Читать книгу Księga M - Peng Shepherd - Страница 14

ORLANDO ZHANG

Оглавление

To była jego ostatnia noc w schronieniu, choć wówczas jeszcze o tym nie wiedział. Siedział samotnie na cienkim materacu, na kolanach miał broń, a w kieszeniach wszystko, co był w stanie w nich upchnąć. Ależ ta noc różniła się od tej pierwszej, którą spędził tu z Max.

Popołudnie, na zewnątrz, lata temu. Ory stał na trawniku, a w dłoni trzymał lampkę szampana. Wówczas to miejsce nazywano ośrodkiem Elk Cliffs. Chylące się ku zachodowi słońce ogrzewało wszystko od lewej strony – twarze, stoły, każde źdźbło trawy. Obok Paul ćwiczył przemowę, klnąc za każdym razem, gdy musiał spoglądać do przesiąkniętej potem książki, którą trzymał w dłoni.

– Kurwa. Kurwa! – warknął.

– Wiesz, jak na poetę to trochę mało ambitne rozpoczęcie przemowy – rzekł Ory.

Paul zerknął na niego. Jego skroń połyskiwała w blasku górskiego słońca.

– Nie pamiętam słów – wyznał zakłopotany. – A przecież… w końcu sam napisałem dla niego to cholerstwo. – Westchnął, mając na myśli książkę, wszystkie spisane w niej wiersze. To był jego drugi wydany tomik, dedykowany Imanuelowi. – Więc powinienem pamiętać fragment, który chcę wpleść w przysięgę.

– Jest lekarzem. Nawet nie zauważy – rzekł Ory. Paul się roześmiał. Z drugiego krańca trawnika Max puściła do niego oko. Jej sukienka nadymała się na wietrze. W miejscu, w którym wówczas stała, teraz znajdowały się sidła. – Dasz radę – starał się go pocieszyć Ory. – Jeszcze raz.

Paul schował książkę do kieszeni marynarki i wziął głęboki wdech. Zmrużył oczy, patrząc pod światło.

– Siedem lat, a ja się denerwuję – powiedział. – Czy to nie absurd?

– Nie byłoby warto, gdybyś się nie denerwował. – Ory wyszczerzył zęby w uśmiechu.

To były zamierzchłe czasy. Zaledwie cztery tygodnie po tym, jak Hemu Joshi po raz pierwszy stanął przed zachłannymi kamerami i stał się gwiazdą wiadomości, oraz kilka dni po tym, jak stwierdzono podobne przypadki w Brazylii i Panamie. Władze USA zastanawiały się nad zamknięciem granic, wyglądało jednak na to, że Zapomnienie nie rozprzestrzeniło się poza Amerykę Łacińską. Było to wciąż niejasne, bliżej nieokreślone zjawisko, ale pojawiło się tam, nie tutaj. A jednak nagle dotarło i tu.

Kiedy teraz o tym myślał, było to nawet zabawne. Wszyscy wystrojeni w smokingi i suknie powiewające w podmuchach orzeźwiającego górskiego wietrzyku, zastawione stoły, świece zapalone przed zapadnięciem zmierzchu – mieli celebrować coś zupełnie przeciwnego do nadciągających wydarzeń: zjednoczenie wspomnień i przysięgę, że dwie osoby wytrwają razem aż do końca świata. Tymczasem tuż przed północą zostali świadkami tego, jak Zapomnienie dociera do Stanów Zjednoczonych.

Ceremonia była piękna. Paul i Imanuel byli razem dłużej niż Ory i Max, a ich miłość nie była dla niego niczym nowym – nie spodziewał się, że z jego oczu popłyną łzy, kiedy będą wypowiadali słowa przysięgi. A gdy mimo to popłynęły, nie wierzył, że mógł się po sobie spodziewać innej reakcji.

