Читать книгу Księga M - Peng Shepherd - Страница 11
MAHNAZ AHMADI
ОглавлениеNaz często śniła o wieczorze, kiedy to wszystko się zaczęło. Wszyscy cieszyli się i zachwycali. Nikt wówczas nie wiedział, do czego doprowadzi bezcienistość. Nawet gdy śniło jej się to teraz, kiedy już na własne oczy zobaczyła jej skutki, sen nigdy nie przeradzał się w koszmar. Nie wiedziała, co to znaczy. Może nie znaczyło nic.
Naz, jej trener i koleżanki z drużyny świętowali wtedy przyznanie jej zielonej karty. Właśnie się dowiedzieli, że dokumenty zostały zatwierdzone i otrzymała ostateczną zgodę na zamieszkanie w Stanach Zjednoczonych na zawsze. Mogła dalej trenować. Choć sprawdziany kwalifikacyjne miały się odbyć dopiero za trzy lata, zielona karta nadawała temu wszystkiemu pewną autentyczność. Być może pewnego dnia zostanie pierwszą Iranką, która zdobędzie medal olimpijski w łucznictwie. Mogłaby nawet powalczyć o złoto.
Siedziały na kanapie w salonie jej bostońskiego mieszkania, a trener pochylił się nad stolikiem kawowym, by odkorkować szampana. Dwie koleżanki przygotowały transparent z napisem: „Gratulacje, Naz! Olimpijczycy, strzeżcie się!”. Oraz drugi, na którym napisały: „Strzał w dziesiątkę!”. Rozwiesiły je na ścianie nad gablotką, w której przechowywała swój sportowy łuk.
Wyciszyła błyskający kolorami telewizor i wszystkie śmiały się, piły i zajadały przekąskami z deski serów oraz ciastem, które upiekła. Lecz w pewnej chwili coś przykuło jej uwagę. U góry ekranu pojawił się mrugający czerwony pasek z napisem: „Wiadomość z ostatniej chwili”. Właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszała to imię i nazwisko: Hemu Joshi.
Tego dnia w Indiach odbywał się doroczny festiwal, więc ekipy telewizyjne tamtejszych wiadomości były w terenie, w dużych miastach – także w Pune. Dziennikarze mówili o Hemu od siedmiu minut, gdy nagle ktoś z międzynarodowej stacji zauważył ich transmisje. Wszystko eksplodowało.
W ciągu sześciu godzin informacja pojawiła się na każdym kanale i każdej stronie internetowej w Stanach Zjednoczonych, a ekipy z każdego kraju lądowały w Bombaju i masowo wynajmowały samochody, by w ciągu trzech godzin dojechać stamtąd na targ przypraw w Pune – zwany przez miejscowych Mandai. Docierały tam w czasie, który wydawał się wręcz absurdalnie krótki jak na lot przez ocean. Naz, jej trener i koleżanki wpatrywali się w ekran jak zahipnotyzowani, nie mogąc oderwać od niego wzroku.
Wówczas żadne z nich jeszcze nie wiedziało, że powinni być przerażeni. Byli zafascynowani. Dostali obsesji. Hemu nie pozwalał oderwać od siebie wzroku. Przez pierwsze trzy dni stał dzielnie w największej alejce Mandai, dając pokazy zaciekawionym przechodniom. Choćby nie wiadomo ile razy je powtarzał, nikomu się nie nudziły. Naz mogłaby patrzeć na niego choćby i dwanaście godzin, robiąc przerwy na podgrzanie posiłku w mikrofali i przyniesienie go na kanapę lub na wyjście do toalety.
Najpierw uśmiechał się i coś mówił, by udowodnić, że jest prawdziwy i relacja jest nadawana na żywo, a nie z zapętlonego nagrania. Potem wyciągał rękę albo stawał na jednej nodze, a drugą machał. Dzieciaki od pierwszej chwili chodziły za nim jak duchy, śmiały się i biegały wokół niego. Fotoreporterzy szaleli. Na stronach informacyjnych pojawiło się mnóstwo ekscytujących zdjęć roześmianych dzieci bawiących się z Hemu wśród unoszących się drobinek kurzu, a pomarańcze i fiolety na stoiskach z przyprawami tętniły tak nasyconymi barwami, że Naz musiała mrużyć oczy.
