Читать книгу Sitko - Marek Zychla - Страница 8

Rozdział 4
Ośrodek Transkomunikacyjny Bushmills

Оглавление

Seán jeszcze długo opowiadał o miejscu, w którym się znajdowali. Nazywał je Tír na nÓg, Krainą Młodych. Mówił o historii naszpikowanej podobną ilością wydarzeń szczęśliwych, co skrajnie niefartownych. Monika z Sebastianem dowiedzieli się o czterech ścieżkach, które prowadziły do obozowiska i o sośninie „nie do przebycia”. Ścieżki zarastały, a pojawiały się tylko dla wyjątkowo naiwnych dzieci – lub takich, które oszukano. Którym wymazano pamięć, przez co dla lasu wydawały się głupie.

– Nikt nie próbował uciec? – naciskała Monia.

– Ostatnio nie. Tłuścioch nie jest jedynym, który pilnuje krainy, w dodatku nie jest wcale najniebezpieczniejszy. Myślę, że dałoby się go nawet pokonać, chociaż nikt o zdrowych zmysłach nie podejmie takiego ryzyka. Za Tłuściochem stoją potężne siły, o czym później. Moim ulubionym strażnikiem jest Wielki Pirat Ze Wschodu, ale to dwie godziny drogi stąd. Waszego czasu – dodał po chwili. – A przynajmniej czasu, którym wciąż jeszcze myślicie.

Dziewczynka nie zadawała więcej pytań. Nie musiała. Seán i tak mówił:

– Pirat należy do plemienia Fomorów, jest jednym z pierwszych najeźdźców wyspy. Wygląda – zamyślił się na chwilę – zabawnie. Ma trzy głowy, trzy nogi i trzy ręce. No i trzy rzędy ostrych zębów, o czym radziłbym nie zapominać. Sam jego wygląd wystarczy, żeby odstraszyć śmiałków.

– Gryzie? – przestraszył się Seba.

– Głównie śpi – uspokoił go Seán. – Jednak lepiej nie kręcić się zbyt blisko niego.

– A na zachodzie i północy? – Monika, wbrew ostrzeżeniom, intensywnie myślała nad drogą ucieczki.

– Na zachodzie bez zmian – zażartował chłopak. – Rząd półolbrzymów. Niektórzy niewiele więksi od nas, z rozrośniętymi brodami, wargami, uszami lub nosami. Jeden ma ogromne oczy, dwóch sięga niemal do nieba. Strasznie hałasują. Ucztują. Zdarzają się między nimi konflikty, oczywiście rozwiązywane siłowo. Nikt nie obozuje w promieniu mili od nich. Zbyt niebezpiecznie. Zapomnij.

– Północ?

– Warto spróbować sił. Nie zachęcam, niemniej nie odradzam. Bajdałej, niektórym przydałaby się odrobina rozrywki! – powiedział to wyraźnie i głośno, a później milczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie pokręcił powoli głową, po czym wskazał palcem na swoje uszy.

Monika zrozumiała. Ktoś ich podsłuchiwał. Z pewnością ktoś, o kim właśnie była mowa.

– Parantela bogiń – powiedział szeptem Seán, rozglądając się nerwowo. – Triada sióstr, czyli nasze królowe. Teraz skupcie się, bo będzie sporo do zapamiętania. Najważniejsza i najpotężniejsza z nich to Ériu. Wiecznie pijana, bo przekarmiła swoje dziecko, Tłuściocha, którego mieliście nieprzyjemność poznać. Cholera ma wyrzuty sumienia. Młodsza od niej Fódla zapewnia nam pożywienie. Nie martwcie się, prawie nigdy nie zaznacie głodu. Bajdałej, jadamy raz na wieczność. To sprawa omijającego nas strumienia czasu. Fizyka, więc przepraszam, w niej akurat nie jestem zbyt mocny. Wróćmy do konkretów. Trzecią jest piękna Banbha, która czeka na potomka. Długo czeka, choć jedynie chwilę. Znowu mam na myśli problemy z bezczasem.

– Nie rozumiem – przyznała równie cicho dziewczyna.

