Читать книгу Winny jest zawsze mąż - Michele Campbell - Страница 6
Część pierwsza
3
Оглавление– Ależ z ciebie ponurak, Jenny – powiedziała Kate przy wtórze terkotu wentylatora. Zatrzymała dłoń z zapałką parę centymetrów od jointa.
Był sobotni wieczór, a zajęcia miały się rozpocząć w poniedziałek rano. Wszystkie trzy usadowiły się na nowych meblach w ciasnym saloniku apartamentu 402. Ojciec i brat Jenny zabrali śmierdzącą kanapę i wstawili komplet obity jaskraworóżowym zamszem: dwuosobową sofę i fotel. Kate natychmiast oznajmiła, że meble wyglądają „burżujsko”, ale wylegiwała się na nich całe popołudnie w kusej piżamie, z papierowym kubkiem cappuccino z kafejki Hemingwaya opartym na odsłoniętym brzuchu, gadając przez wspólny telefon z jakimś chłopakiem z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, poznanym w szkole z internatem. (Boże, jakież kosmiczne rachunki nabijała ta dziewczyna! Pewnie trzeba będzie to z niej ściągnąć, ale przecież nie dało się na nią gniewać). Wszystkie trzy powinny przygotowywać się do wyjścia, lecz Aubrey nie miała ochoty nawet kiwnąć palcem. W zasadzie wszystkie czuły się tak samo – przytłoczone upałem i skąpane w pomarańczoworóżowym blasku zachodzącego słońca wpadającym przez świetlik w dachu.
– Niech ci będzie – powiedziała Kate.
Westchnęła i zdmuchnęła zapałkę. Aubrey podziwiała delikatne dłonie Kate. Na nierówno przyciętych paznokciach połyskiwał błękitny lakier, a po wewnętrznej stronie nadgarstka wytatuowane były drobne gwiazdki.
– Przez całe liceum nie wpakowałam się w kłopoty i teraz też nie zamierzam – oznajmiła Jenny.
Ale w jej głosie nie było słychać wrogości. Wszystkie były ospałe i z przyjemnością powylegiwałyby się i poplotkowały. Zanosiło się na burzę, ale jeszcze nie padało, a przez okno napływało ciężkie, wilgotne powietrze.
– Tak z czystej ciekawości: jak w ogóle ktoś miałby nas przyłapać? – spytała Kate.
– Wentylator nie usuwa zapachu, a w dodatku wydmuchuje go na korytarz. Nie osądzam cię. Pal sobie, jak chcesz, ale jeżeli będziesz to robiła tutaj i opiekunka roku coś wyczuje, ja też będę miała problemy.
– Ta Azjatka? Nigdy by nas nie wsypała.
– A co ma do rzeczy to, że jest Azjatką?
– Nic. To jakaś zwykła dziewczyna po biochemii. Mogłabym doprowadzić do cofnięcia jej stypendium, gdyby tylko krzywo na mnie spojrzała. Nie rozumiesz, że mieszkając ze mną, jesteś pod ochroną? – rzekła Kate.
– Nie chcę takiej ochrony. Nie podoba mi się to.
– Patrzcie, jaka idealistka – wycedziła Kate.
– Hej, jest po ósmej – powiedziała Aubrey. – Nie powinnyśmy już wychodzić?
Miały za sobą cztery beznadziejne dni obowiązkowych zajęć adaptacyjnych dla pierwszoroczniaków – wycieczki integracyjne, prelekcje o molestowaniu seksualnym i zajęcia informatyczne, na których uczyły się korzystać z Carly – bibliotecznej bazy danych. Co wieczór zapewniano im pizzę, koncerty różnych zespołów i wizyty w innych akademikach i klubach. Ale dziś zaczęła się prawdziwa rozpusta: pierwsze imprezy w bractwach. Aleja Bractw będzie rozświetlona jak Times Square i pełna umięśnionych studentów z wyższych lat, polujących na delikatne ciała nowych studentek.
– O ile Panienka Wzór Wszelkich Cnót w ogóle zamierza z nami iść – w głosie Kate mimo wszystko pobrzmiewała nuta sympatii.
– Zastanawiam się nad tym – odparła Jenny.
Aubrey usiadła i sięgnęła po trampki.
– O nie – zatrzymała ją Kate. – Tylko kujony przychodzą tak wcześnie. Poza tym trzeźwa nie pójdziesz. Przynajmniej jeśli zamierzasz pójść ze mną. Tam, skąd pochodzę, najpierw robimy rozgrzewkę. Zaczekaj chwilę.