Wróżki z każdego zakątka miasta przyjeżdżały rikszami i rowerami, by zobaczyć to nowe cudo. Ludzie przyprowadzali do Hemu swoich krewnych, zupełnie jakby był w stanie ich uzdrowić. Ojcowie pokrzykiwali do niego, wymachując zdjęciami swoich córek. Do końca pierwszego dnia Hemu otrzymał sześćdziesiąt dwie propozycje małżeństwa, wszystkie od niesamowicie zamożnych rodzin. Pojawiło się także zdjęcie jego matki – krzepkiej starszej kobiety o włosach wciąż równie czarnych, co włosy syna – starającej się utrzymać w dłoniach fotografie wszystkich kandydatek. Zdjęła koniec swojego sari z ramienia, by utworzyć prowizoryczny kosz, ale zdjęć było tyle, że się wysypywały – maleńkie twarze pięknych młodych kobiet uciekały jej niczym ważki wśród zatłoczonych uliczek.
Dzień wcześniej Hemu pracował jeszcze dla amerykańskiej firmy telefonicznej jako młodszy specjalista do spraw obsługi klienta w call center, był także rezerwowym graczem w amatorskiej drużynie krykieta stanu Maharasztra. Wielbiony zawodnik grzejący ławę. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu meczów wykonał może jedno uderzenie. Teraz został niemal bogiem, postacią wyjętą wprost z kart bajki albo z filmu science fiction. Oczarował cały świat.
Hemu Joshi był pierwszym człowiekiem, który stracił cień.
Gdy Naz i jej młodsza siostra Rojan były jeszcze dziećmi i mieszkały w Teheranie, ojciec rok przed swoją śmiercią kupił im na urodziny niewielki teleskop. Zabierały go na dach bloku i starały się wypatrywać gwiazdozbiorów. Chodziły tam co noc, lecz każda z innego powodu. Prawdę mówiąc, Naz zbytnio na tym nie zależało. Była już w wieku, w którym wolno jej było po szkole uczestniczyć w zajęciach specjalistycznej sekcji sportowej, w sali gimnastycznej, gdzie przechowywano łuki. Pomagała siostrze wnosić ciężki metalowy przyrząd na dach tuż po zapadnięciu zmroku, bo Rojan na tym zależało. Bo nigdy nie widziała, by siostra była czymś aż tak zafascynowana. Astronomia była dla Rojan tym, czym dla Naz było łucznictwo. Dlatego co noc Naz chwytała jeden koniec teleskopu, Rojan drugi i wnosiły go po ciemnych schodach.
Pozostali członkowie rodziny żartowali, że łucznictwo i astronomia raczej nie idą w parze. Naz dostrzegała jednak pewien związek między tymi dyscyplinami. Ciemne niebo, gwiazdy. Białe złoto słońca. Pod nimi strzała przecinająca powietrze. Naz mogłaby w nieskończoność przyglądać się Rojan obserwującej gwiazdy. Lecz gdy w wieku dwudziestu jeden lat wygrała zawody ogólnokrajowe, a potem człowiek, który miał zostać jej trenerem, zadzwonił z odległego Bostonu, mówiąc po angielsku tak szybko i niewyraźnie, że ledwie go zrozumieli, i przedstawił swoją propozycję – wiza sportowa, sponsorzy, za kilka lat olimpiada…
Od kiedy Naz przeniosła się do Bostonu, dom odwiedziła tylko raz. Właśnie wtedy po raz ostatni widziała się z siostrą. Nie zamierzała wspominać matce o swoim pierwszym amerykańskim chłopaku ani o tym, że chodziła na randki. Po prostu jej się wymsknęło. Lecz w trakcie gorączkowej dyskusji, która z tego wynikła, w złości powiedziała matce wszystko i o nim, i o kolejnych chłopakach.
Po tym incydencie nie była już w domu mile widziana. Matka poprzysięgła, że już nigdy się do niej nie odezwie. Z wzajemnością. Tamtego wieczoru wyjechała i odwiedziła Rojan na uczelni, gdzie tamta studiowała astronomię; serce Naz rozsadzała duma. Siostra zdobyła pełne stypendium. Następnego wieczoru wymknęły się do pracowni Rojan, by obejrzeć rezultaty jej badań. Wówczas Rojan wiedziała już o niebie znacznie więcej niż Naz, lecz Naz z całych sił starała się nadążyć. Na zawsze zapamiętała wspólne spojrzenia przez teleskop – poświatę odległych planet, smugi za przelatującymi kometami.
Teraz Naz często zastanawiała się, co się z nimi wszystkimi stało. Z teleskopami. Dziwnie byłoby je pewnego dnia odnaleźć, jeśli przetrwały w tym nowym, odmienionym świecie. Ocaleli natknęliby się na nie w swoich cichych domach z kopułami, spojrzeliby przez maleńki okular i uznali za urządzenia magiczne. Czasami nauka kojarzyła się z magią. Obserwowanie, jak Hemu Joshi żyje i oddycha bez cienia, również było magiczne.
