Читать книгу Księga M - Peng Shepherd - Страница 9

ORLANDO ZHANG

Оглавление

Ory z przerażeniem wpatrywał się w kobietę. I w zniszczoną strzelbę myśliwską kołyszącą się lekko w jej spokojnym, pewnym uścisku. Wylot lufy skierowany był tuż poniżej jego mostka.

– Za późno – powtórzyła.

Za późno? Na co?

– Zniknął – powiedział ktoś inny i splunął.

– Nie zniknął, wciąż ma cień. Spójrz. – Kobieta wskazała na ziemię za Orym końcówką strzelby, zupełnie jakby broń od zawsze stanowiła część jej ręki. Jego cień kulił się na trawie niczym zwiędły zarys przerażenia.

– Za późno na co? – wydusił w końcu Ory. Minęło tyle czasu od jego ostatniej rozmowy z osobą inną niż Max, że czuł się dziwnie. Jakby zapomniał, czym jest język, i przypadkowo wydawał z siebie dźwięki niebędące słowami. W tej pozycji jego myśliwski nóż przy pasie sprawiał wrażenie żałośnie lekkiego.

Wszyscy patrzyli po sobie, jakby zastanawiali się, co znaczyły jego słowa.

– Żeby do nas dołączyć – odezwał się mężczyzna stojący obok kobiety z bronią. Z jego własnej roboty papierosa unosił się gryzący dym. – Nie ma już miejsc. Grupa dawno została zamknięta.

– Ja… – Ory zerkał nerwowo to na jedno, to na drugie, starając się z ich twarzy wyczytać znaczenie słów mężczyzny.

– Dwanaście to maksimum – kontynuował. – Mamy miejsce tylko dla dwunastki.

Ory nie wiedział, co robić. Uniósł ręce jeszcze wyżej nad głowę, starając się dać im do zrozumienia, że nie stanowi dla nich zagrożenia.

Kobieta w końcu lekko opuściła lufę.

– Chyba nie za często wychodzisz, prawda? – spytała.

Ory pokręcił głową.

Wszyscy znów zaczęli wymieniać spojrzenia. Ory zerknął na spękaną, zniszczoną posadzkę wokół basenu. Dwanaście ciał, cztery cienie. Cztery cienie. Nie mógł oderwać wzroku. Cztery. Cienie.

W końcu wszyscy po kolei z powrotem utkwili spojrzenia w kobiecie na przodzie, czekając na jej werdykt.

– Masz kogoś? – spytała kobieta. Była jedną z czworga.

– Tak – odparł Ory. – Ona, ech… – Wskazał niepewnie na zarys swojej sylwetki.

Ten gest jakby nieco ich zmiękczył. Zmarszczki na twarzy kobiety się pogłębiły. Dłonią potarła aksamitną szczecinę na głowie.

– Dawno?

– Siedem dni. – Nie chciał nawet myśleć, ile dni zostało. Ile jeszcze dni będzie mówiła do niego, zabawnie zmieniając głos, by go rozśmieszyć, kiedy jest zdenerwowany. Ile jeszcze dni będzie odważnie próbowała przygotowywać posiłki ze skąpych zapasów, choć oboje wiedzieli, że była najgorszym kucharzem na świecie. Ile jeszcze dni będzie w milczeniu spędzała z nim poranki, patrząc na wschód słońca przez maleńkie okienko w kuchni. Uwielbiał te wspólne wschody słońca.

– Przykro mi.

Ory pokręcił głową, nie chcąc dopuścić do siebie współczucia. Współczucie nadawało pewnym rzeczom prawdziwość.

– Jest bardzo silna. W zasadzie dopiero zaczęła zapominać – powiedział. Starał się nie wpatrywać w grupę bezcienistych w samym środku. Chciał ich spytać, co ma robić. Czy dawno zniknęli? Czy kierowali się jakimiś zasadami? Jak funkcjonowali? A przede wszystkim, dlaczego ci, którzy mieli cień, nie bali się tych, którzy go stracili? I tego, co w każdej chwili mogliby zrobić – pomyślał o jeleniu, a nawet o gorszych rzeczach – gdyby o czymś zapomnieli?

– Całkiem nieźle jak na siedem dni – odezwał się jeden z bezcienistych i zagwizdał. Jego niebieskie oczy były nienaturalnie wyraziste.