Wstała i popędziła do swojego pokoju.
– Zapisałaś się już na zajęcia? – spytała zdawkowo Jenny, przypatrując się swoim paznokciom.
– Myślałam, że mamy czas do końca przyszłego tygodnia – odparła Aubrey, zapadając się z powrotem w sofę.
– Jeśli chcesz chodzić na coś obleganego, to nie – powiedziała Jenny. – Na takich zajęciach szybko kończą się miejsca. Powiedz mi, nad którymi się zastanawiasz, a ja ci powiem, czy masz się czym przejmować.
– Nie wiem. Może malarstwo renesansowe. Albo literatura outsiderska, podobno profesor jest naprawdę niesamowity. Aha, jeszcze francuskie kino Nowej Fali albo religie Wschodu. Jest tego całe mnóstwo.
Jenny zmarszczyła brwi.
– A co ty chcesz robić po takich zajęciach?
Kate wróciła z butelką tequili i trzema papierowymi kubkami.
– Jakich zajęciach? – zapytała.
– Aubrey zastanawia się nad malarstwem renesansowym i paroma innymi kijowymi przedmiotami – odparła Jenny z uśmiechem.
– Kijowymi? – powtórzyła Kate i roześmiała się. – Jesteś niemożliwa.
– Twierdzisz, że to mało praktyczne zajęcia – powiedziała Aubrey. – Rozumiem, ale po co miałabym przyjeżdżać do Carlisle, jeśli nie dla przedmiotów, które mnie inspirują?
– Hmm, żeby potem dostać pracę? – rzuciła Jenny.
– Nuuuda – skomentowała Kate.
– Powiedziała dziewczyna z funduszem powierniczym – odgryzła się Jenny.
– Jenny Vego, daję słowo: jesteś do mnie uprzedzona, ale wybaczam ci. Hej, mam pomysł. Ja też pójdę na malarstwo renesansowe, Aubrey. A w ferie przyjedziesz do Nowego Jorku i pójdziemy do Metropolitan Museum pooglądać obrazy z krwi i kości – oznajmiła Kate.
– To obrazy mają krew i kości? – spytała Aubrey.
– Akty mają.
Roześmiały się, zadowolone z udanego żartu. Kate nalała po solidnej porcji tequili do każdego kubka, a w dusznym powietrzu rozszedł się orzeźwiający, ostry zapach alkoholu. Jenny skrzywiła się, kiedy go poczuła, jednak Kate uznała to za reakcję na swoje zaproszenie.
– Nie bądź zazdrosna, ty też możesz przyjechać do Nowego Jorku – rzekła, wciskając jej kubek w ręce. – Muszę cię jakoś wyluzować, taką mam misję. Kiedy będziesz już wystarczająco narąbana, rozejrzymy się za kimś, kogo będziesz mogła zaliczyć.
Jenny parsknęła śmiechem i przewróciła oczami, ale wzięła kubek. Na świetlik zaczęły padać ciężkie krople, wstała więc, żeby go zamknąć. Przez następną godzinę piły tequilę i się malowały. A raczej Jenny i Kate malowały Aubrey. Brakowało jej babskiego genu. Nigdy nie lubiła chodzić na zakupy, nie interesowały jej kosmetyki, nie znała sztuczek, dzięki którym dziewczyny podobają się chłopcom. Los obdarzył ją wysokim wzrostem, smukłą figurą i regularnymi rysami twarzy, ale sama uważała się za szarą myszkę. Brwi i rzęsy miała tak jasne, że niemal niewidoczne, włosy cienkie, a do tego nieśmiały sposób bycia. Współlokatorki postanowiły ją odmienić. Posłuszna ich wskazówkom otworzyła szeroko oczy, wciągnęła policzki i zrobiła dzióbek. Łaskotanie pędzli i zapach alkoholu w ciepłych oddechach koleżanek sprawiły, że całe to doświadczenie wydawało jej się wręcz surrealistyczne, choć może był to tylko efekt działania tequili. Gdy Aubrey spojrzała w lustro, nie poznała własnej twarzy. Przyjaciółki sprawiły, że stała się piękna: miała podkreślone oczy i uwydatnione kości policzkowe.