– Tutaj się nie starzejemy. Czas dotyka nas delikatnie jedynie wtedy, kiedy pojawia się ktoś nowy, a tacy zjawiają się bardzo rzadko, coraz rzadziej. – Seán postanowił zacząć od początku. – Zawsze tak było, o ile w ogóle istnieje jakieś zawsze, szczególnie w naszym położeniu. Poza tym praktycznie nie odczuwamy zmęczenia czy głodu. Można się wprawdzie przekimać, bo w ciałach wciąż drzemie głód marzeń sennych. Drzemie. – Zamyślił się i uśmiechnął. – Zdarza mi się czasem powiedzieć coś mądrego. Czasem…

Sebastian zaczął bawić się w piasku. Przesypywał go z górki na górkę, oddzielał ziarna od śmieci. Śpiewał sobie „Gwiazdko, gwiazdko, świeć nam, świeć”.

– Żyjecie wiecznie? – zapytała Monia.

– Prawie. Wystarczająco długo, żeby zobojętnieć na śmierć.

– Oprowadzisz nas? – Rozmowa nieubłaganie dobiegała końca, a dziewczynka nie chciała tracić tej namiastki przyjaciela. – Proszę. Potrzebujemy twojej wiedzy i pomocy.

Chłopak zgodził się, bardziej z braku lepszego zajęcia niż z altruizmu. Pomaszerowali wzdłuż rzędów namiotów przepełnionych młodymi ludźmi. Krajobraz nie zmieniał się, chociaż szli długo. Wręcz przeciwnie, przytłaczał monotonią i ubóstwem barw. Zapachy mieszały się w równie nudną całość. Dźwięki zlewały się w markotny szum. Moni brakowało w tym radości, energetycznego kolorytu, który zwykle towarzyszy obozowiskom. Przygody najwidoczniej omijały to miejsce szerokim łukiem.

Szli, w dalszym ciągu nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Ich przybycie, mimo że stosunkowo niedawne, błyskawicznie wtopiło się w tutejszą monotonię. Tak działo się w Tír na nÓg, o czym zapewnił Seán. Nic nie było tu nowe, nic nie wzbudzało większych emocji.

– Piekło – spuentowała Monika.

– Nie – poprawił ją chłopak. – Niegdysiejszy raj.

***

Brunet zaparkował pod hostelem, przy czym zajął aż dwa miejsca, bo uwielbiał denerwować ludzi. Zostawił kluczyk w stacyjce, a kostkę wcisnął w kieszeń. Nigdzie się nie wybierał. Na zewnątrz wiało, siąpiło, przez co kurtki przechodniów przesiąkały chłodem. Jacobowi nie chciało się wychodzić na mokre zewnątrz. Zaczął majstrować przy tablicy rozdzielczej i po chwili pojawiło się stare radio. Minę miał skupioną, przygryzał zabawnie dolną wargę. Wyglądał dziwnie, wręcz niewinnie, niemal jak dziecko. Przynajmniej dopóki nie przemówił:

– Ośrodek Transkomunikacyjny Bushmills w Irlandii Północnej – powtarzał w kółko, z narastającym w oczach obłędem. – Słyszycie mnie? Ośrodek Transkomunikacyjny Bushmills w Irlandii Północnej. A żeby was…! Ośrodek Transkomunikacyjny Busmills w Północnej, kurka, Irlandii! Proszę o kontakt z Bricriu. Powtarzam, proszę o kontakt z Bricriu! Bricriu, przemów!

Wyłączył silnik, podkręcił głośność. Kabinę wypełniły trzaski i szumy.

– Ośrodek… – nie dokończył. Pojawiły się pierwsze głębokie głosy.

– Zgubiłeś? Zawiodłeś? Puściłeś? Nie splotłeś? Mówiłeś… – I tak dalej, w podobnie kiepsko rymowanym rytmie, w zyskującej na sile otoczce z radiowych szelestów.

– Nie czuję jej – odpowiedział Brunet bez cienia strachu. – Gdybym czuł, to już by jej tutaj nie było. Ktoś musiał się włączyć do gry. Powtarzam: ktoś musiał się…

– Przeszłość.

Z trudem wyłapał z szumu. Ten cały Bricriu działał mu czasem na nerwy, ale akurat jemu nie wypadało tego mówić.

