Читать книгу Zerwa - Remigiusz Mróz - Страница 12

CZĘŚĆ PIERWSZA
TERAZ
Parking szpitalny, ul. Kamieniec, Zakopane
10

Оглавление

Ciche, nieco schizofreniczne melodie Portishead lub Moloko sprawiały, że Forst czuł się jeszcze bardziej zamroczony. Wiadomość, którą otrzymał przez telefon od Osicy, sama w sobie wystarczała, by miał trudności z zebraniem myśli – a morfina, którą ukradł ze szpitala, nie poprawiała sytuacji.

Początkowo przypuszczał, że Dominika nigdy nie nabierze się na ten prosty wybieg. Najwyraźniej jednak myślami była daleko, dzięki czemu uwierzyła, że naprawdę wrócił na badania. Wystarczyło, że założył nową ortezę i rzucił kilka uwag na temat swojego stanu zdrowia, przypisując je lekarzom.

W tej chwili nie miało to jednak żadnego znaczenia. Wszystko się zmieniło. Nie tylko jego życie, ale także życie wielu innych ludzi. Być może całego kraju.

Skutki tego, co się wydarzyło, trudno było objąć rozumem. Teraz, kiedy jechał z Wadryś-Hansen do Komendy Rejonowej w Zakopanem, dopiero zaczynał układać sobie wszystko w głowie.

Zanim wsiadł do samochodu, rzucił tylko, że muszą natychmiast jechać na Jagiellońską. Nie wiedział, jak przekazać Dominice to, co usłyszał od Osicy.

Od tamtej chwili minęła może minuta, nie więcej. Forst miał jednak wrażenie, że upłynęła cała wieczność. Zerknął na Wadryś-Hansen, a ta odpowiedziała mu pełnym niepokoju spojrzeniem.

Doskonale wiedziała, że do tej pory bodaj nigdy nie zdarzyło się, by nie wiedział, co powiedzieć.

– Powiesz mi w końcu, co się stało? – zapytała.

Wiktor z trudem przełknął ślinę. Na Boga, jak mogło do tego dojść? Jak mógł do tego dopuścić?

– Forst…

Wiedział, że powinien wszystko jej wyjaśnić, jeszcze zanim trafią na komendę. Powinna usłyszeć to od niego, nie przypadkiem na korytarzu. Nie z mediów. Spojrzał na wyświetlacz i upewnił się, że trip-hopowe dźwięki pochodzą z płyty, a nie z radia.

Wiktor głęboko nabrał tchu. Nie potrafił tego zrobić, nie potrafił przekazać jej tego, co powinien.

– On naprawdę wrócił – odezwał się w końcu.

Wadryś-Hansen ścisnęła mocniej kierownicę.

– Co się stało? – spytała jeszcze raz.

Bestia z Giewontu zrobiła to, co zapowiadała, chciał odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Zignorowali ostrzeżenie na żółtej kartce, oto co się stało. Forstowi wydawało się, że kontroluje sytuację, ale okazało się, że jest wprost przeciwnie.

Nie odpowiadał na kolejne pytania, które zadawała Dominika. Postanowił, że tak będzie lepiej. Minęli dworzec, przy którym jak zwykle kotłowały się busy, a między nimi rozgorączkowani turyści. Forst powiódł po nich wzrokiem. Nikt nie wiedział, co się stało.

Jeszcze nie. Nie minie kwadrans, a wszyscy dowiedzą się, że Bestia z Giewontu powróciła. W najbardziej krwawy sposób, jaki Wiktor był sobie w stanie wyobrazić.

Nie, to przechodziło jego pojęcie. Wydawało mu się, że spodziewał się wszystkiego, ale nigdy przez myśl nie przeszło mu, że Bestia może posunąć się tak daleko. Uderzył pięścią w deskę rozdzielczą przed sobą, a Dominika nerwowo na niego spojrzała.

– Zaraz wszystkiego się dowiesz – powiedział.