Kiedy chwiejnym krokiem wyszły na dziedziniec, deszcz już nie padał i znacznie się ochłodziło. Niebo przybrało barwę indygo, w powietrzu unosił się słodki zapach, a Aubrey miała wrażenie, że stała się kimś innym. Czuła też, że nadciąga potężny ból głowy, ale zupełnie się tym nie przejmowała. Pożyczyła od dziewczyn świetne krótkie spodenki i seksowną koszulkę. Nowy wygląd dodał jej odwagi. Czy można było tę odwagę wykorzystać lepiej niż na flirt z chłopakami z bractw?
Kate zrobiła listę imprez, które uszeregowała pod względem prestiżu. Było ważne, żeby pojawić się na tych pierwszoligowych.
– Męskie bractwa rządzą życiem towarzyskim kampusu – tłumaczyła, gdy kluczyły między kałużami. – Kiedy wiosną zgłosicie się do jakiegoś żeńskiego klubu, męskie przekażą mu swoje opinie na wasz temat. Dla mnie to nie ma znaczenia, bo mogę się dostać, gdzie zechcę. Wy nie macie znajomości, więc wszystko zależy od tego, czy faceci uznają, że jesteście fajne i potraficie się bawić na imprezach.
– Daj spokój, który mamy rok? Pięćdziesiąty czwarty? – spytała Jenny.
– W pięćdziesiątym czwartym w Carlisle nie studiowały kobiety – stwierdziła Kate.
– Właśnie. Jesteś zacofana, Kate. Jeśli będę chciała dołączyć do żeńskiego klubu, choć wcale nie jestem tego taka pewna, to tylko po to, żeby nawiązać odpowiednie znajomości. Mam gdzieś, co o mnie myśli jakiś skretyniały pajac z bractwa.
– Nie słuchaj jej. Zepsuje ci zabawę – ostrzegła Kate.
– Też mi zabawa – rzekła Jenny. – Pójść na imprezę, z której wychodzisz upaprana płynami fizjologicznymi.
– Jak dla mnie brzmi świetnie – powiedziała Kate.
Dotarły w drugi koniec dziedzińca i przeszły przez wspólną jadalnię Eastman Commons, gdzie wciąż pachniało podaną na obiad kiszoną kapustą. Po drugiej stronie budynku biegła Dunsmore Avenue, szeroka aleja łącząca Główny Dziedziniec z Dziedzińcem Naukowym, otwarta dla ruchu drogowego. Na chodnikach pełno było hałaśliwych, pijanych studentów kierujących się ku Alei Bractw. Na rogu Livingston Street – bo tak oficjalnie się nazywała – tłum zgęstniał. Studenci ignorowali czerwone światło i przechodzili między samochodami, żeby szybciej dotrzeć na imprezy. Trąbiącym kierowcom pokazywali środkowe palce i rzucali wyzwiska. Kate zeszła z chodnika, pociągając za sobą Jenny.
– Nie zachowuj się jak kujonka. – Przebiegły przez skrzyżowanie, ze śmiechem omijając samochody.
– Myślisz, że nigdy nie przechodziłam w ten sposób przez jezdnię? – rzuciła Jenny, kiedy znalazły się po drugiej stronie. Wszystkie były zdyszane.
– Tak właśnie myślę – odparła Kate.
– I pewnie jeszcze, że jestem dziewicą.
– A nie jesteś?
– N i e – odpowiedziała Jenny. – Poza tym to nie twoja sprawa.
– Jestem twoją współlokatorką, to j e s t moja sprawa – rzekła Kate. – W każdym razie to ty zaczęłaś temat. Niech zgadnę: jakiś mormoński społecznik z obozu dla liderów, wysoki, chudy, w okularach?
– Mormoni nie uprawiają seksu przedmałżeńskiego – wtrąciła Aubrey. – Wiem, bo w Nevadzie jest ich wielu.
– To był chłopak z liceum – powiedziała Jenny. – Gra w hokeja – dodała, żeby zrobić na Kate wrażenie.
– Serio? Hokeista? Niemożliwe! Nigdy o nim nie wspominałaś.
– Niewiele ci opowiadałam o swoim życiu.
– Gdzie go ukrywasz? Chcę zobaczyć zdjęcie. Mów, ale już!
– Po skończeniu szkoły uznaliśmy, że odpuszczamy. Wiesz, damy sobie trochę przestrzeni.
– To wspaniałomyślne z twojej strony. Jeśli to zależy ode mnie, żaden chłopak mnie nie zostawia. Prędzej umiera z żalu.
