Читать книгу Księga M - Peng Shepherd - Страница 8
ORLANDO ZHANG
ОглавлениеIch hotel, którego nie nazywali już hotelem, ponieważ pełnił raczej funkcję schronienia, zbudowano na wysokim wzniesieniu w sercu parku narodowego Great Falls. Jego okna wychodziły na Arlington i inne peryferie północnej Wirginii. Za każdym razem, gdy Ory wybierał się do miasta, czekała go wędrówka w dół. Zarazem jednak każdego, kto z miasta chciałby się dostać do ich schronienia, czekała wspinaczka. Minął drewniany drogowskaz, z którego już dawno usunął tabliczkę z napisem: „OŚRODEK ELK CLIFFS – 300 m”.
Kiedy ucichły ostatnie sygnały radiowe, Ory dokonał w schronieniu pewnych modyfikacji, aby z zewnątrz nie dało się rozpoznać, że ktoś tam mieszka. Wszystkie okna prócz jednego w ich pokojach wykleił kartonem, by nie było widać ich ruchów, a potem zrobił to samo w kilku innych pustych pokojach, żeby ich okna nie rzucały się w oczy, gdyby ktoś podszedł na tyle blisko, by zobaczyć kartony. Połamane meble wywlókł na podwórko, powyginał ogrodzenie, a zewnętrzne ściany opalił, tak aby zostały na nich ślady ognia. Wszelką zdobytą żywność przechowywali na parterze, w opuszczonej sali balowej, gdzie całe wieki temu zachwycali się barwną wrzawą wesela Imanuela i Paula. Straciliby wszystkie te zapasy, gdyby ktoś ich tu znalazł, z drugiej jednak strony tłumaczył sobie, że być może byłoby to jedyne, co mogliby stracić. Zabił złapanego w piwnicy szczura i ubrudził jego krwią drewnianą podłogę w holu – ta krew była niczym słowo z najstarszego i zawsze zrozumiałego języka.
Podziałało. Na jakiś czas. Przetrwali w ten sposób dwa lata. Bywały dni, gdy Ory nawet czuł się bezpieczny. Wszystko jednak skończyło się w zeszłym tygodniu, kiedy Max straciła swój cień.
Gdy w końcu przestali płakać, dokonali ostatniej zmiany. Stworzyli listę zasad dotyczących wszystkiego, co mogłoby stanowić dla Max zagrożenie, gdy będzie zapominała o kolejnych rzeczach. „Gdyby”, upierał się Ory, nie „gdy”. Max jednak kręciła głową.
– Gdy – powtórzyła. Poszła po ostatni skrawek makulatury, bo Ory nie chciał się ruszyć.
Max jeszcze nie potrzebowała tych zasad, twierdziła jednak, że lepiej od razu zacząć się przyzwyczajać. Tak, aby wiedzieli już, co robić, gdy – gdyby – przyjdzie czas. Kiedy już wszystko spisali, starannie złożyła papier i podarła go na paski, a potem kazała Ory’emu przykleić je taśmą w odpowiednich miejscach: na drzwiach frontowych, w aneksie kuchennym i tak dalej. W ten sposób, gdyby zapomniała, że w ogóle wprowadzili takie zasady, zauważyłaby je, gdyby chciała zrobić coś, czego nie powinna.
Mieli świadomość, że to nie było idealne rozwiązanie, na lepsze jednak nie wpadli. Nie wiedzieli, co jeszcze mogliby zrobić.
ZASADY MAX I ORY’EGO
1 – Max nie opuszcza schronienia bez Ory’ego.
2 – Max może samodzielnie posługiwać się małymi nożami podczas przyrządzania posiłków, nie wolno jej jednak korzystać z ognia.
3 – Max pod żadnym pozorem nie może nikomu otwierać.