Wadryś-Hansen wjechała na rondo Armii Krajowej. Od komendy dzieliło ich może pięćset metrów.

Kiedy parkowali przy budynku, widać było, że dzieje się coś niepokojącego. Policjanci pędzili do środka w rozpiętych mundurach, naprędce wezwani z domów. Wokół czuć było atmosferę napięcia.

Forst spojrzał na zegarek. Osica zadzwonił do niego natychmiast po tym, jak sam otrzymał pierwszą informację. Oznaczało to, że od ataku w górach minęło najwyżej dziesięć minut.

Zaraz wszystko pojawi się w internecie. Jakiś kanał na YouTubie, który teraz miał dwóch, trzech obserwatorów, pobije rekord popularności, kiedy właściciel załaduje nagranie z Tatr.

Forst gwałtownie otworzył drzwiczki auta i wyskoczył na zewnątrz. Jęknął z bólu, źle stawiając nogę, ale natychmiast ruszył w stronę głównego wejścia. Dominika pobiegła tuż za nim.

Po korytarzach biegali policjanci, przekrzykując się nawzajem. Ludzie potrącali się, nie zwracając na siebie uwagi, a kolejne rozkazy niknęły gdzieś w ogólnym tumulcie. Zdawało się, że nikt nie był w stanie nikogo usłyszeć – i nikt nawet nie próbował zaprowadzić porządku.

Wiktorowi przywodziło to na myśl sceny z jedenastego września, które kamerzyści uchwycili na ulicach Nowego Jorku. Jedyna różnica polegała na tym, że tutaj nie było przed czym uciekać.

W całym tym zamieszaniu sala konferencyjna wydawała się jakby wyrwana z rzeczywistości. Forst z Dominiką niemal przegapili wejście, pędząc do gabinetu Osicy – prokurator dostrzegła jednak Edmunda kątem oka. Zatrzymała się i pociągnęła Forsta za rękę.

Wewnątrz stali komendant, jedna z jego zastępczyń i dwóch innych policjantów. Wszyscy wpatrywali się w płaski telewizor, na którym widać było okolicę Giewontu. Reporter TVN24 prowadził przekaz na żywo.

Osica obrócił się do dwójki nowo przybyłych. Pobladł, wyglądał jak nie on. Między palcami dopalał mu się papieros, o którym najwyraźniej zapomniał. Długi pasek popiołu leżał na podłodze.

– Do kurwy nędzy… – jęknął Osica, a potem skierował wzrok z powrotem na ekran. – To się nie dzieje naprawdę…

Forst spojrzał w to samo miejsce. Wiedział doskonale, co zobaczy.

Napis na żółtym pasku informacyjnym miał pojawiać się w jego koszmarach jak uporczywy powidok przez długie lata. Być może będzie widział go do końca życia, ilekroć zamknie oczy.

„KILKADZIESIĄT OFIAR ŚMIERTELNYCH PO WYPADKU NA GIEWONCIE”.

Na mniejszej belce przewijała się kolejna informacja: „LICZBA RANNYCH NIE JEST ZNANA”.

Reporter znajdował się na Wyżniej Kondrackiej Przełęczy i patrzył z przerażeniem prosto w kamerę. Wyglądał, jakby nadawał nie spod jednej z najpopularniejszych atrakcji turystycznych w Polsce, ale prosto z centrum działań wojennych. I jakby spodziewał się, że zaraz może zginąć.

Forsta to nie dziwiło. Tam, na miejscu, atmosfera śmierci musiała być niemal fizycznie wyczuwalna.

Nadlatujący z dużą prędkością śmigłowiec TOPR-u na moment zagłuszył słowa dziennikarza. Wiktorowi przemknęło przez myśl, że przed wypadkiem reporter musiał znajdować się nieopodal, być może dokumentując kolejki na szlaku.

