Читать книгу Winny jest zawsze mąż - Michele Campbell - Страница 13
Część pierwsza
10
ZIMA NA PIERWSZYM ROKU
ОглавлениеPodczas pierwszego roku ich studiów nadeszła najsurowsza zima, jaką od lat widziano w Carlisle. Zaspy sięgały parapetów na parterze, a z miedzianych rynien Whipple Hall zwisały ogromne sople. Nocą w szparach skrzypiących okien dwuosobowego pokoju świszczały przeciągi, sprawiając, że Aubrey wierciła się przez sen. Obracała się na drugi bok i posapując z zadowoleniem, zakopywała się z powrotem pod kołdrą. Jak wszystko, co miało związek z Carlisle, tutejsza pogoda była dla niej czymś magicznym. Dostała drugą pracę i za zarobione pieniądze kupiła sobie puchową kurtkę i śniegowce. Codziennie rano z radością wciskała się w nie przed wędrówką przez zamarznięty dziedziniec. Śnieg połyskiwał w mroźnym blasku słońca i skrzypiał pod nogami, gdy przemierzała alejki. W przegrzanych salach wykładowych z ubrań jej kolegów z grupy unosił się zapach mokrej wełny, a słowa profesorów trudno było usłyszeć przez brzęczenie grzejników. Chciała na zawsze zapamiętać ten czas i to miejsce, wszystko, czego się nauczyła i co czuła, ludzi, których poznała, każde doznanie.
Wieczory spędzała wśród regałów w piwnicy biblioteki Ogdena, ucząc się z Jenny. Uwielbiała to. Odgłos śniegu sypiącego na wysoko osadzone piwniczne okna przypominał Aubrey skrobanie myszy. W kąciku, który traktowały jak własny, było dość ciemno. Wbrew przepisom podłączały grzejnik do przedpotopowego gniazdka pod odrapanym drewnianym stołem. Aubrey ogrzewała stopy i wyobrażała sobie, że żyje w czasach Dickensa i siedzi przy ogniu w świetle pojedynczej świecy. Zatapiała się w lekturze starych książek, których zatęchły zapach unosił się wszędzie.
Studiowała powieści wieku pozłacanego, teksty poświęcone religiom Wschodu, wprowadzenie do astronomii i sanskryt (by móc czytać w oryginale liturgie hinduistyczne i buddyjskie). Wzięła na siebie sporo, jednak chciała otworzyć umysł i stać się godną Carlisle. Pisała pracę na temat Jogasutr Patańdźalego – starożytnego hinduskiego traktatu, w którym zawarta była obietnica zyskania nadprzyrodzonych mocy umysłu dzięki regularnemu ćwiczeniu jogi. Czy rzeczywiście tak było? Zapisała się na zajęcia z jogi, żeby zbadać tę kwestię, więc mogła zawrzeć w eseju własne przemyślenia. Właśnie takie niesamowite rzeczy można było tu robić. Kiedy jednak próbowała rozmawiać z przyjaciółkami o tym, czego się uczy, przeważnie odpowiadały: „Super” i przechodziły do dyskusji o imprezach, na które warto się wybrać w sobotni wieczór. Dziwiło ją, że tak niewielu studentów miało ochotę uczyć się dla samej wiedzy. Jej współlokatorki nie zawracały sobie tym głowy. Jenny uczyła się dla ocen. Kate nie uczyła się wcale. Wagarowała, kiedy tylko miała ochotę, i prawie nigdy nie zaglądała do książek. Przez cały semestr ignorowała zadawane prace, za to w czasie sesji zażywała środki pobudzające, od deksedryny, przez maleńkie dawki kokainy (bo tylko na takie było ją stać, od kiedy Keniston obciął jej kieszonkowe), po niekończące się filiżanki czarnej kawy – wszystko po to, by móc wkuwać kilka dni z rzędu. Potem rzygała wiedzą podczas egzaminów i natychmiast po nich wszystko zapominała. Widząc, w jakim tempie Kate pochłania narkotyki w pierwszym semestrze, Aubrey bała się, że serce przyjaciółki nie wytrzyma i Kate padnie martwa na College Street w drodze do Hemingwaya na espresso – dodatek do trującego koktajlu, który płynął w jej żyłach. Ale nic złego jej się nie stało. Z Kate zawsze tak było: nie ponosiła konsekwencji. Dostała przyzwoite oceny, więc powtórzyła ten sam trik w semestrze zimowym – bo przecież nie samą pracą człowiek żyje – i zgromadziła spory zapas dopalaczy na czas egzaminów.
