Читать книгу Czarny łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem - Nassim Nicholas Taleb - Страница 20

ANATOMIA CZARNEGO ŁABĘDZIA

Оглавление

Przez ponad tysiąc lat wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego, znane jako Liban albo Dżabal Lubnan, zamieszkiwał przynajmniej tuzin rozmaitych sekt, grup etnicznych i wyznawców różnych systemów filozoficznych. Ich członkowie świetnie się ze sobą dogadywali. Przypominało ono raczej ważniejsze miasta wschodniej części regionu (zwanej Lewantem) niż inne miejscowości położone w głębi Bliskiego Wschodu (przez górzyste tereny łatwiej było się przemieszczać statkami niż drogą lądową). Lewantyńskie miasta miały charakter handlowy; ludzie przestrzegali w kontaktach jasnych zasad, zachowując pokój sprzyjający interesom, i utrzymywali intensywne stosunki towarzyskie z członkami innych społeczności. Ten tysiącletni pokój zakłócały tylko sporadyczne drobne spięcia w obrębie wspólnot muzułmańskich i chrześcijańskich, a rzadko między chrześcijanami i muzułmanami. Miasta były ośrodkami handlu i kultury hellenistycznej, natomiast w górach osiedliły się wszelkiego rodzaju mniejszości religijne, które ponoć szukały tam ucieczki przed ortodoksją bizantyjską i muzułmańską. Górzyste tereny zapewniają idealne schronienie przed dominującymi nurtami kulturowymi, tyle że trzeba tam rywalizować o urwistą przestrzeń z innymi uciekinierami. Mozaika miejscowych kultur i religii uchodziła za wzorzec pokojowego współistnienia: łączyła chrześcijan rozmaitych odmian (maronitów, Apostolski Kościół Ormiański, Kościół grecko- i syryjsko-prawosławny, a nawet Kościół greckokatolicki, obok nielicznych wyznawców Kościoła rzymskokatolickiego, którzy zostali w tym regionie po krucjatach), muzułmanów (szyitów i sunnitów), druzów i garstkę żydów. Wydawało się oczywiste, że ludzie nabierają tam tolerancji dla siebie nawzajem; pamiętam, jak w szkole uczono nas, że jesteśmy znacznie mądrzejsi i bardziej cywilizowani od mieszkańców Bałkanów, którzy nie tylko mieli problemy z higieną, lecz także padali ofiarą konfliktów wewnętrznych. Sytuacja sprawiała wrażenie ustabilizowanej dzięki tradycyjnej dbałości o wzajemne stosunki i powszechnej tolerancji. Często posługiwano się terminami równowaga i stabilizacja.

Obie strony mojej rodziny wywodziły się ze społeczności grecko–syryjskiej, ostatniego bastionu bizantyjskiego w północnej Syrii, która obejmowała również tereny dzisiejszego państwa libańskiego. Pamiętajmy, że Bizantyjczycy sami siebie nazywali Rzymianami — Roumi w miejscowych językach (liczba mnoga — Roum). Wywodzimy się z terenów porośniętych gajami oliwnymi u podnóży gór Liban — w słynnej bitwie pod Amjun, moją rodzinną wioską, udało nam się wypędzić maronitów w góry. Od czasu inwazji arabskiej w VII wieku utrzymywaliśmy pokój z muzułmanami, kierując się względami handlowymi; od czasu do czasu niepokoili nas libańscy chrześcijanie obrządku maronickiego zamieszkujący wzgórza. Dzięki jakiemuś (dosłownie) bizantyjskiemu układowi między arabskimi władcami i cesarzami bizantyjskimi płaciliśmy podatki obu stronom, otrzymując od obu ochronę. Tym samym żyliśmy w pokoju przez ponad tysiąc lat, niemal unikając rozlewu krwi: naszym ostatnim prawdziwym problemem byli późniejsi awanturniczy krzyżowcy, a nie arabscy muzułmanie. Arabowie, których interesowała wyłącznie wojna (i poezja), a później Turcy osmańscy, których interesowała wyłącznie wojna (i przyjemności cielesne), pozwolili nam skupić się na nieciekawych przedsięwzięciach handlowych i mniej niebezpiecznych projektach naukowych (takich jak przekłady tekstów aramejskich i greckich).