Max wciąż go rozpoznawała, znała jego głos, lecz Ory nie wychodził bez klucza, schował też zapasowy na podwórku pod sztucznym kamieniem, który przyniósł z opuszczonego sklepu z wyposażeniem domowym. Nie chciał pukać i prosić, by go wpuściła, choćby nie wiadomo jak był zmęczony lub ranny i nie wiadomo ile by niósł. Choć na razie nie miało to znaczenia, później mogłoby okazać się istotne. Bo później mogłaby pamiętać, że Ory z nią mieszka, lecz zapomnieć, że nie mieszka z nimi nikt inny. Że wszyscy już dawno temu opuścili to wzgórze i ten hotel. Później, gdy on będzie szukał żywności, a Max zostanie sama, być może zbyt niebezpiecznie będzie ją prosić, by pamiętała, że wieczorem ma wpuszczać tylko jedną jedyną osobę: Ory’ego.
4 – Max nie wolno dotykać broni.
Na wszelki wypadek.
Mdliło go na samą myśl o tym. Nie chciał tego pisać. Czuł się, jakby ją zdradzał, jakby jego wiara w to, że mogłaby zapomnieć, kim on jest, w jakiś sposób mogłaby do tego doprowadzić.
Max i tak kazała mu to napisać. Na wszelki wypadek.
Wszystko to nie miało już teraz aż takiego znaczenia. Okna, krew czy fakt, że Ory nigdy nie pukał i zawsze używał klucza. Z początku mogło im jednak ocalić życie. Wtedy ulice wciąż się zmieniały pod wpływem najróżniejszych zdeformowanych wspomnień. Ory rozglądał się przez lornetkę na wszystkie strony, nim gdziekolwiek się ruszył, by nie paść ofiarą zasadzki cienistych lub nie dać się napaść bezcienistym. Teraz jednak nie było już cienistych, stali się bowiem bezcienistymi, tych zaś również było niewielu, nie pamiętali bowiem, że powinni tu zostać. Teraz wszędzie panował bezruch. Nic się nie poruszało, nic nie hałasowało, nic się nie zmieniało. Nie było już nikogo, kto mógłby coś zmienić. Sklepy stały się opuszczonymi cmentarzyskami, domy grobowcami.
Zostało już tylko kilka miejsc, w których mógłby spotkać żywą duszę. Broad Street – bo właśnie na tę ulicę zmierzał – wciąż do takich miejsc należała.
Gdy Ory dotarł do dzielnicy Falls Church, przyśpieszył do truchtu. Nie trzymał się ulic. Przecinał opuszczone podwórka w linii prostej między schronieniem a Broad Street, by nadrobić czas, który stracił, ociągając się przed wyjściem. Większość domów nie miała ogrodzeń, a nawet jeśli, drewno już dawno zbutwiało. Ory tłumaczył sobie, że choć spędził w łóżku z Max jeszcze pół godziny po tym, jak się kochali, wciąż miał dość czasu na poszukiwania. Rozsunął dwie nadwyrężone deski i przecisnął się między nimi, wchodząc w wysoką, wyniszczoną trawę. Wciąż miał mnóstwo czasu. A nawet jeśli nie miał, i tak było warto. Muszę częściej dawać Max prezenty, pomyślał. Albo – być może to seks wprawił go w tak dobry humor, że żart, który przyszedł mu do głowy, uznał za zabawny, nie za paskudny – mógłby dawać jej wciąż ten sam prezent, a ona za każdym razem na nowo by się cieszyła.
Nie śmiej się z tego, upomniał samego siebie. To okropne. Ty jesteś okropny. A jednak się zaśmiał. W duchu.
Dwadzieścia minut później od Broad Street dzieliła go już tylko ślepa uliczka.
Max wprowadziła zakaz powrotu na Broad Street po tym, jak ponad rok wcześniej udali się tam na poszukiwania. To właśnie wówczas po raz ostatni trafili na innego człowieka.
Ory siedział w kucki w chaszczach i przyglądał się wyniszczonemu rzędowi mieszkań przy tej niesławnej ulicy. Za pasem pustego trawnika i asfaltową jezdnią nie dało się dostrzec żadnych oznak aktywności.