– Zajrzyj. Polska. Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty… wczesny. Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. Piąty gówno dziś jest warty.

Jacob wyłączył radio. Zaklął, w ostatniej chwili powstrzymując się od uderzenia w kierownicę. Miał serdecznie dość rozkazów oraz braku jakiejkolwiek empatii. Przecież zwykłe „dziękuję” zadziałałoby lepiej od lawiny gróźb.

– Sorki, maleńka, prawie cię grzmotnąłem – przeprosił samochód. – Tatuś ma multum kłopotów. Nie chciałem się na tobie wyżywać. Wybacz, kochanie. Jeszcze wiele dróg przed nami, nim dotrzemy do celu. Wtedy odetchniemy i napijemy się najczystszej z benzyn. Wchłoniemy jej tęczowy posmak, aby spłonąć w oparach szczęścia. Wtopimy się w siebie niczym mój garbaty przyjaciel w świat. Znasz Garbatego? Pamiętasz pana Eamona? Jasne, że pamiętasz. Przecież jechał z nami, kiedy walnęliśmy w drzewo. Schronił się nawet w twojej tapicerce. To dobry człowiek. Znaczy się zły – poprawił się szybko – aczkolwiek można mu zaufać.

W ciągu minuty przestało padać. Co więcej, zza chmur wyjrzało słońce. Jacob rozejrzał się po malowniczej okolicy. Niedaleko hostelu wyróżniał się budynek supermarketu, którego elewacja krzyczała czerwienią ciętą paskami bieli. Trzasnęły drzwi corsy, rozchyliły się te sklepowe i powiało ciepłem. Mężczyzna zanurkował w międzyregałowe alejki. Przyglądał się niemal każdemu opakowaniu z żywnością. Czytał, oglądał, kiwał lub kręcił głową. Pracownicy wzięli go za dziwaka, co nie przeszkadzało mu w ekscentrycznych zakupach. Nawet pomagało, bo uciekali od niego wzrokiem, myślami i ciałem. Wyszedł dopiero po godzinie: z paczką czekoladek, mlekiem w proszku oraz butelką marchewkowego soku. Uśmiechał się. Wrzucił wszystko do samochodu, a następnie powędrował do pobliskiej destylarni. W przyfabrycznym sklepiku zakupił drogą butelkę z czarną etykietą, na której złotem błyszczała dwudziestka jedynka, poświadczająca wiek trunku w momencie opuszczania beczki.

Oczko, które przyniesie mi szczęście – pomyślał.

– Wspaniały wybór – pochwaliła ekspedientka. – Musi pan kogoś bardzo lubić.

– Smak przeszłości – mruknął Jacob. Dokupił najtańszą z firmowych szklaneczek. Nikogo nie lubię – dodał w myślach. Zaczynając i kończąc na sobie.

– Widzę, że nie na prezent – zażartowała kobieta. Trzy żółte banknoty zmieniły właściciela. – Pan z południa? – Wskazała na euro.

– Można tak powiedzieć. – Zapakował wszystko do wymiętej jednorazówki, którą wygrzebał z kieszeni.

– Może włożymy to do firmowej reklamówki? – Sprzedawczyni sięgnęła po kolorowe, szeleszczące naskórki plastiku. – Oczywiście gratis.

– Nie trzeba. Szkoda planety. I bez tego zdycha.

Pożegnał się i wrócił do samochodu. Odkręcił kurek od zbiornika paliwa i wlał do niego połowę zawartości butelki. Zasyczało, zapachniało słodko – wiśniami i alkoholem.

– Czeka nas ciekawa podróż, maleńka. – Usiadł za kółkiem. – Ty prowadzisz. Jezu, jak ja ufam tobie, kochanie.

Silnik warknął i zaryczał wesoło. Zaśpiewał niczym V8 wprost z serii o Mad Maxie. Kabinowe światła rozjaśniły się, z głośników popłynęła bełkotliwa muzyka, a siedzenie kierowcy podgrzało się o dobrych kilka stopni. Szyby zafalowały, od wewnątrz spocił się dach.

