Читать книгу Sitko - Marek Zychla - Страница 6

Rozdział 2
Wielkie dziecię

Оглавление

Marzena nie przejmowała się mżawką, również tą po wewnętrznej stronie powiek. Pierwszy raz w życiu łamała ograniczenia prędkości i to od razu z imponującym rozmachem. Pędziła, bo znalazła ukojenie w szybkości. Z każdą milą traciła pamięć, dzięki czemu pozbyła się niewygodnych wspomnień. Wiedziała, że tak będzie; że musi tak być. Działała mechanicznie, aczkolwiek nie do końca wbrew sobie.

Nie potrafiłaby tego wytłumaczyć.

– Monisia, Seba, Jarek – powtarzała do pierwszego miasteczka, bardziej na próbę niż z tęsknoty. Gdy z niego wyjeżdżała, w głowie rozsiadła się pustka, która wbrew powiedzeniu nie bolała.

Mazda połykała kilometry asfaltowej czerni. Irlandia przeszła w Irlandię Północną, a niepogoda w pogodę. Dopiero wtedy Marzena zatrzymała samochód. Malownicze miasteczko Bushmills kusiło hostelowym szyldem i legendarną destylarnią whiskey.

– Co ja robię? – Wysiadła z auta.

– Uciekasz. – Najbliższy z przechodniów odezwał się w nadwiślańskim języku. Atrakcyjny chłopak nie wyglądał groźnie, w dodatku podał jej czerwone pudełko wielkości pięści. – To prezent – burknął zakłopotany. – Mam nadzieję, że ci się spodoba.

– Chyba nie jestem w nastroju. – Marzena starała się wyminąć nieznajomego, lecz ten złapał ją za ramiona z zaskakującą siłą.

– Poczekaj. Musimy porozmawiać.

– Potrafię krzyczeć.

– Wiem. – Westchnął. – Każdy potrafi. No, prawie każdy. Pozwól mi wyjaśnić… Nie zacząłem najlepiej, ale to z nerwów. Cierpisz na… Straciłaś pamięć. Jesteś zagubiona. Dosłownie. Tak miało być. Ponoć sama tego chciałaś… A ja czekałem… My czekaliśmy na ciebie. Jesteśmy tutaj, żeby ci pomóc. Możesz nazywać nas przyjaciółmi i nie popełnisz błędu. Mamy przygotować cię na spotkanie z losem w postaci…

Jak zwykle ktoś rzucił: „czy wszystko w porządku?”. I jak zwykle wymienili się kanonadą „okejów” podpartą skinieniami głów przyozdobionych w półuśmiechy.

– Ciekawskie plemię – zaśmiał się młodzieniec. – Małomiasteczkowa mentalność.

– Mów. Daję ci kilka sekund. I nie próbuj wciągnąć mnie do żadnej sekty!

– Najpierw otwórz pudełko. Zależy mi na tym.

Otworzyła, po czym pisnęła. Nie, nic nie było w porządku. Zwymiotowała na chodnik i skórzane buty chłopaka, który zaklął, tym razem po angielsku.

I nikt nie zapytał: „czy wszystko ok?”, kiedy naprawdę tego potrzebowała.

***

Grubas, olbrzym, żarłok, potwór. Nie myślał o sobie ani w takich kategoriach, ani w żadnych innych. W zasadzie niewiele myślał, ponieważ czuł się wystarczająco dobrze, żeby cieszyć się życiem. Siedział i żarł, nie przejmując się problemami światów. Zobojętniał. W końcu od wieków był tylko dzieckiem, a dzieciom niejedno uchodzi płazem.

W szczególności takim pozornie grzecznym.

Jedzenie znajdowało się na wyciągnięcie ręki. Wypadało z ogromnego kotła pokrytego spiralnymi ornamentami. Soczyste owoce, wieprzowina, a czasem jakieś inne, słodkie mięso – prawdziwe przysmaki. Głód był jedynym, co odczuwał. W odróżnieniu od gospodarza, nigdy nie słabł.