Ze swojego miejsca na przodzie u boku Paula Ory widział tylko profil Max, ale i tak na nią spojrzał, gdy rabbi Levenson udzielił ślubu i wszyscy zebrani zaczęli wiwatować. Max poderwała się na nogi, włożyła palce do ust i przeciągle gwizdnęła. Paul i Imanuel zatracili się w pocałunku, lecz Ory drgnął, usłyszawszy ten gwizd, a potem zaśmiał się, kiedy zdał sobie sprawę, czyja to sprawka.

Pomógł przeprowadzić wszystkich do sali weselnej, gdzie zastawiono już stoły i przystrojono parkiet. Ktoś rozdał gościom serpentyny i gdy do środka w końcu weszli Paul i Imanuel – ten drugi poczerwieniały z radości, pierwszy zaś podrygujący w komicznych podskokach i śpiewający piosenkę, którą sam na tę okazję ułożył – zebrani wystrzelili serpentyny i na wszystkich opadł mieniący się kolorami deszcz cekinów i konfetti z bibuły.

– Oficjalny współchoreograf – rzekła później Max, gdy delektowali się szampanem, podając w wątpliwość jego stwierdzenie, że pomógł Paulowi obmyślić pierwszy taniec. Z garstką gości stali na zewnątrz, na opadającym po zboczu trawniku, wpatrując się w gwiazdy i bezkresną czerń leżącego poniżej lasu. – Uwierzę, kiedy zobaczę, jak sam to tańczysz.

– Ależ zobaczysz – droczył się z nią Ory. – Jeszcze tej nocy w naszym pokoju.

– Nie mogę się doczekać – powiedziała i stuknęła swoim kieliszkiem w jego lampkę.

Wiedział, że jeszcze jeden czy dwa drinki i żona zacznie z nim szaleć na parkiecie. Nie była genialną tancerką, radziła sobie dość niezdarnie, uwielbiał w niej jednak to, że w ogóle się tym nie przejmowała. Gotów był narobić sobie wstydu w pokracznym tańcu tylko po to, by móc trzymać ją za ręce i razem z nią wirować, by spróbować ją odchylić, by poczuć, jak jej włosy przyklejają się do jego spoconego policzka, kiedy z powrotem przyciągnie ją do siebie. By poczuć, jak jej palce wbijają się w jego ramiona w poszukiwaniu bezpieczeństwa, póki znów nie spróbuje jej okręcić. Pochylił się, chcąc poczuć zapach jej perfum, lecz gdy odwrócił twarz, okazało się, że ma przed sobą tył jej głowy, nie bok delikatnej szyi. Ktoś właśnie ją obejmował.

– Oto i on. – Ory uśmiechnął się szeroko i uściskał jednocześnie Max i Paula; we troje przypominali ogromnego sześcionogiego potwora. Komuś rozlał się szampan, a lampka zniknęła gdzieś w trawie.

– Mój drużba – zaśmiał się Paul i zmierzwił włosy Ory’ego, troskliwie obejmując Max. – Znasz go tylko kilka lat, więc zdradzę ci coś z jego dzieciństwa – zaczął, lecz obok pojawił się Imanuel ze szklaneczką burbona w jednej dłoni i telefonem w drugiej.

– Mężu! – Paul przerwał, a gdy znów się pocałowali, z twarzy Imanuela, którego najwyraźniej coś zdenerwowało, na chwilę zniknął surowy wyraz. – Chodzi o jakąś pacjentkę? Ktoś rodzi? W trakcie naszego ślubu? – zaczął droczyć się Paul, kiedy nieco się odsunął.

– Nie – odparł Imanuel z zakłopotaniem, lecz jego oblicze na powrót spoważniało. Ory zauważył na ekranie jego telefonu otwartą przeglądarkę internetową. – Poszedłem po drinka i usłyszałem rozmowę kucharzy. Do… dopadło i Boston.