– On nawet nie pamięta, z kim z nas jest spokrewniony – zażartowała jedna z kobiet obok, a kilka osób się zaśmiało. Bezcienisty uśmiechnął się głupkowato. Kiedy się uciszyli, dwie kobiety o wręcz czarnej skórze mruknęły do tej ze strzelbą: – Powiedz mu wreszcie.

– Powinniście udać się na południe, do Nowego Orleanu – rzekła w końcu. – Coś się tam dzieje.

– Co się dzieje?

– Nie wiemy – przyznała. – Ale coś się dzieje. Wszyscy się tam kierują. Arlington już niemal opustoszało. Nasza grupa jest chyba ostatnia. Czekaliśmy na… – Nagle urwała, lecz Ory znał ten ton. Z początku często go słyszał. Takim tonem mówili ci niegodzący się na porzucenie nadziei, której nie powinni mieć. – Słyszeliśmy mnóstwo opowieści – w końcu podjęła dalej. – Wiele imion.

Ory pomyślał o tych, które sam poznał. Ten, Który Ma Środek, Lecz Nie Ma Początku. Ten, Który Nie Ma Oczu. Ten Bez Pamięci.

– To tylko plotki – powiedział. – Garść plotek.

– Ale wszystkie wiążą się z tym samym miejscem – odparła kobieta. – Wszystkie te imiona bez względu na to, czego dotyczą, wiążą się z kimś lub czymś, co znajduje się w Nowym Orleanie. To nie może nic nie znaczyć.

Rzeczywiście. Niemal za każdym razem, gdy trafiał na któreś z tych imion, pojawiała się również nazwa tego samego miasta. Dla Ory’ego istotne było jednak jego znaczenie, o ile rzeczywiście coś znaczyło.

Kobieta odchrząknęła.

– Słyszeliśmy też plotki o stolicy. Źle się tam dzieje. I wszystko się rozprzestrzenia. Czekaliśmy najdłużej, jak się dało.

– Źle?

– Nie wiem dokładnie, o co chodzi – powiedziała. – Lecz ci nieliczni, którzy stamtąd przyszli, mówili, że jest źle. Póki jeszcze przychodzili. Wymieniali też te same imiona i wszyscy kierowali się do Nowego Orleanu. Więc my też tak zrobimy.

Ory spoglądał na każdego po kolei. Nagle dojmująco uświadomił sobie, ilu z nich uważnie mu się przygląda – jego zegarkowi, nożowi, plecakowi. A może po prostu patrzyli na jego cień.

– Wierzycie im? – spytał.

– Od dawna przebywam w tym kompleksie – powiedziała. – Trzeba nauczyć się obserwować, nie słuchać. Ignorowałam ich słowa, lecz obserwowałam czyny. Jest tak, jak mówię: ludzie odchodzą. Przychodzą z Arlington, przychodzą z Waszyngtonu i wszyscy idą na południe do Luizjany. Coś się tam dzieje.

– Jeżeli te imiona są prawdziwe, to nie wiem, czy chciałbym tam pójść.

Kobieta wzruszyła ramionami.

– To nie idź. Ja jednak wolę się do czegoś zbliżać, niż od czegoś oddalać. – Pozostali pokiwali głowami.

Ory starał się coś wyczytać z jej twarzy, lecz wyglądało na to, że kobieta mówiła szczerze. Była zmęczona i zbyt mądra, by liczyć na wiele, ale w jej słowach nie było kłamstwa. Bez względu na prawdziwość plotek przynajmniej ich istnienie i to, że ludzie zmierzali do Nowego Orleanu, były prawdą.

– To dlaczego wciąż tu jesteście? – zapytał.

– Już nas nie ma – odparła. Delikatnie oparła kolbę strzelby o ziemię. – Dziś wyruszamy. Gdy tylko ten tutaj wypali tego przeklętego papierosa.

Dym wylatywał smużką przez niewielkie szpary między zębami mężczyzny, który uśmiechnął się szeroko.

– Dzięki temu lepiej pamiętam – powiedział.

Wszyscy w milczeniu czekali, aż wypuści powietrze i ponownie przyłoży do ust żarzące się resztki. Maleńki cień papierosa odbijał się od posadzki, zupełnie jakby papieros unosił się w powietrzu. Mężczyzna po raz ostatni długo się zaciągnął, cisnął niedopałek na ziemię i powoli przycisnął butem, zadeptując resztki tlącego się w nim życia. Pora ruszać.

– Jak się tam dostaniecie? – spytał Ory, gdy wszyscy ponownie na niego spojrzeli.

– Nie możemy… – zaczęła kobieta.