Oczywiście próbowano wyjaśnić tę tajemnicę naukowo. I rzeczywiście kryło się w niej ziarno nauki. Wiązało się ono z pewnym niejasnym faktem astronomicznym, o którym Naz dowiedziała się od siostry. Okazało się, że w kilku krajach co roku o tej samej porze znikały cienie.
Wydawało się to niemożliwe, ale to tylko fizyka. Zjawisko miało związek z kątem padania promieni słonecznych i z porami roku, a dotyczyło terenów między zwrotnikiem Raka a zwrotnikiem Koziorożca oraz okresu późnej wiosny i wczesnego lata. „Nieważne, gdzie mieszkasz, zawsze ci się wydaje, że słońce w południe znajduje się bezpośrednio nad tobą. A wcale tak nie jest”, wyjaśniła jej Rojan pewnego dnia, gdy wciąż mieszkała w Teheranie. Naz próbowała to wytłumaczyć trenerowi i koleżankom z drużyny, gdy razem oglądali Hemu, lecz na widok ich min tylko się roześmiała. A jednak taka była prawda. Ziemia była zbyt duża i zbyt zaokrąglona. Słońce nigdy nie świeciło nikomu dokładnie nad głową, choć mogło się tak wydawać. Chyba że w Indiach pewnego dnia w środku maja.
Miejscowi nazywali tę chwilę Dniem bez Cienia.
Najbardziej niesamowite i niewiarygodne było to, że zjawisko powtarzało się co roku. Rojan zawsze chciała tam pojechać. W ciągu kilku dziesięcioleci Dzień bez Cienia przerodził się w swego rodzaju festiwal trwający kilka dni, podczas których ziemia odchylała się w taki sposób, że w różnych miastach po kolei promienie słońca padały prostopadle – odbywały się wówczas wykłady z astronomii, parady, a także puszczano latawce. Co roku tuż przed południem tłumy gromadziły się na placach i czekały na moment, w którym na kilka zapierających dech w piersiach sekund ich cienie znikną. Nauczyciele zachęcali dzieci do układania na ulicach różnych przedmiotów – latarek, piłek, kijów do krykieta – i sprawdzenia, czy zdołają przechytrzyć słońce. Nigdy im się nie udawało. Wśród dźwięku bębnów i sitarów, gdy ziemia i słońce stawały w jednej linii, wszystkie cienie w mieście i pod stopami ludzi kurczyły się do maleńkich czarnych kropek, znikały, a potem pojawiały się na nowo, w miarę jak Ziemia się obracała. Zawsze.
Idealne naukowe wytłumaczenie.
Nie dało się tylko naukowo wyjaśnić, dlaczego po tej krótkiej chwili wszyscy, którzy wychodzili na zewnątrz, widzieli, jak ciemne zarysy ich sylwetek wracają na miejsce u ich stóp, a Hemu Joshi uwolnił się od cienia na dobre. To musiała być magia.
Więc przez trzy magiczne dni cały świat patrzył, jak Hemu Joshi pląsa, jakby był oderwany od ziemi – niezrozumiałe piękno tego zjawiska urzekało. Magia. W samolotach i hotelach brakowało miejsc, ludzie spali w restauracjach i na ulicach, stacje telewizyjne nieustannie pokazywały Hemu, pisano o nim wiersze. Pojawiał się nawet w snach Naz. Naukowcy oszaleli, lecz żaden z nich nie potrafił wyjaśnić, co dokładnie się stało. A dzień po zniknięciu cienia Hemu gruchnęła wiadomość, że to samo spotkało grupę około osiemdziesięciu osób z Bombaju, które także świętowały Dzień bez Cienia. W wiadomościach zaczęto nazywać ich Aniołami z Bombaju. I ta nazwa w ogóle nie wydawała się dziwna. A potem, trzeciego dnia, to samo spotkało piętnaście osób w mieście Ahmednagar oraz dwanaście osób w mieście Nashik…
Trzeciego dnia do późna napływały informacje o kolejnych przypadkach w stanie Maharasztra – rodzina za rodziną, wioska za wioską. Zupełnie jakby wszyscy byli świadkami cudu. Kiedy Naz usłyszała o Aniołach z Bombaju, pomyślała, że za chwilę wkroczą na wyższy poziom egzystencji. I choć wydawało się to absurdalne, świat był tak zafascynowany, że Naz w ogóle nie czuła się zażenowana takimi przemyśleniami. Ani trochę. Stała w łazience owinięta w ręcznik i ociekając wodą, myła zęby, a jednocześnie, żywo gestykulując, dzieliła się tymi przemyśleniami z koleżanką z drużyny oraz z toaletą – nie było jej ani odrobinę wstyd i nie miała wrażenia, że przesadza. Właśnie tak podziałały na świat te informacje.
