Читать книгу Księga M - Peng Shepherd - Страница 7
ORLANDO ZHANG
ОглавлениеJakiś czas później stał w łazience, ostrząc nóż. Lepiej by zrobił, gdyby się nie ogolił – broda ochroniłaby go przed chłodem i zasłoniła wychudłą twarz, przez co jego wymizerowane z głodu ciało mogłoby sprawiać wrażenie nieco groźniejszego – trudno jednak było zrezygnować z tego rytuału. Zostało mu już tak niewiele czynności, dzięki którym pamiętał o całej reszcie. O elektryczności. Telefonach komórkowych. Pracy w biurze. Ory przyglądał się, jak jego dłoń prześlizguje się przed widoczną w lustrze twarzą. Jak przesłania światło i jej ciemny zarys pojawia się na jego kościach policzkowych, a potem na piersi.
– Jeszcze jest – powiedział do siebie. Na chwilę zamknął oczy i czekał, aż tłukące się w piersi serce nieco zwolni. Jeszcze jest.
Dwa lata temu, gdy Zapomnienie dotarło do USA, Ory i Max mieli okazję zobaczyć jego skutki. Widzieli, jak pewien bezcienisty, posługujący się idealną angielszczyzną, wchodzi prosto w ogień, jakby zapomniał, co to jest. Słyszeli, jak dzieci pozbawione zarysu sylwetki pytają kwiaty, gdzie w pobliżu płynie woda, zupełnie jakby kwiaty były w stanie je zrozumieć, a potem z niewyjaśnionych przyczyn ruszają w odpowiednim kierunku. Pewnego dnia kobieta, która straciła swą ciemną bliźniaczkę, wymieniała nazwy wszystkich monet w ich walucie, lecz kiedy otworzyła dłonie, znalazła w nich kawałki metalu o kształtach, jakich nigdy nie widzieli, i wzorach, których nie bito w żadnym kraju.
Jakim cudem to właśnie w cieniach zachowywały się wspomnienia? I dlaczego takie rzeczy przytrafiały się tylko niektórym? A kiedy już tak się działo, dlaczego jedni zapominali o różnych rzeczach po dwóch tygodniach, a inni po znacznie dłuższym czasie? A gdy w końcu zapomnieli, to dlaczego sama ziemia także zapominała? Przed oczami ponownie stanął mu obraz dziwnego stworzenia w lesie. Dlaczego, gdy bezcienisty zapominał, że jelenie nie mają skrzydeł na głowach, nagle się to urzeczywistniało?
O takich przemyśleniach nie rozmawiał z Max. Już nie. Przestał, gdy siedem dni temu ona także straciła cień.
– Pan Gładziutki – odezwała się Max, zaglądając do łazienki. Jej brązowe afro jakby swobodnie unosiło się nad głową i żyło własnym życiem. Uwielbiał te włosy. Były miękkie i nieposkromione, zupełnie jak ona. To jedna z rzeczy, które zachwycały go w niej najbardziej.
– Chciałaś chyba powiedzieć: Pan Seksowny – odparł Ory.
Puściła do niego oczko. Patrzył na jej odbicie w lustrze: oparła się o framugę, a jej brązowa skóra o ciepłej barwie w skąpym świetle przybrała szarawy odcień. Spojrzał na podłogę u jej stóp. Oraz na miejsca, w których stawiała kroki. Lecz tam, gdzie stąpała, nie pojawiały się ciemne kształty.
Amnezja u każdej osoby postępowała w innym tempie, lecz Max nawet po tygodniu radziła sobie bardzo dobrze. Wciąż była w stanie wyrecytować z pamięci adresy, numery telefonów, pamiętała, jak Ory jej się oświadczył i co robili w ostatnią rocznicę ślubu. Niebieski, pięćdziesiąt dwa. Miał przeogromną nadzieję, że jeszcze niczego nie zapomniała – że może istnieje choćby cień szansy, że nie zapomni nigdy – choć wiedział, że to niemożliwe. Dostrzegł już pewne oznaki. Drobiazgi. Tak niewielkie, że łatwiej było je zignorować, niż przyjąć do wiadomości. Gdy się ogolił, obrócił nóż i obejrzał ostrze. Kiedy znalazł go obok przewróconej kasy w zdemolowanym sklepie sportowym, jego rękojeść była czarna. Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że teraz jest zielona. Ulubiony kolor Max.
I jeszcze ten jeleń.
– Nie chcę iść – rzekł Ory. Po raz pierwszy od kiedy straciła cień, miał zostawić ją samą i wyruszyć do Arlington w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. – Może jeszcze pogłodujmy.
– Okej – odparła Max z uśmiechem. Jej niezwiązane z podłożem stopy ruszyły z miejsca. – Przyniosę ci menażkę.