– Smakuje? – Jacob również pociągnął solidny łyk, który zagryzł czekoladką. Po kolejnym zaczerpnął garść mleka w proszku. Sok marchewkowy zostawił sobie na koniec.

– Sporo mieli tego przeterminowanego gówna. – Przyznał zdegustowany. – Co jak co, ale żeby jedzenia dla dzieci nie pilnować? Co się dzieje z tym światem? Od razu bym kogoś zwolnił. Zamknąłbym te wszystkie markety i wrócił do zbieractwa, łowiectwa, czy wojen. Wróciłbym do jaskiń z tą hołotą. O ile mniej mieliśmy wtedy problemów. O ile mniej zleceń! Banda zawszonych cykorów.

Świat wyostrzył swoje kontury, a po chwili rozmył się niczym akwarele.

– Marudzisz – popłynęło z głośników. – Starzejesz się od środka, mój chłopcze.

– Bierze mnie – zachichotał Brunet. – Po whiskey zawsze robię się gadatliwy. Wylewny! – ryknął śmiechem. – No to jedziemy, zanim wytrzeźwiejemy! Pamiętaj, żeby trzymać się lewej strony! Po przejściu przeskoczysz na prawą.

Jacob poklepał corsę po ciepłej kierownicy. Silnik znowu zamruczał. Mrugnęły światła. Czarna kostka leżała na siedzeniu pasażera. W milczeniu skupiała się na kierowcy. Zaglądała do jego marzeń oraz zajmowała się wspomnieniami.

Podkręciła pewność siebie na maksymalne obroty.

***

Czworonóg trzymał się chwilowo na dystans, zgodnie z zaleceniami Vincenta Da Dergi. Milczał, bo i nie miał nic do powiedzenia. Potrafił zachować się w towarzystwie. W końcu był zwierzęciem stadnym.

– Zdrapywanie z drzewa nie jest zaskakujące, ale to, że pies jakimś słowem rzuci, to już tak? – Vincent próbował obrócić wszystko w żart. – Bądźmy poważni, mój drogi ożywieńcu. Człowiekiem jesteś, człowiekiem zostaniesz, a takim psom zaś do tego daleko. Nawet gadającym, co nie znaczy, że nie mają duszy. Psie dusze wyją, uwięzione w dobroci. Powie ci to nawet zły pies. Zły pies różni się od dobrego tylko poziomem twojego zrozumienia.

Turowski milczał. Strach nie zamierzał tak łatwo odkleić się od maźniętych potem pleców.

– Nie traktuj życia tak dosłownie. To nie są zwykłe drzewa, a to nie jest klasyczny Atos. – zapewnił Da Derga, a pies nieśmiało pomachał ogonem. – Staraj się być gotowym na tego typu niespodzianki, proszę. To nam ułatwi współpracę. I nie zapominaj o jednym. Beze mnie zginiesz ponownie. Na zawsze.

Nagle zapachniało mlekiem. Zerwał się wiatr, niosąc za sobą coś jeszcze. Szaro-złoty pył, zalatujący grzybami i mchem.

– Radziłbym ci wspiąć się na drzewo. – Vincent rozglądał się nerwowo. Turowski nie zareagował. – Poważnie mówię. Tego nie przewidziałem i nie będę cię w stanie obronić. Na drzewo! I to już! Błagam, na Taranisa!

Dało się wyczuć coraz mniej delikatne drgania ziemi. Od strony zachodzącego słońca nadlatywały głębokie, niskie:

– WUF!

– Fuf! Fuf!

Zakołysało koronami dębów. Jeden z żołędzi spadł Turowskiemu na głowę.

– Na drzewo! – Da Derga zaczął go popychać z prawdziwie niedźwiedzią siłą.

Jarek wreszcie posłuchał. Z pewnym trudem zaczął się wspinać na rozłożysty dąb.

– Wyżej! Dużo wyżej, człowieku! Schowaj się w liściach i siedź cicho! Nie cuchnij strachem!

Ledwie wybrzmiały wykrzykniki, a między pniami przemknęło coś brązowego. To coś ponownie wufnęło i ponownie odpowiedziały mu nieco słabsze, za to radośniejsze fufnięcia.

– Twrch Trwyth – szczęknął Atos. – Pięknie. Wybaczcie, że was zostawię. Na dłużej! – dodał w pełnym biegu.