– Tak, wiem. Nie chodziło mi o… Po prostu chciałbym wiedzieć, jak się tam dostaniecie?

Kobieta skrzyżowała ramiona.

– Oszczędzaliśmy. Wciąż można znaleźć działające auta. Zanim wszystko się spaprało, Victor był inżynierem. Zrobił pewne obliczenia. Ile potrzebujemy żywności, ile wody, ile benzyny. Chcemy przetrwać, ale nie możemy być za bardzo obciążeni. Przez rok organizowaliśmy grupę i zebraliśmy dość zapasów, by dotrzeć tam w dwanaście osób, ale nie więcej. Właśnie dlatego powiedziałam, że się spóźniłeś – rzekła jakby na usprawiedliwienie.

– Jest was tylko dwoje – rzekł niebieskooki bezcienisty. Wiatr na chwilę przesłonił jego zimne spojrzenie bladożółtymi włosami. – Dzięki temu możecie przemieszczać się szybciej. – Na jego twarzy malowała się ponura determinacja. – Znajdźcie samochód. Dacie radę.

– Ja tylko… – Ory pokręcił głową. Spojrzał na położoną najbliżej basenu parterową część budynku, która najwyraźniej do nich należała. O barierki oparte były rowery, do ściany przywiązano grill, obok suszyły się ubrania. A cała grupa siedziała wokół pustego basenu, wygrzewając się w ostatnich o tej porze roku promieniach słońca i paląc samodzielnie skręcone papierosy. Prawie jak normalne życie. – Zostawiacie to wszystko… i idziecie tam… tylko z powodu plotki?

– Musimy – powiedziała kobieta. Spojrzała na bezcienistego mężczyznę i przez chwilę oboje na siebie patrzyli. – W przeciwnym razie nic już nie zostanie.

Ory miał przed sobą długą drogę, lecz gdy tylko oddalił się od Broad Street i znów przemierzał podwórka, zrobiło się cicho.

Starsza kobieta przedstawiła się jako Ursula. Ursula. Pierwsza cienista, jaką spotkał, od kiedy do Arlington dotarło Zapomnienie. I prawdopodobnie ostatnia.

Ursula pozwoliła mu wziąć wszystko, co zostawili w budynku. Nie znalazł wiele, lecz i tak był to lepszy łup, niż przewidywał. Spakowali się kilka dni wcześniej, więc wszystko, co tam zostało, nie było im już potrzebne. „Jeżeli już ktoś miałby to zabrać, lepiej, żebyś to był ty”, powiedziała. Ory zajrzał w każdy kąt i każdą szczelinę. Nie znalazł jedzenia, wracał jednak z dwoma rowerami, czterema względnie ostrymi nożami, butelką octu, trzema szklanymi słoikami oraz zasłonami z każdego okna. Wiedział, że rowery będą stanowiły dla niego obciążenie, ale i tak je wziął – jeden przypominał stary rower szosowy Max, a on bardzo chciał zobaczyć, jak jej twarz rozpromienia się na jego widok. Może mogliby pojeździć czasem wokół domu jak za dawnych czasów. Kiedy się spakował i wrócił na zewnątrz, nikogo już nie zastał. Odeszli.

Z ciężką torbą i z rowerami powrót zajął mu więcej czasu. Było później niż zwykle – słońce już niemal skryło się za horyzontem, a jego ostatnie niknące promienie sprawiały, że na wszystko kładły się zielonkawoniebieskie cienie. Ory musiał się pośpieszyć, by wrócić do Max, tak jak się z nią umówił. Spojrzał pod nogi. Jego cień wciąż czaił się przy nim, prześlizgując się nierówno po zarośniętych trawnikach i rozdzierając pośród splątanych chwastów. Jeszcze jest.

Tak ogromnie pragnęli opuścić Arlington, pomyślał. Akurat gdy w końcu zaczynało się uspokajać. Akurat gdy w końcu zaczynało być na tyle bezpiecznie, by bez obaw mógł opuścić schronienie i sprawdzić sidła na tyłach, nie musząc podskakiwać ze strachu przy najmniejszym trzasku gałązki czy szeleście liści. W końcu byli niemal bezpieczni.