Jeszcze jeden dzień, chciał zacząć błagać. Ale miała rację. Jakie było prawdopodobieństwo, że pod jego nieobecność, gdy nie będzie mógł jej chronić, ona zapomni o czymś niesamowicie istotnym? Na to pytanie istniała tylko jedna odpowiedź. Każdy z siedmiu dni, w czasie których odwlekał moment wyjścia z domu, oznaczał gorsze jutro. Jak w wiadomościach, kiedy jeszcze był prąd i mogli je oglądać, jednego dnia siedemdziesiąt procent ofiar nie pamiętało swoich krewnych pierwszego stopnia. Następnego matki miały zapomnieć swoje dzieci. Wczoraj było lepiej niż dziś, a przedwczoraj lepiej niż wczoraj. Teraz jednak było już za późno. Pozostało mu wyjść dziś zamiast jutro, nim Max zapomni kolejną rzecz. Nim zmieni się coś więcej niż rękojeść noża albo wygląd jelenia.
Przeglądając plecak, Ory słyszał, jak Max krząta się po salonie. Zmienił płaszcz na grubszy zarówno ze względu na temperaturę, jak i odrobinę lepszą ochronę, jaką dawała dodatkowa warstwa ocieplenia. Miał nadzieję, że Max nie zauważy.
Kiedy pozamykano sklepy, z początku kradli. Rozbijali szklane witryny, wchodzili do ciemnych pomieszczeń i brali, co chcieli. Podobnie jak wszyscy, którzy jeszcze nie stracili cieni. Każdy zdawał sobie sprawę, że to ostatnia szansa. W ciągu kilku dni półki opustoszały, a ludzie w mieszkaniach czy na strychach przechowywali po dwieście pięćdziesiąt butelek szamponów albo po dwadzieścia kilo paczkowanej suszonej wołowiny.
Potem wszystko zaczęło się rozprzestrzeniać. Ci, którzy zostali, także zaczęli zapominać i znikali. Wychodzili z domów i nie pamiętali, jak wrócić, albo umierali z głodu w którymś pokoju, bo nie potrafili otworzyć drzwi lub zapominali, że mają jeszcze jedno piętro – w pewnym momencie te drzwi znikały, a schody zamieniały się w płaskie korytarze, w ten sposób zamykając ich w pułapkach. Zapominali, jak wrócić pod dach, jak posługiwać się otwieraczem i że istnieje deszcz. Kto by pomyślał, że człowiek potrzebuje cienia, by użyć klucza lub przypomnieć sobie imię matki? Pewnego dnia Ory zobaczył skupisko niemal identycznych domów rozpaczliwie stłoczonych na niewielkim trawniku, jakby żerowały na sobie nawzajem. Niektóre bez okien, inne z setkami dzwonków do drzwi, jeszcze inne z dachami na podłogach i podłogami na dachach. Pośrodku tkwił wynędzniały szkielet. Dwie ulice dalej Ory trafił na dom mogący być ich pierwowzorem – tym, do którego tak desperacko usiłował wrócić tamten zmarły, lecz nie pamiętał, gdzie stoi oryginalny budynek. W środku Ory znalazł tyle jedzenia, że dla nich dwojga wystarczyło na miesiąc.
Przeczesał Arlington w poszukiwaniu domów mogących skrywać zapasy, których ktoś nie zdołał z powrotem odnaleźć. Lecz od tamtego czasu cały świat został ze wszystkiego do cna ograbiony. Już tylko w jednym miejscu można było cokolwiek znaleźć.
– Ręce ci się trzęsą – rzekła Max, gdy wszedł do salonu.
– Nieprawda.
– Prawda – oznajmiła i dalej szukała menażki.
Ory wziął głęboki wdech, zacisnął dłonie w pięści i rozluźnił je. Nie pomogło.
Wszystko będzie dobrze. Robił to już setki razy. Pójść, odszukać, wziąć, wrócić. To zupełnie nieistotne, że teraz Max nie ma cienia ani że on zamierza wybrać się na Broad Street. Jak zawsze wróci tuż przed zachodem słońca.
– Nic mi nie jest – powiedział w końcu.
– Wiem – odparła Max. Odwróciła się z powrotem do stołu. Znalazła menażkę. – Nie zapomnę niczego, póki nie wrócisz do domu. Obiecuję.
Ale jej słowa nic nie znaczyły. Nie mogła obiecać, bo nie miała na to żadnego wpływu. Mimo wszystko oboje się uśmiechnęli. Stary pojemnik ze stali nierdzewnej szczęknął, gdy Max napełniała go wodą z wiadra, którą zagotowali, by nadawała się do picia. Zakręciła wieczko i podała menażkę Ory’emu.
Wziął ją od niej nieśpiesznym ruchem.
– No dobrze, może trochę się trzęsą – przyznał.
Max roześmiała się, gdy wkładał pojemnik do plecaka. Odrzuciła głowę, rozciągając usta w uśmiechu. Na chwilę wręcz zastygła, jakby ktoś namalował jej portret z profilu. Postać stojąca przy stole – tyle że za nią ani na ścianę, ani na podłogę nic nie padało.
Nie sądził, że obserwowanie kogoś, kto poruszając się, nie rzuca cienia, może okazać się tak przerażające. W tym wrażeniu była jakaś nieważkość. Jakby tych ludzi w rzeczywistości tu nie było.
– Niebieski – odezwał się w końcu.
– Pięćdziesiąt dwa – odpowiedziała Max.