Pewnego środowego wieczoru na początku lutego Aubrey czytała w swoim zakątku wśród regałów, kiedy usłyszała nad sobą pukanie. Myślami była daleko, w opisywanym przez Edith Wharton Nowym Jorku, który niepokojąco przypominał jej własną uczelnię. I w książce, i w Carlisle można było trafić na te same typy: bezduszne bogate dzieciaki, zubożałych przedstawicieli wyższych sfer, wyrobników czekających na kolejną szansę. Nie twierdziła, że w Carlisle nie ma dobrych ludzi, ale wielu było obojętnych i zepsutych od dziecka (nie z własnej winy), takich, którzy nic nie mogli poradzić na swoje niewłaściwe zachowanie. Szczerze mówiąc, do tej ostatniej grupy mogłaby zaliczyć Kate. Ostatnio przyjaciółka zagrała ojcu na nosie i żyła na koszt Griffina Rothenberga, swojego adoratora z Odell, posiadającego pokaźny fundusz powierniczy. Griff był synem zamożnego bankiera inwestycyjnego i szwedzkiej modelki. Miał wyjątkowo jasne włosy, a przy tym atletyczną budowę i był tak podobny do Kate, że czasem brano ich za rodzeństwo. Zdaniem Aubrey Kate traktowała go właśnie jak brata. Biegał za nią wszędzie niczym zakochany do szaleństwa piesek, a ona traktowała go z niewzruszoną lekceważącą obojętnością. Aubrey trudno było na to patrzeć. Podkochiwała się w nim, choć ze wszystkich sił starała się to ukryć. Griff był męską wersją Kate. Łączyło ich nie tylko podobieństwo fizyczne, ale i ta beztroska pewność siebie, dzięki której wszystko przychodziło im z łatwością – cecha, której Aubrey była pozbawiona, choć bardzo pragnęła ją posiadać. Griff był tym chłopakiem, z którym najchętniej straciłaby dziewictwo, ale mogła o tym tylko pomarzyć. Miał obsesję na punkcie Kate, a Aubrey była tylko piątym kołem u wozu, osobą, którą Griff mógł najwyżej poklepać po głowie, jeśli w ogóle dostrzegł jej istnienie.
Słysząc pukanie, Aubrey podniosła wzrok. Kate i Griff klęczeli przy okienku i robili do niej miny. Chłopak przyciskał do szyby jakiś prostokątny przedmiot – plastikową tacę ze stołówki.
Jenny wychyliła się z miejsca przy sąsiednim stole i spojrzała na tacę w oknie.
– Akurat teraz idą na tacki? – zapytała retorycznie.
Śnieg był tej zimy tak głęboki, że w pobliskich kurortach na pewno panowały idealne warunki dla narciarzy. Aubrey nigdy nie jeździła na nartach i nie byłoby jej stać choćby na wjazd wyciągiem, ale miała fioła na punkcie sanek. Ta prędkość, ten żywioł, przenikliwy smak śniegu po kraksie. Tacki były uczelnianą wersją sanek. Trzeba było wypalić jointa, ukraść tacę ze stołówki i przejść na mrozie milę do parku w Belle River, na wariacko stromą górkę, z której można było zjeżdżać, używając tac jako sanek. Było na niej mnóstwo hopek. Z tych najbardziej popularnych można się było wybić wysoko w powietrze albo wjechać prosto w lasek, gdzie drzewa tworzyły istny tor przeszkód. Połamane kończyny i wstrząśnienia mózgu były powszechne do tego stopnia, że uniwersytecki ośrodek zdrowia rozesłał komunikat przestrzegający przed skutkami podobnych wyczynów. Wszyscy jednak ignorowali te ostrzeżenia. Zjeżdżanie na tacach sprawiało zbyt wielką frajdę.
– Idę z nimi. Dołączysz? – spytała Aubrey, zamykając książkę.
– Nie, dzięki. Muszę napisać esej na administrację.
Aubrey pokazała przez okno uniesione kciuki i chwyciła kurtkę.
– Weźmiesz moje książki do akademika, jeśli nie wrócę przed zamknięciem biblioteki? – spytała.
– Jasne – odpowiedziała Jenny niechętnie.
Aubrey wypadła z oświetlonego budynku i zbiegła po marmurowych schodach wprost w rześkie, mroźne powietrze, zakładając po drodze rękawiczki. Zatrzymała się obok Kate i Griffa, którzy chichotali bez opamiętania. Było jasne, że zaczęli imprezę bez niej.
– Co palicie? Mogę też? – spytała Aubrey.
– Na Briggs Street w biały dzień? – prychnął Griff.
– Raczej w księżycową noc – poprawiła go Kate.