Pies rozrzucał ściółkę na cztery strony świata, bo stanął do wyścigu z równie strachliwym wiatrem.

– Tam gdzie Trwyth, tam i jego przelatki! Siedem ich! – krzyknął z dołu Vincent Da Derga, odwrócony plecami do dębu. – Przelatki to warchlaki, podrośnięte nieco. W tym przypadku wielkie.

Coś wufnęło, ponownie dało się słyszeć salwę fufnięć i na pierwszym planie zaroiło się od dorodnych prosiaków. Kroczył za nimi największy ze znanych światom dzików.

– Dwie tony mięsa – szepnął Da Derga. – Może więcej.

Odyniec wysunął się naprzód i wtedy Turowski zauważył dziwne, ubrudzone zaschniętą krwią przedmioty wbite między jego uszami.

– Witaj, Książę Puszczy – zwrócił się Da Derga do dzika. – Nie chciałbym być źle zrozumiany, ale jesteśmy tu trochę zajęci. – Wskazał na kryjącego się wśród liści mężczyznę. Czyli tyle było z Jarkowego ukrywania się.

– On. Żyje. – Odyniec wymawiał każde słowo tak, jakby było osobnym zdaniem.

– I tak, i nie. – Da Derga machnął dłonią. – Zajmij się sobą, bo psy płoszysz. Potrzebny jest nam. Nie trzeba zabijać. Niedługo odejdzie. Ruszy w podróż. Zniknie. No, prościej już się nie da tego ująć. Zrozumiałeś?

Siódemka warchlaków podbiegła do Vincenta i zaczęła radośnie fufać.

– Ale ten czas leci! – Mężczyzna splótł ze sobą palce. – Pamiętam, jak były takie malutkie. – Ramiona rozstawił szeroko. – No może nie malutkie, bo z was były od zawsze dorodne kawały świnek.

– Przepraszam! – Turowski wychylił się znad gałęzi. Przyjrzał się łbu dzika: złote nożyce, grzebień oraz wbita do połowy ogromna brzytwa zahaczały o najniższe z liście. – Dlaczego wy w ogóle mówicie po polsku?

– Tu. Języki. Nie. Mają. Znaczenia. – Odyniec podszedł bliżej i zaczął ocierać się bokiem o pień drzewa. Jarek mocniej chwycił się gałęzi. – Czemu? Żyjesz? Pytam.

– Daj spokój, Twrch Trwyth. – Da Derga poklepał go nieśmiało po boku. – Co ma żyć, to żyje. Ze śmiercią nie zawsze trzeba się śpieszyć. Przecież jest nieunikniona, prawda? Być może nadejdzie jutro, pojutrze. To jedynie kwestia czasu.

– Annwn. To. Śmierć – mruknęło zwierzę.

– Przestańmy straszyć gościa. Annwn to Annwn, kraina, a śmierć to śmierć. Nie dziczejmy, proszę, drogi dziku.

Coś nagle zgrzytnęło, zaszeleściło i trzasnęło. Nie starczyło czasu na świst. Turowski zleciał wraz z grubym, pooranym konarem. Odbił się od odyńca, po czym wylądował pod nogami zaskoczonego Vincenta.

Po chwili ciszy warchlaki zaczęły zawodzić. Turowski podniósł się, jęknął. Dzik leżał na boku z nożycami i grzebieniem wbitymi o wiele głębiej niż zwykle, bo aż po spękane rączki. Zakrwawiona brzytwa zsunęła się z pleców dzika. Mężczyzna chwycił ją w obolałą dłoń.

– Pokonałeś Twrch Trwytha. – Da Derga nie ucieszył się, nie zdziwił, tylko spokojnie stwierdził fakt. – Rozejść się! – ryknął na warchlaki, których zawodzenie przechodziło w niepokojące fufnięcia. – Staruszek został pokonany w uczciwej walce. Sami widzieliście! Po obu stronach nie użyto magii, a brzytwę dzierży od teraz Jarosław McSzczepan Turowski. Wszystko ci później wyjaśnię – szepnął do zszokowanego mężczyzny. – To „Mc” znaczyło, że jesteś synem Szczepana. – Puścił oko. – Roznieście wieści po całym Annwn! – ryknął na warchlaki aż te przestały skomleć. – Kiedy dorośniecie, znajdzie się czas na wendetę! A teraz sio! Idźcie podeżreć ściółce żołędzi i rozsiejcie dobrą nowinę. Staruszek skonał. Nadchodzi czas, aby któryś z waszego miotu przejął po nim schedę. No, który zechce zostać Księciem Puszczy? Naszą największą, znaczy się najwspanialszą świnią?! Jacyś chętni? Raciczki w górę!