Spojrzał z powrotem na plecak, żeby nie zdążyła dostrzec ulgi, jaka odmalowała się na jego twarzy. Była zła czy zadowolona, że tak często ją sprawdzał? Uważała, że robi to, bo ją kocha, czy dlatego, że już jej nie ufa? Nie można było wierzyć w żadną z tych odpowiedzi. Sięgnął do plecaka, aż poczuł pod palcami to, czego szukał.
– Zanim wyjdę, chciałbym o czymś porozmawiać.
Odwróciła się do niego, a jej wzrok spoczął na przedmiocie, który trzymał w dłoni. Stary dyktafon.
– Ory – zaczęła ze znużeniem. – Znowu?
– Proszę, Max – rzekł błagalnym tonem. Wcisnął urządzenie w jej ręce. Trzymała je sztywno w długich, ciemnych palcach niczym martwego ptaka.
– Już o tym rozmawialiśmy – powiedziała w końcu. – I chyba coś uzgodniliśmy.
– Spróbujmy chociaż. Musimy przynajmniej spróbować. – Popatrzyli na siebie. – Jeleń – rzekł Ory. Co oznaczało: sytuacja się pogarsza. Wiedzieli bowiem, że Max zacznie zapominać coraz to ważniejsze rzeczy.
Róg dyktafonu w jej dłoni błysnął przyćmionym blaskiem. Ory ledwie był w stanie dostrzec czerwony przycisk nagrywania na boku. Z początku sądził, że zapominane przez nią szczegóły zbliżą ich do siebie, nim ostatecznie ich od siebie oddalą. Lecz każdy kolejny dzień był coraz dziwniejszy. Każda sprzeczka wymagała paskudnej kalkulacji: czy naprawdę warto? Ile godzin stracą, milcząc w jej efekcie?
– Dobrze – odpowiedziała po chwili ciszy. – Dobra. Kto wie? Może to się sprawdzi.
Oboje w milczeniu spojrzeli na niewielkie urządzenie. Wreszcie z trudem zaczęła upychać je do zbyt małej kieszeni swojego płaszcza.
– Aha, jeszcze jedno – dodał Ory. Sięgnął do kieszonki na przodzie, z której wyjął zwój czegoś długiego i cienkiego. Była to linka ze stali nierdzewnej z Bóg wie którego zrujnowanego sklepu z narzędziami. Do dyktafonu przytwierdzone było solidne oczko, do którego można było przyczepić smycz – przeciągnął przez nie linkę i zabezpieczył ją zaciskiem. Kiedy skończył, mały dyktafon zawisł niczym naszyjnik tuż pod jej piersią – idealnie, by w każdej chwili można go było unieść i coś nagrać lub bezpiecznie schować pod koszulę.
Max objęła Ory’ego i oparła czoło o jego pierś. Zakołysali się.
– Czekaj, włączę go… – Uśmiechała się. Kciukiem wcisnęła czerwony przycisk i uniosła urządzenie do jego ust. – Teraz powiedz – wyszeptała.
– Niebieski – odezwał się nieco zawstydzony, że go nagrywa, lecz wypowiedział to słowo z uczuciem.
– Pięćdziesiąt dwa – odpowiedziała Max, przysunąwszy sobie dyktafon do ust. Wyłączyła go i pozwoliła opaść na lince, wciąż obejmując Ory’ego. Odwzajemnił jej uścisk.
Z początku sądził, że jest jej zimno i chce się ogrzać od jego ciała jak każdego ranka, lecz tym razem nie o to jej chodziło.
– Nie zajdę daleko, jeśli nie… – zaczął.
– A jakie to ma znaczenie? – przerwała mu, odpinając pasek jego spodni. W jej ruchach pojawiła się nieznana mu dotąd desperacja. Zanim jednak skończyła go rozbierać, wiedział, że jemu też jest już wszystko jedno.
Jeleń. Czy ten dyktafon w ogóle coś zmieni? Kolor rękojeści noża. Dał Max urządzenie bardziej ze względu na siebie czy na nią?
Szarpnęła, a on poczuł, że coś się urwało: szlufka. Ten odgłos wyrył się głęboko w jego pamięci. Ory raz jeszcze przywołał go w myślach, by zapamiętać, jak rozdziera się nić, jaki wydaje dźwięk, gdy Max wciąż wie, że to on, i gdy to właśnie jego pragnie.
– Niebieski – powtórzył szeptem.
– Och, przeleć mnie wreszcie – wycedziła. Zdjęła dyktafon przez głowę i cisnęła go na stos zrzuconych ubrań.
Wszystko było w porządku. Mogli mieć przed sobą tajemnice jeszcze przez ten krótki czas, który na tajemnice pozostał. Zgodziła się na dyktafon. Ory nie musiał przed nią przyznawać, że determinacja, z jaką dbał o jej stan, była ważniejsza dla niego niż dla niej, że boi się, iż Max przestanie się różnić od pozostałych bezcienistych – że pokocha tę osobliwą magię swej amnezji bardziej niż jego, a potem przestanie walczyć o to, by pamiętać. Nie musiała mówić, czy podziela te obawy.