Na czarnym niebie świecił księżyc, którego blask odbijał się od zasp tak mocno, że Aubrey musiała mrużyć oczy. Kiedy szli, z ich ust wydobywały się obłoczki pary.
– Mam w kieszeni świeżutkiego jointa – oznajmiła Kate. – Zapalimy na miejscu.
– Powiedzcie przynajmniej, co was tak rozbawiło – rzekła Aubrey.
– Ludzie plotkują, że bzykaliśmy się w trójkącie w Dieckmann Hall. Griff tak słyszał.
– Ty i Griff? – spytała Aubrey, czując ukłucie zazdrości. Wmawiała sobie, że Kate na pewno nie chce z nim sypiać, przez co on żyje w celibacie i jest sfrustrowany. Chyba jednak było inaczej.
– Nie ja z Griffem. M y – wyjaśniła Kate.
– I nie w trójkącie, tylko w czworokącie – dodał Griff. Tak się zaśmiewał, że trudno go było zrozumieć. – Wszystkie Trojaczki z Whipple z jakimś gościem z bractwa z dziesiątki, i to niejeden raz.
– Orgia z całym apartamentem – wykrztusiła rozchichotana Kate, zataczając się na Griffa.
Aubrey, Kate i Jenny nazywano w Carlisle Trojaczkami z Whipple. Dziesiątka z kolei była osławionym dziesięcioosobowym apartamentem w akademiku Dieckmann Hall. Rok po roku zajmowali go najbogatsi, a także najbardziej rozpasani na całym kampusie kobieciarze po prywatnych liceach. Plotka głosiła więc, że Aubrey i jej współlokatorki puszczały się ze słynnymi imprezowiczami. Choć z jednej strony rozgłos pochlebiał Aubrey, z drugiej jednak była przerażona.
Zostawili za sobą zgiełk Briggs Street. Na Church Street było ciemniej i ciszej; po obu stronach ulicy stały niewielkie budynki mieszkalne dla studentów z kursów podyplomowych oraz dwu- i trzypiętrowe domy wielorodzinne, gdzieniegdzie widać było osiedlowy sklepik albo stację benzynową. Dochodziła dwudziesta trzecia i w wielu oknach było już ciemno. Od czasu do czasu mijały ich pojedyncze auta, których koła świszczały na pokrytej śliskim śniegiem nawierzchni. Gdzieś niedaleko mieszkali rodzice Jenny. Aubrey mogła sobie tylko wyobrażać, jak by się czuli, gdyby dotarły do nich te skandaliczne plotki o córce.
– Dlaczego ktoś opowiada o nas takie rzeczy? – spytała.
– Bo nie mieszkacie w Dieckmannie, ale zawsze w niedzielę jecie tam późne śniadanie. A to oznacza, że w sobotnie noce grzmocicie się z brzydalami z dziesiątki – wytłumaczył Griff.
– Lubimy bułeczki cynamonowe – powiedziała Aubrey.
– A co to? Jakaś wymyślna pozycja? – spytał Griff i znów wybuchnął śmiechem. Rechotał tak bardzo, że aż się zasmarkał, a z oczu popłynęły mu łzy.
– Chodzimy do Dieckmanna na późne śniadania, bo to jedyny akademik, gdzie podają bułeczki cynamonowe.
– Po co mu to mówisz? Psujesz zabawę – odezwała się Kate.
– Moja dziecinka jest zadowolona ze swojej świńskiej reputacji – zażartował Griff, przyciągając ją blisko siebie.
– Ja nie jestem – stwierdziła Aubrey.
– Aubrey, ludzie zainteresowali się tobą na tyle, żeby plotkować. Ciesz się, masz swoje pięć minut – rzekła Kate i wyrwała się z uścisku Griffa. – A teraz biegiem.
Popędziła w stronę parku, a Griff zaczął na cały głos śpiewać Born to Run. W końcu zniknęła za zakrętem. Griff i Aubrey spojrzeli na siebie, a potem pobiegli za nią. Chłopak rzucił Aubrey spojrzenie z ukosa i zaczęli się ścigać. Aubrey miała dłuższe nogi, ale on był silniejszy i szybszy. Miała wrażenie, że jej płuca płoną od zimna. Śmiała się i piszczała, zapominając o wszystkich plotkach.
Kilka minut później wpadli przez bramę do opustoszałego parku. Próbując złapać oddech, Aubrey spoglądała na cienie drzew robiące upiorne wrażenie. Wijącymi się alejkami dotarli do sankowej górki. Kate już tam była – stała w zagajniku zimozielonych drzewek, a jej twarz na przemian to pojawiała się w świetle zapalniczki, to niknęła w mroku. Oficjalnie park zamykano o zachodzie słońca, był jednak w odludnym miejscu i rzadko go patrolowano, więc nie bali się, że ktoś ich nakryje.