Osoba, którą tamtego dnia spotkali, była bezcienistym zaledwie od kilku tygodni. Mężczyzna pamiętał dostatecznie wiele, by mieć świadomość, że brak cienia to nic dobrego, nie pamiętał jednak dlaczego. Próbował odebrać cień Ory’emu.
Ory zadrżał pod wpływem nieoczekiwanego wspomnienia ostrej, brudnej stali na skórze. Nim świat się skończył, bezcienisty był strażakiem; kiedy go zobaczyli, wciąż miał na sobie potężny płaszcz chroniący przed płomieniami. Prócz płaszcza miał także kask, wysokie buty… i metalowy topór strażacki, który mocno ściskał w prawej dłoni.
Ani Ory, ani Max nie byli lekarzami – w czasach, gdy ludzie jeszcze pracowali. Ory cudem nie stracił wtedy ręki i życia.
O te wyprawy spierali się już wcześniej, lecz tamtego dnia Max ostatecznie wygrała. Choć na Broad Street można było znaleźć bardzo wiele, Ory przyrzekł, że już tam nie pójdzie. Choćby byli zupełnie zdesperowani i przymierali głodem.
Nie ustalili jednak, co by się stało, gdyby Max zapomniała o tej obietnicy.
Ory położył dłoń na rękojeści noża w futerale i przemknął na drugą stronę ulicy ku wejściu do kompleksu apartamentów. Wzmógł się wiatr i z szelestem przeleciały obok niego zeschnięte liście. Pośpiesznie przeskoczył trawnik, kierując się wprost ku pierwszym drzwiom. Zatrzymał się dopiero przy frontowej ścianie, gdzie przykucnął, a potem szedł dalej, trąc ramieniem o ceglaną fasadę. Przyłożył ucho do drewna i zaczął nasłuchiwać: odgłosu kroków na butwiejących podłogach, poleceń wydawanych szeptem przez członków rodziny albo niezbyt gorliwych sprzymierzeńców, dźwięku zasuwanego zamka w plecaku, pochrapywania. Cisza.
Ory wyjął nóż, starając się opanować. Tej części nie lubił najbardziej.
– Zrób to, Ory – mruknął dla odwagi. Zawsze starał się wyobrazić sobie, że w takich chwilach słyszy głos Max. – Nikogo tam nie ma. Od dawna. – Naparł na drzwi.
Przegniłe drewno ustąpiło i z nożem w wyciągniętej ręce Ory wpadł do holu.
Pomieszczenie było puste.
Zamknął za sobą resztki drzwi, żeby nie było go widać z ulicy. Zaczekał, aż jego oczy przywykną do wątłego słonecznego światła, pod wpływem którego połyskiwały unoszące się w powietrzu drobinki kurzu, a dudnienie w klatce piersiowej złagodnieje. Nóż wsunął się powoli z powrotem do skórzanej pochwy.
Na drewnianej podłodze widać było rysy. Głębokie bruzdy będące tu od tak dawna, że nieco zaleczyły je sporadyczne deszcze, których krople wpadły do środka przez rozbite okna. Ory przemknął przez korytarz i biuro wynajmu, a potem rozpoczął poszukiwania, lecz wszystkie mieszkania na parterze były ogołocone. Ktoś zajął się już wszelkimi meblami, jakie kiedyś tu były. Kuchnie także były rozgrabione, brakowało szuflad i drzwi do szafek. Ory wpatrywał się w puste regały w jednym z mieszkań, starając się wyobrazić sobie, jak wyglądały zastawione pudełkami z żywnością. Srebrne krany znad zlewu także zniknęły.