Był szczyt sezonu, łańcuchy były oblężone, ludzie przepychali się jak podczas promocji w wielkich sieciach handlowych. Forst nie miał wątpliwości, że zabitych mogło być znacznie więcej.

Kiedy Osica do niego zadzwonił, wspominał o trzydziestu ofiarach. Należało uznać to za cud.

Helikopter minął kamerę TVN24 i zszedł niżej od strony Małego Giewontu.

– Wciąż nie otrzymaliśmy żadnych oficjalnych informacji – odezwał się reporter. – Rozmiar tragedii jest jednak…

Dziennikarz obejrzał się przez ramię, mimowolnie przesunął ręką po włosach, a potem pokręcił głową, jakby chciał zaprzeczyć temu, co się stało.

– Z pewnością możemy mówić o kilkudziesięciu ofiarach – podjął, a potem odchrząknął.

W tej chwili wykonywał najbardziej parszywą robotę w całym kraju, być może na świecie. Ostatecznie udało mu się odnaleźć w sobie odpowiednio dużo opanowania, by zachować profesjonalizm.

– Z naszych pierwszych ustaleń wynika, że oderwał się łańcuch w górnej partii szlaku – kontynuował nieco pewniej, choć głos nadal mu się trząsł.

Dominika trwała w zupełnym bezruchu, kilka osób na korytarzu zatrzymało się, jakby poraził ich piorun, i zajrzało do środka.

– Można przypuszczać, że gdzieś na szlaku zejściowym, w najbardziej stromym miejscu kilka osób po oderwaniu się łańcucha od skały straciło równowagę – ciągnął dziennikarz. – Wszystko wskazuje na to, że kolejne mocowania również się oderwały. W przepaść runęło kilkadziesiąt osób i wszystko wskazuje na to, że większości nie udało się przeżyć.

Wiktor mimo woli wyobraził sobie makabryczne sceny, które musiały się tam rozegrać. Ludzie zbici jak sardynki na szlaku. Tumult, nerwowość i przepychanki. I kilka osób na górze, które niczym przewracające się kostki domina wyzwoliły reakcję.

Ciała bezwładnie spadające w przepaść. Krzyki, nieludzkie wycie, kakofonia cierpienia. Turyści poniewierani przez śmierć na skałach jak szmaciane lalki. Kości łamane jak wypalone zapałki. Rozrzucone zawartości plecaków, kawałki ubrań. W końcu zwłoki leżące w nienaturalnych pozach na ostro zakończonych kamieniach.

Płacz, niemożność zrozumienia, zupełny surrealizm.

Z zamyślenia wyrwał Forsta dopiero dotyk, który poczuł na dłoni. Spojrzał na Dominikę i przekonał się, że w nieuświadomionym odruchu ujęła go za rękę. Machinalnie chciał cofnąć swoją, ale się powstrzymał.

Z Wyżniej Kondrackiej Przełęczy nie widać było rozmiaru tragedii. Przynajmniej nie w dosłownym znaczeniu. Wyrazy twarzy zgromadzonych, ich mowa ciała, śmigłowiec wiszący nad Giewontem i pusty szlak na szczyt mówiły same za siebie.

Bestia uderzyła bez litości.

– Jak… jak to możliwe? – odezwała się Dominika.

Wiktor sięgnął po paczkę chesterfieldów leżących na stole, a Wadryś-Hansen jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że złapała go za rękę. Forst zapalił. Wiedział, że w tej chwili wszyscy muszą dojść do siebie równie szybko jak reporter przed kamerą.

Były komisarz zaciągnął się, czytając kolejne doniesienie na pasku.

„PIERWSZE OSOBY ZOSTAŁY PRZETRANSPORTOWANE DO SZPITALA”.

Kolejne wieści dowodziły, że wszystkie znajdujące się w okolicy śmigłowce zostały skierowane do Zakopanego. Lotnicze Pogotowie Ratunkowe, policja, GOPR… Posiłki wysyłali wszyscy, doskonale zdając sobie sprawę, że ostatecznie siły i tak okażą się nieadekwatne do potrzeb. Pogoda wciąż nie była najlepsza, ale Wiktor przypuszczał, że pilotów niespecjalnie będzie to obchodziło.