Kate w końcu zdołała zapalić jointa.
– Masz – podała go Aubrey, która zaciągnęła się gryzącym dymem.
Przed pójściem na studia Aubrey nie tykała narkotyków ani alkoholu, lecz pod opieką Kate szybko stała się koneserką. Miała wrażenie, że zioło jest nieodłącznym elementem edukacji w Carlisle, podobnie jak zgłębianie buddyzmu czy chodzenie w czarnych ubraniach na seanse kina niezależnego. Wypaliła już tyle, że do bycia na haju wystarczało jej zaciągnąć się dymem przy kimś, kto palił, albo na chwilę przyłożyć wargi do ustnika często używanego bonga. A przynajmniej tak jej się wydawało. Pewien student psychofarmakologii, którego znała z zajęć z sanskrytu, upierał się, że to po prostu efekt placebo. Ale jeśli tak było, to dlaczego odleciała już po pierwszym buchu? Po chwili skręt znów do niej trafił, więc zaciągnęła się jeszcze raz, a potem chwyciła tackę z rąk Griffa.
– Ja pierwsza – oznajmiła i pobiegła na górkę.
Wspinała się po stromym zboczu, a jej buty zapadały się w śniegu. Każdy krok przychodził jej z trudem, zwolniła więc i mozolnie brnęła pod górę. Rany, ależ się zjarała. Za każdym razem, gdy stawiała stopę na ziemi, wzdłuż jej nóg i kręgosłupa przebiegały dziwne dreszcze. Miała wrażenie, że zimno parzy odsłonięte części jej ciała, a śnieg w blasku księżyca ma barwę indygo. Straciła poczucie czasu. Zdawało jej się, że wdrapywanie się na górkę trwa całe wieki, jednak nagle znalazła się na szczycie, patrząc w dół. Gdzie byli Kate i Griff? Nie mogła skupić wzroku. Miejsce, w którym według niej powinni stać, było skryte w cieniu drzew. A co, jeśli zostawili ją na tym mrozie? Nagle wydało jej się to całkiem prawdopodobne, a potem wręcz pewne. Serce zamarło jej w piersi. Wyobraziła sobie, jak parkowa policja znajduje ją następnego dnia rano zamarzniętą na kość w pozycji embrionalnej i zawiadamia opiekunkę roku w Whipple – tę absolwentkę biologii, którą ledwie znały – ona zaś musi poinformować o wszystkim współlokatorki Aubrey. Czy Kate miałaby wyrzuty sumienia? Płakałaby? Raczej nie. Nagle na dole coś się poruszyło. Przez cały ten czas Aubrey patrzyła prosto na nich. Chwileczkę… Kate klęczała przed Griffem. Czy oni…? Czy mogli…?
Aubrey rzuciła tackę na śnieg i ciężko na niej usiadła. Uderzyła o ziemię tak mocno, że aż jej zęby zadzwoniły. Poczuła smak krwi i odepchnęła się, nim zdołała w pełni odzyskać równowagę. Obróciła się wokół własnej osi i poturlała w dół.
– Aaaa! – wrzasnęła.
Wierzgała i młóciła rękami powietrze, ale nie była w stanie odzyskać właściwej pozycji. W mgnieniu oka znalazła się na dole i wjechała prosto w Kate i Griffa. Ze splątanymi kończynami upadli w zaspę, krzycząc ochrypłymi od wiatru głosami. Aubrey uderzyła głową w czyjeś buty tak mocno, że zobaczyła gwiazdy. Griff miał spodnie opuszczone do kostek. Kate podniosła się ze śmiechem.
– Dawaj, łamago. Pokażę ci, jak to się robi – rzuciła swoim słodkim głosem, który wydawał się głębszy od dymu i chłodu. Wyrwała tacę spod ud Aubrey i pobiegła na górkę.
Griff wstał i szybko się odwrócił. Kiedy podciągał spodnie i doprowadzał się do porządku, Aubrey dostrzegła jego gładki biały tyłek. Poderwała się gwałtownie, ale straciła równowagę. Wyciągnęła rękę w stronę najbliższego drzewa, żeby się podeprzeć, i potarła czoło.
– Wszystko dobrze? – spytał Griff, odwracając się do niej.
– Chyba tak – rzekła Aubrey. Była na tyle upalona, że choć wiedziała, że naprawdę mocno oberwała w głowę, niczego nie czuła i w ogóle się tym nie przejmowała. – A z tobą?