Przez chwilę nikt nie wiedział, o co mu chodziło. Ale był to chyba ostatni raz, gdy ktoś się nie zorientował. Potem niemal wszystko odnosiło się wyłącznie do tego tematu.

– Cienie? – spytał w końcu Ory. Zdawało się to jednak niemożliwe. Zaczęły szerzyć się plotki mówiące, że może to coś zaraźliwego, współczesna dżuma albo ebola, lecz wciąż łatwo było to uznać za poddawanie się panice i zlekceważyć. Nigdzie nie można było znaleźć sprawdzonych informacji – z dotkniętych chorobą krajów nikt nie wysyłał sygnałów ani drogą telefoniczną, ani mailową, ani pocztą, ani za pośrednictwem radia czy telewizji – więc poza zdjęciami satelitarnymi i z samolotów wojskowych, pokazującymi gdzieniegdzie przerażone, zagubione postacie wałęsające się po ulicach, nie było na czym się oprzeć.

– Dopadło kogoś w Bostonie? – spytała Max.

– Nie kogoś w Bostonie. – Imanuel pokręcił głową. – Dopadło cały Boston. Prawie każdego mieszkańca.

Do północy informacja rozeszła się wśród wszystkich zgromadzonych. Podwórze opustoszało, lampki niedopitego szampana zostały w miejscach, gdzie odstawili je goście, i wszyscy stłoczyli się w sali balowej. Niektórzy chwycili za telefony, a pracownicy cateringu włączyli telewizor przymocowany do ściany w kącie.

– Zostaw – powiedziała Max. Położyła dłoń na dłoni Ory’ego, by powstrzymać go od włączenia przeglądarki w telefonie, który trzymał w ręce. Tamtego dnia późnym rankiem wyjechali ze swojego mieszkania w stolicy i w pośpiechu, usiłując zdążyć na ślub, zapomnieli ładowarki. – Na wszelki wypadek oszczędzaj baterię. – Jej ostrzeżenie okazało się nieistotne, gdyż sygnał sieci komórkowych miał zaniknąć za dzień czy dwa, zanim bateria by się wyładowała, wówczas jednak o tym nie wiedzieli. Ory pokiwał głową z uznaniem dla jej zdrowego rozsądku i wsunął urządzenie z powrotem do kieszeni.

W telewizji pokazywano materiał filmowy kręcony z helikoptera. Część nagrań pokazywała centrum Bostonu, część jedną z większych autostrad za miastem. Sytuację relacjonował niewidoczny komentator. Gwardia Narodowa otoczyła metropolię i zablokowała drogi wjazdowe i wyjazdowe, nakładając na wszystkich mieszkańców kwarantannę na czas nieokreślony. W prawym dolnym rogu wyświetlano jednocześnie inne nagranie; powtórkę przemowy prezydenta, którą najwyraźniej transmitowano pół godziny wcześniej, kiedy pojawiły się pierwsze doniesienia z Bostonu. Prezydent zapewniał obywateli, że czołowi naukowcy w kraju pracują nieustannie nad wyjaśnieniem przyczyn epidemii – wówczas świat wciąż nazywał to zjawisko „epidemią”, zupełnie jakby stanowiło biologiczną anomalię dotyczącą deformacji białka czy mutacji wirusa, z którą można sobie poradzić za pomocą odpowiedniej szczepionki – i radził wszystkim, by przemieszczali się wyłącznie w nagłych wypadkach. „Zadbajcie o swoje bezpieczeństwo, nie wychodźcie z domów, ograniczcie podróże oraz kontakty z innymi osobami”, powtarzał jego ziarnisty wizerunek. „Robimy wszystko, co w naszej mocy, by zneutralizować rozprzestrzenianie się tego zjawiska. Daję słowo, że gdy tylko odkryjemy lekarstwo, będziemy dostarczać je za pośrednictwem przedstawicieli Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego i Czerwonego Krzyża do każdego domu w każdej dzielnicy”, mówił spokojnym tonem, lecz jego przesłanie było jasne. Nie chodźcie do szpitali. Nie chodźcie do sklepów spożywczych. Nie wychodźcie z domów. Czekajcie.