– To nasza przepustka do obozu. – Garbus wskazał dzieciom górującą nad lasem głowę olbrzyma. Nawet z daleka poczuli mdły odór zgnilizny.

– Jest straszny. Chcę do taty. – Monia dotknęła opiekuna, lecz ten nie pozwolił jej się schować w sobie.

– Daj spokój. Popatrz na Sebastiana. Ten się niczego nie boja! Nie mazgai się o tatę. – Chłopak stał z dumnie wypiętą piersią. Jak każdy malec, uwielbiał być chwalony przez dorosłych.

– To dzieciak – oświadczyła urażona dziewczynka. – Nie rozumie. Poza tym nie mówi się „boja”. Chyba. Dlaczego tak często się przejęzyczasz?

Nie odpowiedział.

– Dzieciak, dzieciak, w dodatku piękny. Nie słałbym tam was, gdyby tak nie wyglądał. A ty jesteś mądra aż prawie dorosła! Bardzo mądra jak na dziewczynkę. Nie zastanawia cię to? – Garbus nachylił się jeszcze mocniej. – Z milion razy mówiłem, że czeka tam na was mama. A mówi się tyle, żeby cię zrozumciowano.

– Co się stało z tatą? – Monia zdobyła się na odwagę. – Coś widziałam…

– Nic tatusiowi nie jest, bo wylądował w niebie, na chmurkach, nie moje dziecko. Niczego mu tam nie braknie, brzdąka sobie na fikuśnej gitarce i chleje ambrozję z chmurkową pianką. Cycate anieli mu grają na flecie! Czeka na was, ale bez pośpiechu. Założę się, że bardzo chce, żebyś była posłuszna. Uśmiecha się, kiedy jesteś grzeczna. Płacze, jak denerwujesz pana Eamona, a pan Eamon jest dla was taki dobraśny.

– Kto to jest pan Eamon?

– Jak to kto? – Garbus udał oburzenie. – Taka mądra dziewczynka… Taka dojrzała! A kto was uratował z wypadku, hę? Kto wyruszył z wami w tę podróż pełną zdrowego biegu i świeżego powietrzotlenu? Kto zabrał od niebezpiecznego kierowcy, co wpadywał na urojone drzewa? To zgorszy człowiek był, moja droga. Zastajały we źle.

– Przepraszam – jęknęła Monika. – Już będę grzeczna. To wszystko jest takie…

– Chcę jeść – zamarudził dla odmiany Sebastian, czym przerwał siostrze.

– Więc nie traćmy czasu i popędźmy ścieżynką wąską! – Mężczyzna klasnął w dłonie, a te zlały się na moment w jedność. – Tata kazał ci się nim opiekować, dopóki nie zleci z nieba. Tyle zdążył mi przekazać przed kraksem – zwrócił się do małej. – Podbierzemy małe co nieco temu tam tłuściochowi i odnajdziemy mamę, co maluchy? I wcale tak strasznie nie śmierdzi. Robi pod siebie i rzuca resztkami w kółko, ale ten syf wsiąka w piasek. Bobo nie pachnie kadzidołkami, o nie, ale mogłoby być o wiele gorzej. Znałem kiedyś takiego wilkoczłeka, co to wody unikał niczym ognia, a pił jedynie juchę. Ten to capiał! To co? Idziemy? Nie musimy biec.

Pokiwali głowami – malec energicznie, a dziewczynka z wahaniem.

Szli wolno, gęsiego, coraz częściej zakrywając nosy. Po obu stronach dróżki ciągnął się gęsty bór – tak gęsty, że nie do przebycia choćby przez muchę owocówkę. Sosny wrastały gałęziami w sąsiednie drzewa, pień rósł praktycznie przy pniu. Igły wypełniały pozostałą przestrzeń.

– Nie ma bezpieczniejszej drogi? – zapytała dziewczynka.

– Uwierz, wybrałem najłatwiejszą. Spaślak niedługo kimnie. Zaufaj panu Eamonowi, a mama cię po wszystkim pochwali. Uf, uf – dodał i zarechotał.

– Dziwny pan jest – stwierdziła Monia.