Warchlaki przestały fufać. Spoglądały na siebie podejrzliwie i z narastającą agresją.

– Nie będziecie mi się tu teraz bić! – dokrzyczał Da Derga. – Do lasu! – Zaczął machać rękami. – Żreć, rosnąć i szykować się do pojedynków! Dam wam znać, kiedy i gdzie! Niech wygra najlepszy! – zawołał jeszcze do znikających cieni warchlaków.

– Nie chciałem – odezwał się Turowski. – Gałąź nie wytrzymała i… Ledwo uszedłem z życiem.

– Słuchaj, bo nie ma czasu. – Vincent przeszedł do konkretów. – Zdobyłeś miecz, no w zasadzie to brzytwę, ale tu chodzi bardziej o ideę, nie o szczegóły. Coś jak z Arturem, okrągłym stołem i Ekskaliburem, tym jego mieczem światła. Na rycerzy nie licz, bo nie te czasy. Dałem ci za to psa, chociaż strachliwego. Czyli masz broń i możesz pojąć księżniczkę za żonę.

– Ja już mam żonę! I mówiłeś, że tutaj nie ma księżniczek. I że nie ma życia, a te świnie?! A żołędzie?

– Nie przerywaj, proszę – powiedział niskim głosem Da Derga. – Z rzeczonej księżniczki faktycznie pozostały… wspomnienia, wraz ze stertą bielejących kości. Ogromna sterta, jak to u półolbrzymek bywa. Wspomnienia też nie należą do najbardziej kolorowych, przynajmniej te moje. Brzytwą golił się natomiast jej staruszek i ciesz się, że nie dane ci było go poznać. Nieprzyjemny typ. Potworne ego! Zapomnij o nich i ciesz się ze zdobyczy. Niech mitologia pozostanie mitologią, czyli słowa precz również i od dzików. Nie jesteśmy przecież w szkole. A żołędzie spadły wieki temu. Nie żyją.

Chwilę po tych słowach w oddali pojawił się Atos. Wyglądał ostrożnie zza jednego z pni.

– Możesz wyleźć! – krzyknął do niego Da Derga. – Twój nowy pan ukatrupił zwierza! Mówiłem, że na emigrantach można polegać – rzucił kolejnym kiepskim żartem.

Pies podszedł, cały czas węsząc. Nie zbliżał się zanadto do truchła.

– A co ze świniątkami? – szczeknął.

– Przez jakiś czas pozostaną zajęte sobą. – Vincent puścił do Turowskiego oko. Kolejny raz próbował być bardzo ludzki. – Martwić będziemy się później.

– Wyruszamy? – Atos spojrzał na Polaka.

– Też chciałbym to wiedzieć.

– Tak – rzekł Da Derga. – Wyruszacie. Kierujcie się na południe, aż do mostu.

– Jakiego mostu? – przerwał mu Turowski.

– Nie każdą nazwę trzeba znać – zaśmiał się pies.

– Szczególnie w Zaświatach – zawtórował mu Vincent, przez co Jarek w końcu zrozumiał, że Zaświaty to Annwn.

Truchło dzika syknęło przeciągle i wsiąkło w korzenie wygłodniałych, nagle groźnie wyglądających dębów, które może i były martwe, ale nie tak, jak Turowski by sobie tego życzył.

– Smacznego, moje maleństwa! – krzyknął Vincent. – Niech wam pójdzie w żołędzie.

Turowskim wstrząsnęły dreszcze obrzydzenia.

– Za mną – szczeknął Atos, szczerząc kły w uśmiechu. – Do mostu Chędożenia!

Sitko

Подняться наверх