Teraz wszyscy już wiedzieli, że Zapomnienie nie jest zaraźliwe. Przynajmniej tak się wydawało. Ile to już razy, kiedy Ory wychodził szukać zapasów, bezcieniści przyglądali mu się z zaciekawieniem lub go atakowali, ile razy z początku pomagał przypadkowym ocalałym, którzy później padali ofiarą Zapomnienia, a jednak wciąż żył, wciąż był zdrowy. Gdyby było zaraźliwe, straciłby cień wiele lat temu. Nadal nie miał pojęcia, czym w zasadzie było. I przestał próbować je zrozumieć. Wtedy jednak, gdy wszyscy z przerażeniem stłoczyli się w sali weselnej i przyglądali, jak żołnierze wypowiadają – a potem wykrzykują i w końcu rozpaczliwie pokazują na migi – polecenia nakazujące zawrócić zagubionym, przerażonym bezcienistym, którzy do nich podchodzili, nikt nie wiedział, czy można się tym zarazić przez dotyk lub drogą kropelkową. Wszelkie inne choroby od zawsze tak właśnie działały. Wtedy nie było powodów, by sądzić, że tym razem będzie inaczej. Nie można było winić tych ludzi za to, co im się przytrafiło.

Niewielkie okienko, w którym pokazywano orędzie prezydenta, zniknęło, a na podzielonym ekranie nagle zanikła relacja z centrum i została wyłącznie ta z autostrady, gdzie właśnie zaczęły się rozruchy. Pewien bezcienisty oddalił się od miasta i z krzykiem zbliżał się chwiejnie ku szeregowi żołnierzy, nie wypowiadał jednak żadnych konkretnych słów i chyba nie słyszał tych, które do niego wykrzykiwano. Wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat – wciąż był krzepki, lecz łysiał i miał charakterystyczny dla średniego wieku brzuszek. Ubrany był w brązowe spodnie sztruksowe, koszulę, a na niej granatowy sweter; w ostrym świetle reflektorów prezentował się nieskazitelnie. Wygląda jak profesor z uczelni, pomyślał oszołomiony Ory. Profesor bez cienia.

Żołnierze teraz już krzyczeli, niektórzy machali, inni wyciągali ręce w uniwersalnym geście nakazującym, by się zatrzymał, jakby chcieli powiedzieć: „Zatrzymaj się, kurwa, albo będziemy musieli zacząć strzelać, będziemy musieli cię zastrzelić”. Mężczyzna najwyraźniej zupełnie nie rozumiał albo nie pamiętał, co oznaczają ich gesty.

Stacja przerwała nadawanie, lecz odrobinę za późno. Kilkoro gości w sali wydało z siebie zduszone okrzyki, gdy bezcienisty na ekranie gwałtownie się zatrzymał i na chwilę zamarł w wyprostowanej pozycji, a potem padł na ziemię.

Po chwili z powrotem pojawił się zdezorientowany i nieprzygotowany prezenter, nieporadnie przekazujący oświadczenie, które podano mu przez słuchawkę. „Pragniemy przeprosić za to nagranie… Nie zamierzaliśmy przedstawiać tak niepokojących materiałów… Niestety relacje na żywo niekiedy…”.

– Cholera, Ory – mruknęła Max. Cała była spięta. – Mamy jakichś znajomych w Bostonie? Masz tam przyjaciół albo rodzinę? – Tymczasem ludzie zaczęli dyskutować, niektórzy apelowali o spokój, inni wołali do siebie przez całą salę, pytając się nawzajem o nowe informacje, które udało im się wyszperać w telefonach. Ktoś wyjął laptop i podłączał go właśnie do hotelowej sieci wi-fi.