Aubrey poczuła ulgę, kiedy tłum tak się zagęścił, że musiały przerwać rozmowę, by przecisnąć się dalej. Kate pewnie w następnej kolejności zaczęłaby wypytywać ją, a ona nie miała ochoty się przyznawać, że jest jedyną dziewicą wśród nich. I tak wszystko, co dotąd robiła i mówiła, okazywało się niewłaściwe.
Kate poprowadziła je ku domowi bractwa Sigma Sigma Kappa, w którym podobno urządzano najlepsze imprezy przy Alei Bractw. Biała jak weselny tort rezydencja ΣΣΚ z portykiem i eleganckimi balkonami była największą i najpiękniejszą ze wszystkich wielkich i pięknych siedzib bractw przy Livingston Street. Wiadomo było, że rezyduje tam elita, do której należą najbogatsi studenci, posiadacze najlepszych samochodów, ubrań i znajomości, którzy najprawdopodobniej po studiach dostaną pracę w bankach, co czyniło ich odpowiednimi kandydatami na mężów. Uważano ich także za najprzystojniejszych, chociaż kulturyści z Delta Kappa Gamma deptali im po piętach. Kate twierdziła, że to kwestia gustu – każdego da się przelecieć, tyle że z innego powodu.
Na trawniku przed domem ΣΣΚ roiło się od wystrojonych dziewczyn czekających przed czerwonym aksamitnym sznurem, by wejść na imprezę. Wzdłuż liny przechadzali się faceci w kolorowych spodenkach i koszulkach, rozdający czerwone plastikowe kubki. Czasem wybierali z kolejki jakąś dziewczynę, wywołując wśród pozostałych chór okrzyków „Wybierz mnie!”.
– To obrzydliwe – powiedziała Jenny.
– Wyluzujesz wreszcie? Czekajcie, widzę znajomego z Odell. Sprawdzę, co da się zrobić, żeby wpakować nas do środka – oznajmiła Kate i ruszyła w stronę niskiego, dobrze zbudowanego chłopaka z idealnie ułożonymi jasnymi włosami. Miał na sobie różowe szorty i granatowy blezer, jakby właśnie zszedł z jachtu.
Odell Academy była ekstrawagancką szkołą z internatem, którą ukończyła Kate. Przez kilka ostatnich dni Aubrey dowiedziała się więcej, niż mogłaby sobie wyobrazić, na temat prywatnych szkół na Wschodnim Wybrzeżu, których absolwenci rządzili w Eastman Commons. Dzieciaki z tych szkół były piękne, miały idealną cerę, modne ubrania i ładne fryzury, a przy tym cechowała je hałaśliwa pewność siebie. Panowała wśród nich ustalona hierarchia. Na szczycie stały szkoły z internatem, takie jak Exeter, St. Paul’s, Andover i Odell. Lista była długa; Aubrey nie znała jeszcze wszystkich nazw, ale zamierzała je poznać. Następne w kolejności były prestiżowe szkoły z Nowego Jorku i Dystryktu Kolumbii oraz z Filadelfii i Bostonu. Wszyscy uczniowie prywatnych liceów się znali, przynajmniej z widzenia. A może tylko sprawiali takie wrażenie, bo ubierali się i zachowywali zgodnie z tajemniczymi wspólnymi zasadami, z których istnienia Aubrey dopiero zaczynała zdawać sobie sprawę. Jasne, były też dzieciaki ze szkół publicznych, ale one się nie liczyły. Absolwenci Stuyvesant i Bronx Science stworzyli własną mizerną i raczej omijaną przez innych nowojorską klikę, której ludzie nawet trochę się bali, ale nie zapraszali jej na imprezy. Były też osoby takie jak Jenny, które do czegoś dążyły, wszystko miały przemyślane i udawały, że nie są zainteresowane innymi sprawami. Jednak Aubrey potrafiła przejrzeć tę pozę i sama nie zachowywała się w ten sposób. Kate i jej przyjaciele stanowili kwintesencję Carlisle; Aubrey wolała włóczyć się za nimi na doczepkę i zbierać po nich resztki, niż zostać na lodzie.
Kate objęła i ucałowała chłopaka w różowych szortach. Po chwili odwróciła się i skinęła na Aubrey i Jenny.
– Uśmiechnij się – powiedziała Aubrey i wyprostowała się. Nigdy nie miała okazji poznać kogoś takiego: bogatego przystojniaka ze szkoły prywatnej, więc chciała zrobić dobre wrażenie.
– Wyprała ci mózg – oznajmiła Jenny, ale i tak ochoczo ruszyła za nią.
Kate przedstawiła je znajomemu.
