja sprawa, cisnęło się pasażerowi na usta, lecz nie zamierzał zrażać do siebie kierowcy.

– Czasem jej odwala, jak to kobietom. Zwykle przynajmniej pamięta o dzieciach. Ja się niespecjalnie nadaję do niańczenia. Nerwowy jestem. Wszystko na głowie, to nietrudno o wybuch. Zwłaszcza na kacu mam dwie sekundy od zera do setki. – Uderzył dłońmi w kolana.

– Dyplomacja, negacja, pewnie i dysocjacja. Czyli nie pierwszyzna?

– Nie obraź się – Turowski zmienił ton na nieco ostrzejszy – ale nie wiem, o czym do mnie mówisz i o pewnych sprawach wolałbym nie rozmawiać. Nie czytam zbyt wiele, za to ciężko, uczciwie pracuję. Doceniam, że…

– Zamilcz – przerwał mu Jacob.

– Ja bym posłuchał. – Garbus pojawił się na tylnym siedzeniu, pomiędzy dwójką przestraszonych dzieci. Niskim głosem wypełnił blaszaną przestrzeń. – Konserwacja z kierowcą w trakcie jazdy powinna być surowo zakazana. Niebezpieczny procentens.

Konwersacja – przedarło się przez przepełnione strachem myśli pasażera. Proceder? Precedens?

– No właśnie! – krzyknął Jacob i puścił kierownicę. – Jeszcze doszłoby do jakiegoś wypadku!

Kiedy samochód zaczął zbaczać z drogi Turowski zaczął krzyczeć, choć wyprzedziły go w tym dzieci. Wszystko przesiąkło absurdem. Ten dzień, razem z całym tym natłokiem bzdur, wzmógł tylko typowe dla kaca poczucie nierzeczywistości. Jarek pomyślał, że traci rozum, rodzinę i życie.

– Drzewo przy drodze. – spokojny bas Garbusa przebił się przez hałas. Objął dzieci i wcisnął je w siebie, dosłownie. Zniknęły gdzieś pod tłustymi ramionami.

Drzewo? Tutaj? – zdążył pomyśleć Jarek, który przemierzał tę drogę niemalże w każdy weekend.

Wyleciał przez przednie okno, po czym scalił się w jedno z okazałym pniem wysokiego dębu, który zniknął po chwili wraz z uśmierconym człowiekiem. Jacob wycofał samochód, mrucząc coś o głupim nawyku niezapinania pasów. Corsie doszło małe wgniecenie i najwyżej jedna, niedługa rysa. Mimo to pogięta maska wyglądała na zadowoloną. Blask reflektorów zdawał się być jaśniejszy niż zwykle, a wycieraczki wciąż ślizgały się z piskiem po jakimś cudem nietkniętej szybie.

– Podobało się wam? – Kierowca spojrzał w stronę przerażonych dzieci, które wynurzyły się z Garbusa. – Radziłbym przywyknąć do pewnych widoków.

– Nie strasz ich – prychnął drugi z mężczyzn, zasłaniając maluchom oczy. – Od tego są inni.

– Wszystko ok?! – Jakiś Irlandczyk zwolnił i podpytywał przez półotwartą szybę.

– Ok, ok! – rzucił Brunet. – Zbieżność mi siada! Nic poważnego! W każdym warsztacie naprawią to w pięć minut za dwie dyszki! Nie należy zaniedbywać takich spraw!

– To do mechanika, chłopie! Dave z Callan jest całkiem niezły. – Miejscowy pomachał im na pożegnanie i odjechał.

Corsa zamruczała silnikiem. Kaszlnęła, jakby z rozbawienia.

Dojechali do miasteczka, gdzie się rozliczyli. Garbus został z dziećmi przy obwodnicy i spoglądał na szerokie pola. Objął maluchy ramionami i znowu, trochę wbrew sobie, cała trójka poczuła się bezpiecznie.

– A teraz pobiegniemy – szepnął. – Lubicie biegać? Na pewno lubicie, szkraby. – Nie czekał na odpowiedź. – Zajmę się wami. Możecie mi wierzyć, że o wszystkim niedługo zapomniejecie.

– Chyba „zapomnicie” – poprawiła go Monika.

– Nie chyba – zaśmiał się mężczyzna – ale na pewno.

Pognali. Koślawo, za to szybko. Pod wieczór dotarli na drugą stronę mgły.

Tam zapachniało zupełnie innym chłodem.

Sitko

Подняться наверх