– Nie sądzę – rzekł Ory, lecz w głowie mu wirowało. Był oszołomiony.

– Jest naprawdę źle – powtarzała Max. – Bardzo, bardzo źle.

Ory chciał temu zaprzeczyć, pokazać, że jest silnym, opanowanym człowiekiem, który potrafi zadbać o to, by oboje nie tracili gruntu pod nogami, lecz nie potrafił znaleźć właściwych słów. W telewizji znów było widać obrzeża Bostonu z lotu ptaka, ciało martwego mężczyzny wciąż leżało na ulicy, tym razem jednak zostało rozpikselowane, tak by nie dało się rozpoznać, czym jest. Ory nie potrafił stwierdzić tego z całą pewnością, ale wyglądało na to, że nawet po śmierci ten człowiek nie odzyskał cienia. Na tę myśl przeszył go dreszcz.

Żołnierze Gwardii Narodowej ramię w ramię stali na drodze niczym mur. Wyglądali na wstrząśniętych, jakby po prostu kurczowo trzymali się siebie nawzajem, a nie blokowali drogę. Jeden miał w dłoniach czarny worek na zwłoki, broń przewiesił sobie na plecy, lecz wciąż nie otrzymał rozkazu opuszczenia szyku, nie mógł zatem podejść do martwego i go przykryć, na wypadek gdyby to, co wywoływało Zapomnienie, przenosiło się drogą kropelkową. Żołnierze nagle się spięli i unieśli broń, z przerażeniem wycelowując ją przed siebie. Nadchodzili kolejni bezcieniści. Niektórzy biegli, inni krzyczeli, jeszcze inni szli w milczeniu.

Tym razem stacja nie traciła czasu. Od razu pokazano prezentera przy biurku, który bezładnie przeglądał świeżo spisane notatki i starał się nie słyszeć odgłosu nieuniknionej kanonady przez maleńką słuchawkę. Zająknął się w pół słowa. I zamilkł na długą, przerażającą chwilę. Mimowolnie zamknął oczy. A potem otworzył je i mówił dalej.

Ory rozejrzał się po sali i z trudem przełknął ślinę, starając się zachować spokój, a potem z powrotem popatrzył na ekran. Spiker mówił coś o Denver. Ory przyciągnął do siebie Max, objął ją i z całych sił przytulił, gdy transmisja przeniosła się do reportera w Kolorado. Ktoś zaczął szlochać.

– Hej – powiedział, trzymając ją w miażdżącym uścisku. Pomruk zdumionych i równocześnie przybierających na intensywności głosów odbił się echem od kamiennych ścian sali. Pokrzykiwania i dzwonki telefonów zlały się w upiorną, złowrogą harmonię. Chciał powiedzieć coś na pocieszenie, żeby Max wiedziała, że może na niego liczyć, że niedługo wszystko będzie dobrze, lecz jego umysł sparaliżował strach. – Niebieski – w końcu wydusił z siebie szeptem.

– Pięćdziesiąt dwa – wyszeptała w odpowiedzi.


Chyba nie jestem już w stanie dłużej unikać tego tematu. Przecież nie zmienię tego, co się stało, więc mogę coś opowiedzieć, zanim zapomnę, jak to było. Nie wiem, czy wciąż ci wierzę, Ory. Czy nagrywanie rzeczywiście coś zmieni. Jeżeli tak, to nie za bardzo wiem, co powinnam nagrać, co jest najważniejsze, dlatego będę mówiła o wszystkim, co mi przyjdzie do głowy. Również o tym.

No dobrze. Dzień, w którym straciłam cień.