– Dziwny jest ten świat. I inne światy. Przynajmniej te, które poznałem.

Wiatr zmienił kierunek, kiedy znaleźli się w połowie drogi, dzięki czemu o wiele łatwiej się oddychało. Mężczyzna kazał im stanąć, wyciągnął z kieszeni tubkę i posmarował dziecięce nosy niebieskim kremem.

– Nie zlizywać! – rozkazał. – Tragedii ze smrodem nie ma, ale i tak wam się przyda. Stracicie na jakiś czas węch. Higiena u tego typa łączy się jedynie z deszczem, a i tego tu jak na medykamentum.

– Dzięki! – Sebastian uśmiechnął się. Na ten widok mężczyzną wstrząsnęły dreszcze.

On nie lubi dzieci! Nie znosi ich – pomyślała Monika i przestraszyła się jeszcze bardziej.

– Przyprowadziłem! – krzyknął Garbaty, gdy zbliżyli się na sto metrów do olbrzyma. – Śpij, tłuściochu! Śpij i gnij, na Taranisa!

Cielsko zwaliło się wzdłuż ścieżki i połamało przydrożne sosny. Chrapanie rozbrzmiało niczym echo tego uderzenia.

– Wspinaczkę zaczniecie od dłoni. – Mężczyzna gestem wskazał im drogę. – Później po rękości i przed siebie. Ktoś będzie tam na was czekał. Zawsze ktoś czeka, a jak nie, to zanurkujcie w tłumie.

– Mama? – Dziewczynka spojrzała mu w oczy.

– No przecież nie tata! – uśmiechnął się wyjątkowo paskudnie, bo szczerze.

– A pan nie pójdzie z nami? Obiecał pan, że się nami zaopiekuje.

– Ja już tam byłem, nie moje dziecko. Już znalazłem wszystkich i wszystko. Nawet to, czego nie szuknąłem.

Monia nie poprawiła go. O dziwo przywykła do tych przejęzyczeń. Dzieci ruszyły w dalszą drogę. Po kilku krokach dziewczynka odwróciła się i krzyknęła:

– Dziękuję!

Ale pana Eamona już tam nie było.

Bór nie szumiał, nie dało się wyczuć zapachów, a sosny zaczęły z wolna pożerać ścieżkę.

***

Lunęło, kiedy tylko dzieci dotknęły butami wielkiej dłoni. Ciężkie krople pożerały brud i kurz, by połączyć je w błoto. Rodzeństwo poruszało się z największym w życiu trudem. Grzęźli, ślizgali się, chwytali fałd skóry oraz kępek poskręcanych włosów grubości sznurówek. Z każdym krokiem zapominali o dotychczasowym życiu. Kolory nabierały intensywności, a wszystko zdawało się być bliższe czystości, bliższe snom. Nawet olbrzymi bobas nabrał sympatycznych cech i zaczął nieco przypominać postać z kreskówki.

Po drugiej stronie góry tłuszczu nie czekała mama, jednak nie zareagowali smutkiem. Zapomnieli o niej, a także o tacie i wspólnie spędzonych dniach. Nie pamiętali o panu Eamonie. Na koniec opuścił ich nawet głód.

Ujrzeli przed sobą rzędy zielonych namiotów i mrowie ludzi – głównie dzieci, ale nie takich jak oni, tylko starszych. Widok ciągnął się aż po horyzont, z obietnicą nieskończoności. Za ich plecami podnosił się Tłuścioch. Pobiegli, przestraszeni jego pomrukami, przez co zostawili za sobą dzieciństwo, gęsty bór oraz kocioł.

Nie pachniało, nie śmierdziało. Krem spisywał się wyśmienicie.


***

Drzewo zmaterializowało się pośród innych drzew, gdzieś na obrzeżach świętego gaju, w krainie Annwn, w Zaświatach. Krew wraz ze skórą spłynęły z pnia na leśne runo. Spomiędzy luźno rozsianych dębów, ze wszystkich stron nadbiegały psy o czerwonych uszach. Nie szczekały, nie warczały, tylko węszyły. Zatrzymywały się o kilka kroków od gęstniejącej plamy.