Szczerze mówiąc, skoro już wiedział, że każdy, kto miał cień lub go stracił, opuścił Arlington, a ostatnimi, z którymi przyszłoby mu walczyć, byli ociągający się bezcieniści i pojedyncze dzikie zwierzęta podchodzące do miasta z ogołoconych lasów, miał ochotę zupełnie zabunkrować się w swoim schronieniu i tym bardziej tam zostać. Może społeczność kiedyś była czymś dobrym, teraz jednak nie był co do tej koncepcji przekonany. Może gdy w Nowym Orleanie wszystko się poukłada i zapanuje jakaś kontrola. Może za parę lat rozważy możliwość wyprawy. Lecz biorąc pod uwagę, co czeka Max, na razie nie mogli stąd odejść. Gdy nadejdzie czas, musieli być w bezpiecznym miejscu. Max przyznałaby mu rację.

Ory już niemal przekonał do tego samego siebie, gdy jego wzrok przykuły dziwne zmarszczki na jego cieniu. Zdał sobie jednak sprawę, że ten cień nie należy do niego… a potem poczuł na potylicy uderzenie czegoś ciężkiego i metalowego.

Gwar z wolna cichł. Wokół padało połyskujące złote konfetti. Świece, zachód słońca. Nad głową łoś z kutego żelaza przeskakujący nad żelaznym urwiskiem. Goście unieśli do ust imprezowe gwizdki i dmuchnęli.

– Szampana? – Max wzięła Ory’ego pod ramię. Musiała podnieść głos wśród chóru okrzyków. Gdy się do niego przytuliła, jej miękkie brązowe loki rozlały się po rękawie jego garnituru. Rozgrzana w ciepłym letnim powietrzu lawenda. Bąbelki pękające w kryształowych kieliszkach.

– Idą! – rozległ się czyjś głos. Instrumenty gruchnęły muzyką. Na początek Marsz weselny Mendelssohna. Ktoś poklepał Ory’ego po ramieniu. – Drużba! Twoja kolej! – Nad głowami wystrzeliły serpentyny.

– Ory? – odezwała się Max. Odwrócił się w jej stronę… i wszystko zamarło. Nagle jakby znalazł się pod wodą. Dźwięki pianina dobiegały z oddali, czas zwolnił. Wirujące złote drobinki zawisły w powietrzu. Tak bardzo ją kochał. – Ory?

Otworzył oczy. Wszystko zniknęło. Muzyka, dźwięki. Świat poczerniał. Ory był ślepy.

Właśnie wtedy poczuł pod sobą zimną, mokrą trawę. Nie. Nie był ślepy. Po prostu zapadła noc. Wiedział już, że nie ma plecaka.

Oczywiście. To dlatego został zaatakowany. Zadrżał, nie czując jego ciężaru na plecach. Poczuł się nagi, jakby ubrania też mu zabrano. Czerń rozmazała się i Ory zdał sobie sprawę, że płacze. Wszystko przepadło. Jego nóż, zegarek, menażka, apteczka, latarka. Jego plecak. Plecak. Wszystkie cenne rzeczy, które przez tak długi czas zdobywał. Wszystko, dzięki czemu mógł przetrwać swoje wyprawy. Wszystko przepadło. Objął się i odruchowo chwycił za paski na ramionach, lecz gdy uświadomił sobie, że już ich tam nie ma, rozpłakał się jeszcze intensywniej.

Gdy w końcu stłumił szloch, jak najostrożniej usiadł. Głowa mu pękała. Był odrętwiały. Nie potrafił stwierdzić, czy odniósł jakieś rany. Pomacał tył głowy – palce zrobiły się ciepłe i mokre. Nie widział, bo było ciemno, ale miał wrażenie, że to krew. Niedobrze, pomyślał mgliście. A potem przewrócił się i zwymiotował na trawę.

Kilka minut lub godzin później Ory znów stał na drżących nogach. Zupełnie nie był w stanie określić, która jest godzina. Było ciemno. Tak ciemno, że mimo świecącego księżyca ledwie widział własną dłoń, którą uniósł do twarzy. Teraz noce nie były już takie jak dawniej, kiedy to można było odnaleźć drogę w mdłym, mglistym blasku latarń. Teraz noce były zapomnieniem.

Zastanawiał się, czy to może jakiś bezcienisty powalił go, wydarł mu plecak i uciekł. Czy może jednak ocalały taki jak on, który śledził go, od kiedy Ory wkroczył na Broad Street? Po jego lepkim ciele przebiegł dreszcz. A może ktoś z grupy, którą właśnie spotkał? Mieli wyruszyć w niebezpieczną podróż. Widzieli przecież jego nóż myśliwski i plecak. Mieli mnóstwo zapasów, dlaczego jednak nie mieliby zebrać dodatkowych? Próbował sobie wyobrazić, jak Ursula zawraca – jej krótko przycięte włosy, poważną twarz – i spokojnie się za nim skrada, z determinacją trzymając broń w gotowości. Zrobiłaby to, wiedząc, że miał pod opieką bezcienistą?