To już dwa tygodnie. Biorąc pod uwagę przypadki innych osób, pamiętam całkiem sporo jak na tak długi okres. Ale podobno u każdego jest inaczej. Hemu Joshi zaczął tracić wspomnienia szybko, zaledwie po kilku dniach, ale w Bombaju niektórzy dopiero po miesiącu zapominali pierwsze ważne fakty. Rekordzista, o którym słyszałam, kiedy jeszcze mieliśmy prąd, wytrzymał chyba około półtora miesiąca. Mam więc nadzieję, że należę do tych, którzy podwyższą średnią. Pod pewnymi względami te ostatnie dwa tygodnie wlekły się, jakby trwały rok, więc perspektywa półtora miesiąca to wręcz cała wieczność.

Dziwnie się czuję, kiedy w ten sposób mówię i do ciebie, i sama do siebie. Zwłaszcza że już mnie przy tobie nie ma. Muszę ci coś wyznać: tak naprawdę nie zamierzałam korzystać z tego dyktafonu, mimo że ci obiecałam. Ale potem wyszłam, zostałam sama i jakoś tak… czuję się lepiej, kiedy mogę coś powiedzieć. Jakbym wciąż była prawdziwa.

Wiem, że to ja odeszłam i że nigdy tego nie usłyszysz, ale na początek na wszelki wypadek to powiem: Ory, jeżeli tego słuchasz… jakimś cudem… to nie bolało. Więc przynajmniej o to się nie martw. Ledwie poczułam.


Tamtego ranka dwa tygodnie temu wszystko toczyło się jak zawsze. Na pewno byś się ze mną zgodził. Wszystko wyglądało i przebiegało normalnie. Zjedliśmy puszkę kukurydzy z naszych skromnych zapasów, a potem wyszedłeś sprawdzić sidła i wyruszyłeś do miasta. Mnóstwo razy usiłowałam sobie przypomnieć, czy coś wtedy zauważyłam albo poczułam. I nic.

Kiedy wyszedłeś, poszłam do kuchni, żeby wszystko policzyć. Zapałki. Naboje. Tabletki przeciwbólowe i antybiotyki. Czułam się jak wiewiórka, która liczyła, ile orzechów udało nam się zgromadzić w dziupli i czy wystarczy na całą zimę.

Wiesz już, że kuchnia była moim ulubionym pomieszczeniem w schronieniu, bo okno było tam małe, a pomieszczenie wysokie i z zewnątrz nikt nie mógłby zajrzeć, więc nie musieliśmy zasłaniać szyby. Z początku chciałeś ją zakryć tak jak pozostałe dla bezpieczeństwa, ale zdołałam cię przekonać, żebyś akurat tę zostawił. Chyba nawet nie wiesz, ile czasu spędzałam w tym pomieszczeniu, kiedy wychodziłeś w poszukiwaniu zapasów albo oskórowywałeś schwytane w naszą pułapkę myszy. Bywały poranki, kiedy leżałam tam na podłodze i się opalałam.

Czasami, w wyjątkowo słoneczne i bezwietrzne dni, na gałęziach drzewa za oknem przysiadały dwa małe szare wróble. Możliwe, że to była parka. Kilka tygodni temu, choć było już dość zimno, jeden wrócił z patyczkami. Byłam tak podekscytowana, że zbudują tam gniazdo, że nie zrobiłam niczego, co sobie na tamten dzień zaplanowałam, a planów miałam sporo: zszyć co najmniej trzy twoje koszule, bo ciągle prują się w nich szwy łączące rękawy z ramionami, naprawić kartonową osłonę w jednym z okien na pierwszym piętrze, która się odkleiła i w wietrzne dni uderzała o popękaną szybę. Bałeś się, że ten ruch mógłby przykuć wzrok kogoś, kto w przeciwnym razie nie zwróciłby uwagi na nasz budynek. To miało sens. Ale przez te ptaki zupełnie o tym zapomniałam. Pamiętam, że kiedy wróciłeś, dość mocno się o to pokłóciliśmy. To było jeszcze przed zniknięciem mojego cienia, zanim zacząłeś obchodzić się ze mną jak z jajkiem. Teraz, kiedy o czymś zapominam, w zasadzie w ogóle tego nie komentujesz, a czasem nawet mówisz, że nic się nie stało i że cieszysz się, że wciąż dobrze sobie radzę i miałam udany dzień. Ale wyraz twojej twarzy stał się okropny. Wolałabym sto tysięcy razy się pokłócić, niż zobaczyć tę minę. Teraz pewnie już nie będę musiała.