A potem, czwartego dnia, wszystko zaczęło się psuć.
Hemu Joshi prawdopodobnie zaczął zapominać już od Dnia bez Cienia, lecz zauważono to dopiero o poranku czwartego dnia.
Naz wstała wcześnie i włączyła telewizor, by w trakcie przyrządzania jajek sadzonych na śniadanie popatrzeć na Hemu. Skwierczenie z patelni zagłuszało nieco głos reportera, lecz widok był znajomy. Od Dnia bez Cienia Hemu przebywał dokładnie w tym miejscu, w którym po raz pierwszy go zauważono – w centrum targowiska Mandai – i znikał tylko na krótkie chwile, by się przebrać lub pójść do łazienki. Kiedy pierwszego wieczoru chciał wrócić do domu na noc, spotkał się z takim sprzeciwem, że jego dwaj bracia poddali się i przynieśli posłania, które ułożyli wśród zatłoczonych, krętych alejek. Teraz wszyscy trzej biwakowali w sercu wietrznej uliczki targowiska, wśród trzepoczących tkanin. Pierwszej nocy tylu ludzi przyniosło im koce i inne podarki w postaci owoców i jedwabi, że ich maleńkie betonowe obozowisko przypominało raczej groteskową sułtańską alkowę.
Coś jednak było nie tak. Od kiedy Naz włączyła telewizor, pokazywano wyłącznie braci Hemu. Odwróciła się na moment, by podważyć jajka łopatką, a gdy z powrotem spojrzała na ekran, zdała sobie sprawę, że wyraz twarzy mężczyzn już nie jest serdeczny, lecz pełen niepokoju. Jeden z nich krzyknął nawet: „Żadnych kamer!”. Drugi brat wyciągnął rękę ku operatorowi, chwycił obiektyw i szarpnął go w dół: obraz pociemniał.
– Właśnie obejrzeli państwo materiał sprzed kilku minut, przedstawiający Vinaya i Rahula Joshich, braci Hemu Joshiego. – Na ekranie nagle z powrotem pojawił się prezenter wiadomości o wyraźnie zarysowanej sylwetce i surowym wyrazie twarzy. – Od godziny piątej rano czasu indyjskiego rodzina odmówiła mediom dostępu do Joshiego po tym, jak znaleziono go w dzielnicy biznesowej Pune: błądził po ulicach, wyraźnie zdezorientowany i…
Naz zgasiła palnik, zostawiając niedosmażone, półprzezroczyste jajka na patelni, i usiadła przy laptopie. Do czasu gdy żółtka się ścięły, zdążyła poskładać wszystkie elementy układanki. Gdy o świcie ekipy telewizyjne obudziły się i z powrotem włączyły kamery, okazało się, że Hemu nie śpi obok Vinaya i Rahula. Dziennikarze obudzili braci, ci zaś wrócili do domu, by sprawdzić, czy Hemu tam nie ma, ale go nie znaleźli. Wszczęto poszukiwania i odnaleziono go na drugim końcu targowiska; błąkał się tam zagubiony i wzburzony. Krzyczał do zgromadzonych, żeby przestali za nim chodzić, że ma już dość ekip telewizyjnych, co w zasadzie było zrozumiałe. Lecz gdy na czoło tłumu przecisnęli się bracia, zdarzyła się rzecz najdziwniejsza: Hemu ich nie rozpoznał.
Większość dziennikarzy wciąż usilnie starała się udokumentować wydarzenia związane z tym człowiekiem, który przykuł uwagę miliardów ludzi. Jednak pewna drugorzędna ekipa z amerykańskiego kanału plotkarskiego z Nashik – starająca się wzbudzić zainteresowanie grupą dwanaściorga dzieci, którą bez powodzenia usiłowała nazwać Cherubinami z Nashik, nieudolnie próbując wykorzystać nazwę Aniołów z Bombaju – sprawiła, że ciekawostka przerodziła się w tragedię.
Ich operator i reporter zaczęli przesyłać do swojego niewielkiego studia w Los Angeles nagrania, które w ciągu kilku minut trafiły do wszystkich międzynarodowych sieci: Cherubiny z Nashik również zaczęły zapominać.