Kolejne piętro również było puste, podobnie jak następne. Na piątym nie zdołał przekroczyć progu większości mieszkań, gdyż dochodził z nich paskudny fetor. Szczątki tych, którzy tu mieszkali, wciąż były w środku. Ory przeszedł do kolejnej części kompleksu. Zniszczenia od ognia i powodzi. Siłownia, gdzie wszystkie maszyny do ćwiczeń przypominały błyszczące metalowe konie w galopie. W automatach z przekąskami wciąż grała muzyka, choć od lat nie było prądu. Szyby wind ziały pustką, a ich rozsuwane drzwi zastygły w otwartej pozycji.
W trzecim budynku frontowe drzwi wciąż były na miejscu. Zachęcony Ory przeszukiwał go znacznie wolniej. Zostały tam meble, nie znalazł jednak ani jedzenia, ani ubrań. Jeden z lokali nieco przypominał mu ich mieszkanie w stolicy – o ile w ogóle jeszcze istniało. Było urządzone w charakterystycznym dla Max klasycznym, nowoczesnym stylu, który spodobał się jego rodzicom, gdy po raz pierwszy ich odwiedzili. Sprawdził, czy w ścianach nie ma zagłębień mogących służyć za skrytki. W sypialni dostrzegł imiona.
Widywał je już wcześniej, kiedy w Elk Cliffs wraz z nim i Max ukrywali się jeszcze inni goście weselni; wtedy częściej zapuszczali się grupkami do Arlington w poszukiwaniu zapasów lub informacji. Zapisywano je na ogołoconych półkach sklepowych albo sprayem na tyłach budynków. Ludzie, którzy ufali innym jeszcze na tyle, by z nimi rozmawiać, przekazywali je za pośrednictwem wąskich uliczek. Słyszałeś o Tym bez Pamięci? O Tym, który Gromadzi? Wymieniali się jedzeniem za informacje, zbierali tłumy zaciekawionych ludzi, z którymi masowo pielgrzymowali w nieznane, by przekonać się, czy zdołają zdobyć więcej informacji. Ktoś w tym mieszkaniu, nad miejscem, w którym powinno stać łóżko, napisał węglem: „Ten, Który Ma Środek, Lecz Nie Ma Początku”. Ory lekko dotknął jednej z rozmazanych liter, brudząc sobie palec. Pomyślał, że tych nielicznych, którzy wciąż mieli cienie, można było opisać wprost przeciwnie. Mają początek, lecz nie mają środka. Środek przyjął bowiem formę wciąż zmieniającej się i niekończącej się apokalipsy.
Ciszę przeszył lekki trzask. Ory drgnął i nim zdążył wziąć oddech, instynktownie przypadł do podłogi. Nóż znów znalazł się w jego dłoni.
Policzył do pięciu. Odgłos był głuchy, jakby dobiegł z pewnej odległości z zewnątrz. Zerknął ponad krawędzią wywróconej komody ku miejscu, w którym powinny znajdować się przesuwne szklane drzwi prowadzące na niewielki taras na tyłach. Dostrzegł resztki walczącego o przetrwanie trawnika, a za przechylonym drewnianym ogrodzeniem kolejny budynek mieszkalny.
– Drzewa – powiedział do siebie. – To tylko drzewa. – Okolica była mocno zarośnięta. W powietrzu unosił się odór gnijącej morwy. Spojrzał na ziemię pod drzewami i dostrzegł białe owoce, które spadły, nim zdążyły dojrzeć – niczym blade małe larwy. – Dalej, Ory. Sprawdź sypialnie na górze – nakazał sobie. Odsunął dłoń od noża myśliwskiego i ukradkiem przemknął korytarzem ku schodom.
Trzymał się z dala od okien, niemal klęczał. Serce podskoczyło mu w piersi, gdy odwinął brudny dywan w garderobie: w podłodze była maleńka klapa, lecz ktoś już ją wcześniej znalazł. Cokolwiek się pod nią kryło, zniknęło. Ory nie ułożył z powrotem dywanu i nie zaprzątał sobie głowy zamknięciem maleńkiej kryjówki. Oszczędzi komuś innemu rozczarowania. O ile w tym mieście ktoś jeszcze został. Minęło już tyle czasu, że Ory wręcz zaczął myśleć, że w Arlington, a może nawet na większym obszarze, zostali już tylko on i Max.