Ale dość smutków. Odbiegłam od tematu.

Pamiętam, że liczyłam właśnie słoiki z sosem do spaghetti, kiedy zauważyłam to po raz pierwszy. Dziwny bezruch w pomieszczeniu. W domu zawsze panował zupełny spokój, kiedy byłam sama, ale ten bezruch był inny. Tak jakby nie brał się z braku czegoś, lecz z nadmiaru.

Spojrzałam w dół na swój cień i w świetle wpadającym przez to małe okienko zobaczyłam, jak idealnie się przede mną układa. Dokładnie oddawał mój wzrost i zarys sylwetki. Nie zniekształcał go ani kąt padania słońca, ani żadne nierówności podłogi. Doskonale do mnie pasował. Idealnie. Aż po odbicie rzęs.

Uniosłam słoik, a mój cień zrobił to samo. Oboje pochyliliśmy się, by postawić sosy na blacie, i opuściliśmy ręce wzdłuż boków. Zupełnie jakbym miała przeczucie, że coś się zaraz stanie. I że nie powinnam odwracać wzroku.

No i się stało. Może to zabrzmi absurdalnie, ale przysięgam, że tak właśnie było.

Stałam w zupełnym bezruchu, zafascynowana tym przeczuciem, i wpatrywałam się w swój cień. On, w tej samej pozycji, odwzajemniał moje spojrzenie i czekał.

A potem zobaczyłam, jak delikatnie przechyla głowę.

Na chwilę zrobiło się zimno, jakby temperatura w pomieszczeniu spadła o dwadzieścia stopni. Próbowałam wziąć oddech, ale nie mogłam się ruszyć. A potem zniknął.


Nie płakałam. Przynajmniej przez całe tamto popołudnie. Znajdowałam sobie zajęcia: przejrzałam wyposażenie apteczki, posprzątałam, sprawdziłam, czy okna są dobrze zasłonięte, jeszcze raz policzyłam, czy mamy dość amunicji, wyczyściłam i na nowo zastawiłam sidła. Miałam wrażenie, że mam mnóstwo do zrobienia i bardzo mało czasu. Jakby wieczorem wszystko miało się skończyć i ja też miałabym na zawsze zniknąć. Wciąż obracałam się za siebie, sprawdzając, czy na pewno się nie pomyliłam, bo może słońce na chwilę schowało się wtedy za chmurą albo po prostu doskwierało mi przebywanie wciąż w tym samym miejscu. Lecz choćbym nie wiadomo ile razy patrzyła i pod jakimi kątami świeciła naszą zapasową latarką na dłoń, na żadną powierzchnię nie rzucałam cienia. Widoczny na ścianie zarys plastikowego walcowatego przedmiotu jakby unosił się w powietrzu, gwałtownie przechylając się na boki pod najróżniejszymi kątami. Gdy tylko to zauważyłam, natychmiast odłożyłam latarkę. Nie byłam w stanie ponownie jej tknąć.

Zapomniałam o przygotowaniu obiadu. Za to przetrząsnęłam ubrania zimowe, które przechowywaliśmy w kufrze, żeby przed sezonem sprawdzić, czy nie ma w nich dziur. Wciąż nie płakałam.

Nawet gdy wróciłam do kuchni i zobaczyłam ciągle stojący na blacie słoik i jego brata bliźniaka odbijającego się czernią na podłodze, wciąż nie płakałam.

Dopóki nie zrobiło się ciemno i nie usłyszałam, jak przekręcasz klucz w zamku.

Księga M

Подняться наверх