Pomyślał o mokrych skałach, które z pewnością sprawiły, że liczba ofiar wzrosła jeszcze bardziej. Zupełnie jakby nawet natura pomogła Bestii z Giewontu zrealizować upiorny plan.

– Jak… – wydusiła jeszcze raz Wadryś-Hansen.

Wiktor przytrzymał dym w płucach, a kiedy wypuścił powietrze, nie było po nim śladu.

– Musiał nadpiłować kilka mocowań – powiedział.

– Kiedy?

Wszystkie pytania były właściwe, a zarazem żadne z nich nie było dobre. Sytuacja przeczyła wszelkiej logice, była wewnętrznie sprzeczna.

– Zaraz po tym, jak zszedł z Rysów – odparł Forst. – Musiał wiedzieć, jak postąpimy. Musiał przygotować się zawczasu.

Nie my, dodał w duchu Forst. Bestia wiedziała, jak postąpi on.

– Trzeba… trzeba natychmiast wysłać tam naszych ludzi – odezwała się Dominika. – Zabezpieczyć wszystko, póki jeszcze…

Urwała z nadzieją, że ktoś podejmie temat. Nikt jednak się nie odezwał.

– Musimy zabezpieczyć ślady – dodała. – Tam są odciski palców, dowody i…

Znów nie dokończyła i tym razem nie kontynuowała już przerwanego wątku. Każde z nich zdawało sobie sprawę, że w tej sytuacji nie ma mowy o zachowaniu zasad techniki kryminalistycznej. Nawet jeśli sprawca zostawił jakieś ślady, wszystkie zostaną zatarte przez poszkodowanych i osoby udzielające pomocy.

Operator TVN24 w końcu zdecydował się zrobić zbliżenie, a reporter postąpił o krok w prawo. Kamera pokazała krzyż, pod którym znajdowała się grupa ludzi. Część zdawała się trwać w kompletnym marazmie. Inni krzyczeli coś, nachylając się w stronę urwiska.

Przeżyli horror, choć jednocześnie mogli uznać, że tego dnia los uśmiechnął się do nich przez łzy.

W kadrze znów znalazł się reporter. Przyciskał słuchawkę do ucha, miał wyraźne problemy z usłyszeniem otrzymywanych informacji.

– Ratownicy są już na miejscu – powiedział. – Udało nam się potwierdzić, że udzielają pomocy najciężej poszkodowanym.

Forst oczami wyobraźni zobaczył TOPR-owców pędzących na złamanie karku po skałach. Widok, który zastali na miejscu, musiał przechodzić ludzkie pojęcie. Ci ludzie w swojej pracy widywali już różne, nierzadko makabryczne sceny. Z pewnością bledły w porównania z tą, którą dziś mieli przed oczami.

– Wstępne szacunki na temat liczby ofiar niestety się potwierdzają – kontynuował dziennikarz. – To bez wątpienia najtragiczniejszy dzień w…

Usta reportera się poruszały, ale dźwięk znikł. Dopiero po chwili zebrani zorientowali się, że to Osica wyciszył telewizor. Komendant odsunął krzesło przy stole konferencyjnym, jakby ważyło tonę. Potem opadł na nie ciężko i schował twarz w dłoniach.

– Panie inspektorze – odezwała się Dominika. – Wysłaliśmy tam kogoś?

Edmund trwał w bezruchu.

– Panie inspektorze!

Opuścił ręce i posłał Wadryś-Hansen krótkie spojrzenie, po czym na dłużej zawiesił wzrok na Forście. Skinął głową i jeszcze przez moment się nie odzywał. Potem kaszlnął cicho.