– Griffin Rothenberg. Mówcie mi Griff – powiedział przyjemnym barytonem, ściskając wyciągniętą dłoń Aubrey i spoglądając z uśmiechem w jej oczy. Drgnęła pod wpływem jego ciepłego dotyku, ale po chwili Griff odwrócił się i w ten sam sposób przywitał się z Jenny. Był dobrze wychowany, to wszystko. Poza tym wystarczyło mu się przyjrzeć, żeby zauważyć, jak bardzo był zapatrzony w Kate.
Zerknął na jednego z kolegów, kiwnął głową i wprowadził je za aksamitny sznur. W środku utknęły w tłumie u szczytu schodów prowadzących do piwnicy, gdzie – sądząc po odgłosach – impreza już trwała w najlepsze. Aubrey zaśmiała się nerwowo, czując za plecami napierający tłum. Nie było tu klimatyzacji, a w gorącym powietrzu unosił się smród perfum, potu i alkoholu przemieszanych z odorem wymiocin. Aubrey przytrzymała się Jenny, chwiejąc się na nogach.
– Szaleństwo – stwierdziła Jenny.
Tłum zafalował i nagle znalazły się na przedzie. Aubrey poznała przyczynę zatoru. Jakiś chudzielec w pomarańczowej muszce – pomarańczowy był kolorem Carlisle – siedział przy biurku blokującym zejście do piwnicy, a w dłoniach trzymał poduszeczkę z tuszem i pieczątkę. Griff lekko pchnął je naprzód.
– Hej, Rothenberg. Wstąpisz do ΣΣΚ? Chętnie byśmy cię przyjęli, stary – powiedział ten w muszce.
– Taki mam plan.
– Mam tu sprawdzać dokumenty, ale twoich nie muszę. Znam cię.
Muszka zrobił Griffowi na dłoni pieczątkę w kształcie butelki piwa, a potem przybili żółwika.
– Dzięki, bracie. Ostempluj też moją znajomą z Odell, Kate Eastman. Nie potrzebuje papierów – rzekł Griff.
– Kate Eastman. Pamiętasz mnie? – spytał Muszka, który wyglądał na oczarowanego.
– Hmm… – mruknęła Kate.
– Duncan Treadwell. Mieszkałem w Milton w jednym pokoju z twoim kuzynem Trevorem, póki go nie wyrzucili. Poznaliśmy się na pikniku, byłaś wtedy w pierwszej klasie w Odell.
– Taak – odparła Kate, choć widać było, że niczego takiego nie pamięta.
– Trev, co za wariat. Byłem pewien, że dostanie się do Carlisle, ale chyba przepadło po tej akcji z jazdą pod wpływem.
– Trupy w podaniu o przyjęcie na studia nie robią najlepszego wrażenia – zażartowała Kate. Wyciągnęła rękę po pieczątkę, wyraźnie niezainteresowana dalszą rozmową.
– Zakładam, że wolno ci już pić? – spytał Duncan.
– Od dwunastego roku życia.
Roześmiał się i opieczętował jej rękę.
– Jeszcze moje przyjaciółki – powiedziała.
Aubrey i Jenny również dostały pieczątki i cała czwórka powoli ruszyła schodami w dół. Piwnica była słabo oświetlonym pomieszczeniem z niskim sufitem. Z głośników huczała muzyka hip-hopowa, a ludzie tłoczyli się wokół beczki z piwem.
– Tędy!
Griff prowadził je przez labirynt pomieszczeń. W każdym roiło się od studentów, którzy stali w grupkach, tańczyli lub obściskiwali się na podniszczonych starych kanapach. Podłogi były śliskie od piwa. Jego zapach przypomniał Aubrey dzieciństwo: jej ojciec był alkoholikiem. Szła ostrożnie, żeby się nie poślizgnąć. W końcu dotarli do pomieszczenia na tyłach domu; przeszklone drzwi wychodziły na kamienny taras. Tam także było mnóstwo ludzi, ale aż tak nie śmierdziało. W kącie, na stoliku do kart, stało kilka dużych mis z jasnopomarańczowym ponczem. Griff nalał go do plastikowych kubków, po czym podał je dziewczynom. Poncz był obrzydliwie słodki, ale przynajmniej zimny. Dokuczający Aubrey paskudny ból głowy zniknął po pierwszym łyku, więc szybko opróżniła kubek. Jakiś facet podszedł do niej i z powrotem go napełnił.