Kraj o nazwie Liban, w którym znaleźliśmy się nagle po upadku Imperium Osmańskiego na początku XX wieku naszej ery, wydawał się statecznym rajem. Jego terytorium wyznaczono w taki sposób, żeby dominowało w nim wyznanie chrześcijańskie. Ludziom błyskawicznie wpojono wiarę w państwo narodowe jako podmiot polityczny1. Chrześcijanie wmówili sobie, że stanowią źródło i serce bytu określanego ogólnie mianem kultury zachodniej, zachowując jednak również wpływy na Wschodzie. Klasycznym przykładem myślenia statycznego był fakt, że nikt nie wziął pod uwagę różnic we wskaźnikach urodzeń — zakładano, że chrześcijanie utrzymają nieznaczną większość w społeczeństwie. W przeszłości Lewantyńczycy otrzymali rzymskie obywatelstwo, co pozwoliło świętemu Pawłowi, Syryjczykowi, swobodnie przemieszczać się po świecie antycznym. Ludzie czuli się związani ze wszystkim, co wydawało im się warte przywiązania; nowo powstały kraj był bardzo otwarty na świat, a jego mieszkańcy wiedli niezwykle wyrafinowany styl życia. Gospodarka kwitła, pogoda przypominała umiarkowany klimat Kalifornii, a ponad wybrzeżem Morza Śródziemnego rysowały się góry pokryte śniegiem. Liban przyciągnął interesującą zbieraninę szpiegów (zarówno radzieckich, jak i zachodnich), prostytutek (blondynek), pisarzy, poetów, handlarzy narkotyków, awanturników, nałogowych hazardzistów, tenisistów, wielbicieli wypadów narciarskich i handlowców — a więc przedstawicieli wzajemnie uzupełniających się zawodów. Wielu ludzi zachowywało się tak, jakby znaleźli się w starym filmie o Jamesie Bondzie albo cofnęli się do czasów, kiedy playboye pili i palili, a zamiast chodzić na siłownię, pielęgnowali relacje z dobrymi krawcami.

Podstawowy warunek raju był spełniony: taksówkarze uchodzili za uprzejmych (chociaż z tego, co pamiętam, wobec mnie nie grzeszyli grzecznością). Z perspektywy czasu można powiedzieć, że te wspaniałe wspomnienia są nieco przekłamane.

Byłem zbyt młody, żeby zakosztować lokalnych przyjemności, ponieważ zostałem buntowniczym idealistą i bardzo wcześnie wybrałem ascetyczny styl życia — gardziłem ostentacyjnym obnoszeniem się z bogactwem i miałem alergię na jawne umiłowanie luksusu oraz obsesję na punkcie pieniędzy, co charakterystyczne dla kultury lewantyńskiej.

Jako nastolatek nie mogłem się doczekać, aż wyprowadzę się do miasta, w którym otaczać mnie będzie mniej naśladowców Jamesa Bonda. Pamiętam jednak wyjątkową atmosferę lokalnych środowisk intelektualnych. Uczęszczałem do francuskiego lycée, którego wychowankowie uzyskiwali jedne z najwyższych wyników na francuskiej maturze (o nazwie baccalauréat), nawet z języka francuskiego. W szkole dbano o poprawność językową: podobnie jak w Rosji przed rewolucją, lewantyńscy chrześcijanie i żydowska arystokracja (od Stambułu po Aleksandrię) mówili i pisali po francusku; było to oznaką ich wyższości klasowej. Najlepiej sytuowanych uczniów posyłano do szkół we Francji — kształcili się tam obaj moi dziadkowie, mój imiennik ze strony ojca rozpoczął naukę w 1912 roku, a ojciec mojej matki w 1929 roku. Dwa tysiące lat wcześniej, kierując się tym samym instynktem elegancji lingwistycznej, snobistyczni arystokraci lewantyńscy pisali po grecku, a nie po aramejsku, w swoim języku narodowym. (Nowy Testament spisano kiepskiej jakości greką, którą posługiwano się w naszej stolicy, Antiochii, co Nietzsche skwitował okrzykiem: „Bóg kaleczył grekę”). A po upadku kultury helleńskiej przeszli na arabski. Liban uchodził zatem nie tylko za „raj”, lecz także za cudowne skrzyżowanie tego, co określamy mianem kultury „Wschodu” i „Zachodu”.

Czarny łabędź. Jak nieprzewidywalne zdarzenia rządzą naszym życiem

Подняться наверх