Od południa nadszedł wysoki i niesłychanie szczupły mężczyzna, otulony szarym cieniem oraz zapachem żywicy. Wąskie, sine usta nie wyróżniały się zbytnio na tle bladej, gładko ogolonej twarzy. Szerokie barki wyglądały komicznie przy długich, chudych kończynach. Włosy miał zaczesane do tyłu w starym stylu.

– Saol.2– Westchnął i splunął pod okrążone psami drzewo.

Zabulgotało, a Jarosław Turowski drgnął. Psy zawyły i podbiegły bliżej. Zaczęły lizać liczne, gojące się rany.

– Wstawaj. – Usłyszał Jarek. – No podnoś się, leniwcze! Nie mamy rozciągniętego do wieczności czasu. Chociaż w zasadzie…

Ciało kaszlnęło, przez co psy się rozbiegły.

– Wreszcie! – Szara postać zbliżyła się, chwyciła odratowanego pod pachy i posadziła na ściółce. – Nabawiłbyś się odleżyn, ożywieńcu. Niezły byczek z ciebie, trzeba przyznać. Pompki pewnie walisz setkami.

– Gdzie… Gdzie ja jestem? Samochód… Jak? Drzewo? – dukał Turowski, chwiejnie wstając na nogi. – Gdzie moje ubranie?

– Drzewo, drzewo. Na nim się skupmy. Nie byle jakie drzewo, istoto ludzka!

– Kim jesteś?

– Faktycznie, wypadałoby od tego zacząć, jednak byliśmy zbyt pochłonięci ożywianiem cię. Nie trzeba dziękować, choć wypadałoby. Maniery to niby taka kulturowa naleciałość, lecz trzeba przyznać, że potrafią umilić dzień.

– My? Dlaczego używasz liczby mnogiej? – Turowski rozejrzał się po dąbrowie.

Psy podbiegły, wielkie i chude. Czerwone uszy sterczały im ostrzegawczo. Drgały.

– Bez paniki, nie gryzą. – Nieznajomy spróbował uspokoić Jarka, który wyglądał, jakby zaraz miał czmychnąć na drzewo.

Zwierzęta otoczyły ich kordonem. Przyglądały się przerażonemu człowiekowi spokojnym wzrokiem.

– Nazywam się Da Derga. Vincent Da Derga, syn Mila. – Chudzielec ukłonił się teatralnie. – Można powiedzieć, że jestem tutaj nadleśniczym. Opiekunem. Pilnuję porządku i nie spodobały mi się wydarzenia ostatnich – spojrzał na wyimaginowany zegarek – godzin? Dni? Lat? Nie wiem, czas nie jest dla mnie. Póki co również nie dla ciebie, ożywieńcu.

Da Derga zagwizdał. Jeden z psów wyszedł przed szereg.

– To Ellen Ognisty, aczkolwiek możesz go nazywać Atosem. – Podrapał czworonoga za uchem. – Będzie ci towarzyszył.

– W czym?! – Nie wytrzymał Turowski. – Co tu się w ogóle dzieje?!

– W ogóle czy w szczególe, to jest niewesoło. Daleko od czeskich komedii i żartów o blondynkach. Znikają dęby, ożywieńcu. Na szczęście sporadycznie oraz w granicach, jak wy to nazywacie, błędu statystycznego. Raz na cykl, więc mógłbym przymknąć na to oko, lecz wracają z czerwoną mazią, co prezentuje się nieestetycznie, szczególnie w rajskim gaju. Nie mam nic przeciwko czerwieni – wręcz przeciwnie, lubię ją. Nie podoba mi się jednak to, że kto inny dzierży w dłoni klucze do mojego królestwa. A jeśli to bardziej wytrych, to mu go wsadzę w najczarniejszą dziurę.

– O jakim królestwie gadasz? Anglia? – Turowski rozejrzał się po lesie.

– Pałacu nie wypatrzysz, bo to nie bajka. Z księżniczkami również krucho. Szkoda, bo człowiek by sobie podokazywał. Poza tym nie słyniemy ze szczęśliwych zakończeń, choć kto wie, czy nie jest to najciekawsza z dostępnych opcji.