– Dzięki! – powiedziała, zerkając tęsknie za Kate i Griffem, którzy zmierzali w stronę przeszklonych drzwi.
– Jesteś żółtodziobem? Czy raczej, jak tu mówimy, świeżym towarem?
– Tak, mieszkam w Whipple – krzyknęła. I, ot tak, już rozmawiała z jakimś przystojniakiem. Nie był może takim ciachem jak Griff, ale to nic.
Nie dosłyszała jego imienia… Brian? Ryan? Był na trzecim roku, pochodził z Tennessee, studiował zarządzanie i grał w lacrosse’a. Miał zgrabne ciało, szeroki chłopięcy uśmiech i rudawobrązowe włosy. Przez chwilę przekrzykiwali się, zadając sobie pytania, a gdy Aubrey podniosła wzrok, okazało się, że grupka jej znajomych gdzieś się zapodziała.
– Chyba powinnam poszukać przyjaciół – stwierdziła, przekrzykując muzykę.
– Zapomnij o nich.
– Będą się martwić.
– Są już tak pijani, że nie pamiętają, jak masz na imię.
– Nie, serio. – Po wypitej wcześniej tequili poncz uderzył jej do głowy. Pomieszczenie już jakiś czas temu zaczęło wirować, ale dopiero teraz to zauważyła.
– No dobrze, poszli tamtędy – krzyknął Brian–Ryan i wziął ją za rękę. Pozwoliła się poprowadzić, choć podejrzewała, że wcale nie wiedział, dokąd poszli ani nawet o jakich przyjaciołach mówiła.
Zaprowadził ją do najciemniejszego z pomieszczeń. Na kanapach, podłodze i stole bilardowym wiły się ciała. Brian–Ryan odepchnął kilka osób i posadził Aubrey w rogu starej, skrzypiącej sofy. Potem stanął nad nią okrakiem, przygwoździł do kanapy i ujął jej twarz w dłonie.
– Wiesz, jesteś całkiem niezła – powiedział.
Nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
– Dzięki.
Pochylił się i wepchnął jej język do ust. Aubrey chciała zaprotestować, ale w tej samej chwili ogarnęła ją fala mdłości i musiała się skupić, żeby na niego nie zwymiotować. Zarzyganie jednego z członków bractwa na samym początku studiów skazałoby ją na banicję, więc lepiej było nie robić żadnych gwałtownych ruchów. W pokoju nagle pociemniało, a Aubrey odrzuciła głowę w tył, co Brian–Ryan potraktował jako zachętę: zadarł jej podkoszulek i chwycił za piersi. Silne uszczypnięcie oprzytomniło ją, więc wyprostowała się szybko i huknęła głową w jego nos. Krzyknął z bólu. Wykorzystała okazję i zepchnęła go z siebie. Pobiegła na taras, zasłaniając usta dłonią. Po chwili klęczała na ziemi, wymiotując i starając się schować za krzakami, żeby nikt jej nie zauważył. Kątem oka dostrzegła, jak jakaś postać odłącza się od tłumu na tarasie. Aubrey widziała to jak przez mgłę, a kiedy po chwili jej wzrok się wyostrzył, zobaczyła, że Jenny stoi nad nią, przytrzymując jej włosy.
– Już dobrze, ulżyj sobie – rzekła. – Lepiej się poczujesz.
– Wszyscy mnie widzieli – wyjąkała Aubrey z twarzą mokrą od smarków i łez.
– Daję ci słowo, że nikt nie widział.
– Tu jest chyba z pięćdziesiąt osób.
– Wszyscy zalani w trupa.
– Ty nie.
– Ja jestem wyjątkiem. Nie martw się. Nikt nie zwrócił uwagi. – Pogładziła Aubrey po włosach.
– Pewnie śmierdzi ode mnie rzygowinami.
– To impreza w bractwie. Wszyscy śmierdzą rzygowinami. Trzymaj.
Jenny podała jej chusteczkę, a Aubrey wytarła usta.
– Mimo wszystko w przyszłości mogłabyś bardziej uważać – powiedziała Jenny. – Mama ci nie mówiła, żeby nie pić niczego, co chłopak podaje ci w czerwonym plastikowym kubku?
Aubrey zaśmiała się cicho.
– Mama raczej rzadko udziela mi rad.
– No to teraz masz mnie.
Rzeczywiście. Aubrey nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Los obdarzył ją współlokatorkami, które stanowiły idealne połączenie: Kate pakowała ją w kłopoty, a Jenny ją z nich wyciągała.