Wkrótce może zostać tylko on.
Cichy trzask rozległ się po raz kolejny, więc Ory padł na podłogę. Zwierzęca część jego umysłu, odpowiedzialna za planowanie, zaczęła szaleńczo szukać drogi ucieczki: zauważył ramę łóżka, lecz bez materaca, pod którym mógłby się schować. Szafę bez drzwi. Zbyt wysoko położone okno. Wejście na górę nie było dobrym pomysłem. Za daleko od wyjścia.
Potem rozległ się dźwięczny, wysoki i histeryczny pisk. Ory zamarł.
Znał ten odgłos.
Natychmiast rzucił się w dół po schodach, wypadł przez tylne drzwi na trawnik i popędził ku źródłu dźwięku.
To był królik, który bez wątpienia umierał.
Jeśli dopadł go lis lub kojot, spłoszyłby się i może nawet upuścił zdobycz, gdyby Ory podszedł dostatecznie blisko. W mieszkaniach nie było żywności, ale niech go szlag, jeśli wróci do domu z pustymi rękami. On i Max zjedzą dziś świeżego, soczystego królika, którego mięso nie zostało zasuszone, osolone i nie przeleżało trzech miesięcy w szafce. Teraz albo nigdy: być może możliwość podarowania Max wspomnienia pysznego, świeżo przygotowanego posiłku – póki jeszcze miała wspomnienia – była warta więcej niż pięć puszek niesmacznych konserw.
Ory popędził wzdłuż drugiego rzędu budynków na podwórze na tyłach, gdzie znajdował się wspólny basen, i wyciągnął ręce w gotowości, by wystraszyć zwierzę. Lecz tuż za rogiem zamarł w bezruchu.
– O cholera – wydusił z siebie. Jego głos zabrzmiał piskliwie.
Około dziesięciu metrów dalej w kręgu nad brzegiem pustego basenu stali ludzie przyglądający się komuś, kto właśnie wyjmował królika z prowizorycznej pułapki. Obrócili się kolejno, ze spokojem przenosząc wzrok ze swojej ofiary na Ory’ego kulącego się na środku trawnika.
– O cholera – powtórzył oniemiały.
Było ich całe mnóstwo. Od bardzo dawna nie widział tylu ludzi w jednym miejscu. Od co najmniej roku nie widział nikogo prócz Max.
W dodatku wszyscy byli uzbrojeni.
Zrób coś, myślał szaleńczo. Niektórzy byli zdziwieni, inni rozbawieni. Wszyscy zdrowi i czyści. Włosy mieli umyte, ubrania zacerowane. Nie mieli zapadniętych policzków, nie wystawały im kości. Byli dobrze odżywieni, bo ramiona mężczyzn były umięśnione. Bardziej umięśnione niż jego. Uciekaj, Ory. Uciekaj, kurwa. Lecz nie był w stanie się ruszyć. Stał tylko i się w nich wpatrywał.
Człowiek w środku w końcu się podniósł. Była to starsza kobieta o wyniszczonej twarzy i siwiejących włosach ostrzyżonych tuż przy skórze. Sparaliżowany Ory patrzył, jak łagodnie odłożyła wijącego się w jej żelaznym uścisku królika – jak gdyby nigdy nic, zupełnie jakby wciąż otwarte były po trzy sklepy spożywcze na każdym skrzyżowaniu – i nawet nie spojrzała na przerażone zwierzę, gdy wystrzeliło ku bezpiecznym zaroślom. W milczeniu stanęła na czele grupy. Jej spojrzenie było stanowcze, a usta zacięte. W dłoniach zaś trzymała naładowaną powtarzalną strzelbę. Powoli uniosła długą ciemną lufę i wycelowała w niego.
– Za późno – powiedziała.