Читать книгу Trzeba się bić. Opowieść biograficzna - Marta Stremecka - Страница 16

A mama?

Оглавление

Ciepła, wyrozumiała, do dziś taka jest. Gdy ją odwiedzam w Toruniu, proszę tylko, żeby nie oglądała wciąż telewizji, bo strasznie przejmuje się kłótniami polityków i tym, co powiedzą na mój temat. Urodzona w 1926 roku, była najmłodszym dzieckiem w rodzinie liczącej siedmioro dzieci (dwoje zmarło). Mieszkali we Włocławku, na przedmieściu nazwanym Dolnym Szpetalem. Na początku wojny wkroczyli Niemcy, wysiedlili rodzinę, jej ojciec, mój dziadek, którego nigdy nie poznałem, zmarł w 1939 r. w towarowym pociągu na zapalenie płuc. Tułali się gdzieś po Śląsku, potem udało im się przyjechać do Warszawy, gdzie mieszkała jej starsza siostra Gienia, matka Marka Jakóbisiaka, mojego kuzyna i najlepszego przyjaciela. Bieda, wojna, nie miała warunków, żeby się uczyć. Pod koniec wojny poznała mojego ojca. Wyszła za mąż, mając 18 czy 19 lat. Stanowili kontrastową parę – ona drobna, niewysoka, on o 13 lat starszy, duży, postawny, bardzo silny fizycznie. Pamiętam wakacje, które spędzaliśmy u mojej babci we Włocławku. Tam był sad, w sadzie staw. Kiedyś ugrzązł w nim wóz. Nawet końmi nie dało się go wyciągnąć, dopiero mój ojciec dał radę. Z taką siłą nadawał się do kierowania państwową tuczarnią świń…


Z ojcem w Toruniu przed kościołem, 1954 rok. Od lewej moje siostry: Ewa (młodsza ode mnie o 1,5 roku) i Krysia (młodsza o 4 lata).

Mama była zapracowana w gospodarstwie, ale miała czas dla nas. Pamiętam, jak się w końcu zebrała, żeby mnie uświadomić. Oczywiście już dawno od kolegów wiedziałem co i jak, więc uciekłem, żeby nie mówiła mi takich przerażających rzeczy.

Jak już wspominałem, rodzice nie mieli wyższych studiów. Do nas nie przychodzili ludzie, którzy dyskutowali o abstrakcyjnych problemach, rodzice nie przekazywali nam wiedzy wyczytanej z książek, ale przywiązywali niesamowitą wagę do tego, aby cała nasza trójka zdobyła wyższe wykształcenie, w domu panował wręcz kult wykształcenia. Tę atmosferę bardzo dobrze pamiętam do dziś. Stwarzali nam dobre warunki, te wszystkie moje obowiązki, jak rozwożenie mleka czy przepędzanie krów, nie odbywały się kosztem nauki.


Ojciec ze swoimi siostrami i ich dziećmi, przełom lat 40. i 50.

Sam fakt, że ja i moje dwie siostry dostaliśmy się na studia – Ewa skończyła medycynę, Krysia biologię – było dla nich niesłychanym rodzinnym osiągnięciem. Traktowali to jako społeczny awans dzieci. A jak się dowiedzieli, że zostanę pracownikiem naukowym na uczelni, byli zachwyceni. Jestem więc przykładem awansu społecznego w PRL. Ale jakoś nie czuję za to do PRL wdzięczności.

O tym, jak szerokie były ambicje naszych rodziców, świadczy też fakt, że postanowili nauczyć nas gry na pianinie. Przez sześć lat, chcąc nie chcąc, chodziłem do ogniska muzycznego. Bez większego entuzjazmu uczyłem się muzyki, bo interesowały mnie inne rzeczy, jak czytanie książek i sport. Jeszcze wtedy nie śmiałem się jednak przeciwstawić rodzicom, w związku z tym wybrałem strategię niekonfrontacyjną. Siadałem przy pianinie, mechanicznie grałem gamy i pasaże, ale zamiast nut miałem rozłożoną książkę. Mimo to byłem niezły i zostałem zakwalifikowany do muzycznego popisu. Na swoją zgubę, o czym jeszcze nie wiedziałem. W centrum Torunia w szacownym gmachu Dworu Artusa zgromadzili się znajomi, przyszli oczywiście rodzice, pełna sala. Zacząłem grać, dochodzę prawie do końca i nagle zapominam. Czarna dziura, pustka, wyparowały mi z głowy końcowe akordy! Próbuję raz, próbuję drugi, nic, zgroza. W końcu wstałem i uciekłem za kulisy. To był jeden z najmniej przyjemnych momentów w moim młodym życiu. Nawet przeganianie krów wiązało się z mniejszym wstydem.

Trzeba się bić. Opowieść biograficzna

Подняться наверх