Max, pomyślał wtedy. Zrobił kilka chwiejnych kroków naprzód. Nie było sensu się zastanawiać, kto zdołał go zaskoczyć. Teraz to nie miało znaczenia. Jego plecak zniknął, podobnie jak rower, który chciał jej podarować, ale Ory żył. Podobnie jak Max. Która zapewne już odchodziła od zmysłów z niepokoju. Ory nigdy dotąd nie zniknął na tak długo. Nawet wtedy, gdy wyszedł po raz pierwszy i niemal stracił życie, a potem zgubił się w drodze do domu. Miał ochotę usiąść i znów zamknąć oczy. A jednak szedł dalej.

Drogę powrotną pamiętał niezbyt dokładnie. Widocznie szedł na pamięć, nawet w ciemności będąc w stanie odnaleźć się w tej zrujnowanej okolicy. Raz czy dwa zdawało mu się, że słyszy szelest w krzakach, był jednak zbyt oszołomiony, żeby to sprawdzić, poza tym i tak nie byłby zdolny do walki. Utrata plecaka i wszystkiego, co w nim miał, była niemal równoznaczna ze śmiercią, lecz w obecnym stanie i z dodatkowym obciążeniem być może w ogóle nie zdołałby wrócić.

Nagle znalazł się na parterze schronienia. Udało mu się. Pochylił się i znów zwymiotował, a potem niemal wpadł w to, co zwrócił.

Już tylko dwa piętra i będzie w domu. Oby wciąż pamiętała, jak opatruje się rany, pomyślał. Oby wciąż wszystko pamiętała. Jutro mógłby stawić temu czoła, ale nie dziś. Gdyby otworzył drzwi i właśnie teraz okazałoby się, że Max już go nie pamięta, w tym stanie chyba w ogóle nie skleciłby składnego zdania, nie wspominając o przekonaniu jej, że od pięciu lat jest jego żoną i że co tydzień wychodził już w ten sposób, a teraz prawie stracił życie. Przynajmniej nie pamiętałaby, że miał plecak.

Ory powoli wchodził po schodach i opierał się o ścianę, by świat przestał wirować. Miał wrażenie, że tył jego głowy znów zrobił się mokry. Max będzie musiała sprawdzić, czy potrzebne są szwy. Skrzywił się na myśl o takim scenariuszu. O tym, jak Max goli to miejsce ostatnią tępą jednorazówką, jaką mieli, i raz za razem przekłuwa jego skórę igłą krawiecką – to uczucie znał aż za dobrze. Przez potylicę przeszedł mu dreszcz niechętnego wyczekiwania. Tylko nie zaśnij, pomyślał mgliście, gdy dotarł pod drzwi. Gdzieś kiedyś przeczytał, że człowiek, który przeszedł wstrząśnienie mózgu, nie powinien zasypiać. Mógłby się nigdy nie obudzić. Teraz jednak niczego nie pragnął bardziej. Chciał wtulić się w Max i zamknąć oczy, póki świat się nie rozmyje i nie przechyli na bok.

Lecz gdy tylko włożył klucz w zamek i zaczął przekręcać, wszystko nagle nabrało oszałamiającej, wręcz krystalicznej wyrazistości.

Drzwi nie były zamknięte na klucz.

Nie.

Nie, nie, nie.

Ory pchnął je i wpadł do środka bez chwili namysłu. Zanim paniczny strach przed tym, co mogło jej się przytrafić – bandyci, włamywacze, dzikie zwierzęta, jej wspomnienia – zdołałby nad nim zapanować. Proszę, oby nic jej się nie stało, kiedy mnie nie było, modlił się. Oby nie okazało się, że gdyby nie poszedł na Broad Street, gdyby tylko wrócił do domu na czas, złapałby ją, zanim zapomniała.

– Max! – krzyknął i przedarł się przez salon do kuchni, potem wpadł do sypialni, do łazienki, a później sprawdzał w innych korytarzach, innych pokojach, przeszukując każdy skrawek schronienia. – Max! Max! MAX!

Zniknęła.


Czekaj, włączę go… Teraz powiedz.

– Niebieski.

– Pięćdziesiąt dwa.

Księga M

Подняться наверх