Atos podszedł do Turowskiego. Położył mu łeb na gołych stopach. Czując szorstką sierść na skórze, mężczyzna przypomniał sobie o tym, że jest nagi. Drżącymi dłońmi zakrył klejnoty rodzinne.

– Nie czas na wstyd. – Da Derga zatoczył ręką krąg. Podzielił się z gościem gęstym, namacalnym cieniem, z którego zmaterializowały się szare spodnie, buty oraz bluza. – Bezwzględnie krzyk mody, gdyby moda potrafiła krzyczeć – ocenił Vincent. – Po męsku! Neo-noir, że tak powiem! Prawdziwy macho!

– Tu nie ma życia. – Jarek poczuł to nagle i przejmująco. Usiadł, zapłakał, zadrżał. Pies wstał gwałtownie i odsunął się na dwa kroki.

– Nie ma – westchnął Da Derga. – I nie powinno być. Nawet w krwistej postaci. W tym cały ambaras, panie Turowski. Ktoś narusza mój spokój – wskazał na martwe dęby – a ja nie znoszę przymykać oczu.

– Uratowałeś mnie. – Jarkowi wracała pamięć. – Moje dzieci… Marzena! Tam był jakiś garbaty gnojek! I Jacob. Czy może Kuba… Kawał szui w wypasionym gajerku! To ich wina.

– Ooo! Brakuje ci bliskich? Tobie, który nie znosi rodzinnego życia? Czyżby odeszła ci ochota na marudzenie? – Da Derga irytująco przeciągał głoski. – Czyżbyś spokorniał w obliczu magii, w obliczu absolutu?

– Nie zostawia się dzieci! – ryknął Polak.

– Nie warcz, bo poszczuję psami. Nie odpowiadam za twoje niepowodzenia.

– Odniosłem sukces. – Turowski tracił pewność siebie. – Poradziłem sobie na emigracji…

– Nie kłam – przerwał mu cicho Da Derga. – Nie poradziłeś sobie. Przerzucasz mięso, w dodatku nawet nie próbujesz nauczyć się języka. Nie cierpisz tego. I nie tylko o pracę chodzi. Po prostu nie starasz się. Łazisz po ulicach jak głuchoniemy, z miną paskudnego krasnoludka. Powiem więcej: jedyne, czego się w życiu nauczyłeś, to ruszać uszami. Na tym kończą się twoje ambicje. Czyżbym się mylił? Tak nagle zamilkłeś.

– Znam takich, co nie mają pracy i…

– Zazdrościsz im, przyznaj się. Dostają zasiłki, na które poszli w czasach, kiedy było o nie łatwiej. Te same pieniądze za siedzenie w domu. Chciałbyś, co? Jeszcze bardziej pragniesz uznania w oczach Irlandczyków, Polaków, Chorwatów, Holendrów, Niemców, Francuzów, Rosjan…

– Nie o pieniądze chodzi! – Jarek zapragnął potrząsnąć rozmówcą, jednak strach kazał mu trzymać ręce przy sobie. – Mężczyzna musi pracować i chronić rodzinę.

– Wolałbym, żebyś był ludzki w inny sposób. Naturalniej. – Westchnął. – Wierzę, że niedługo wyzbędziesz się szowinizmu. Póki co chwyć się przynajmniej obowiązkowości. Zawsze to ciekawsze niż śmierć.

Turowskiemu szowinizm kojarzył się ze świnią, a na takie obelgi należy reagować.

– Nie wiem, czym jesteś, ale masz mordę, w którą…

– Spokojnie – zainterweniował Atos, stając na długich łapach. – Znajdziemy dzieci oraz ich matkę, po czym odsiejemy ziarno od plew. Po co te nerwy? Nie zachowujmy się jak zwierzęta.

– Polubił cię – ucieszył się Da Derga.

Turowski zemdlał.

Psy spojrzały na siebie, pokręciły łbami i zabrały się do lizania.

2

Saol – irl. życie.

Sitko

Подняться наверх