– Posłałem tam wszystkie patrole – powiedział Osica. – Wszystkich, którzy szukali tego skurwiela…

Forst znów głęboko się zaciągnął. Pomyślał o morfinie, której niewielki zapas zabrał ze szpitala. Wydawała się jednak zupełnie niewystarczającym środkiem, by poradzić sobie z przygniatającym poczuciem winy.

– Najbliższa grupa była na Kondratowej, przepytywali ludzi w schronisku… Byli jednymi z pierwszych na miejscu zdarzenia.

Pozostali zebrani usiedli przy stole. Wszyscy nagle zaczęli unikać obrazu na płaskim telewizorze, jakby choć przelotne zerknięcie miało urealnić to, co się stało. Osica przesunął paczkę chesterfieldów na środek stołu, a kiedy każdy się poczęstował, potrząsnął nią, zgniótł i wrzucił do kosza.

– Kontaktowali się z panem? – odezwał się Wiktor.

– Tuż przed naszą rozmową.

Forst czekał, aż dawny przełożony powie więcej. Komendant wciąż jednak zbierał myśli. I nie on jeden.

– Co mówili? – zabrała głos Dominika, rozglądając się za popielniczką.

– Nie chce pani wiedzieć.

– To prawda – przyznała. – Ale dowiem się prędzej czy później.

– Wątpię.

– Słucham?

– Nie prowadzi już pani tej sprawy – odparł cicho, niemal współczująco Osica. – Warszawa już kogoś wysłała.

Wadryś-Hansen w pierwszej chwili chciała zaoponować, ale w porę się zmitygowała. Nie musieli rozwijać tematu, by wiedziała, dlaczego w prokuraturze generalnej zapadła taka decyzja.

Było dwóch winnych w tej sprawie. Bestia z Giewontu, wciąż znajdująca się gdzieś w górach. I były oficer policji, siedzący w tej sali konferencyjnej. A z tym drugim Dominika była stanowczo za blisko związana, przynajmniej z punktu widzenia jej przełożonych.

– Z pewnością postawią na jakiegoś zaufanego człowieka ministra sprawiedliwości – dodał Edmund. – My w tym czasie musimy…

– To absurd, panie inspektorze – przerwał mu Forst. – Nie będziemy czekać na urzędnika z Warszawy, kiedy liczy się każda chwila. Trzeba natychmiast skoordynować akcję ze Słowakami i…

– Jaką akcję, na litość boską?

– Zamknięcia wszystkich szlaków, wszystkich przejść. Całych Tatr, jeśli będzie taka potrzeba.

– To nierealne, Forst.

Gdyby to on siedział w gabinecie gospodarza przy Alejach Ujazdowskich, postawiłby w stan najwyższej gotowości nie tylko wszystkie służby, ale także wojsko. Wysłałby każdego żołnierza do Zakopanego, obwarowałby całe miasto jak twierdzę, a potem…

Urwał tok myśli, uświadamiając sobie, że przemawia przez niego poczucie winy. To on doprowadził do tego wszystkiego. To on zignorował ostrzeżenie na Rysach i naiwnie zakładał, że zdąży zapobiec kolejnym zdarzeniom.

– Warszawscy śledczy będą prowadzić śledztwo – podjął Edmund. – My skupimy się na pierwszej ofierze. Dowiemy się, co oznacza moneta, kim jest ten mężczyzna, w jaki sposób zginął i kiedy. I być może dzięki temu…

– Zabrniemy w ślepą uliczkę – dopowiedziała Wadryś-Hansen. – Tak samo jak poprzednio, panie inspektorze. Wie pan doskonale, że osoba, którą ścigamy, nie pozostawia po sobie śladów.

Prawda była nieco inna. Bestia zostawiała ślady, ale tylko te, które miały wyprowadzić przeciwnika w pole.

Osica rozwiązał krawat mocnym szarpnięciem, rozpiął górny guzik koszuli i rozmasował kark. Spojrzał kontrolnie na telewizor, zapewne tylko po to, by upewnić się, że liczba ofiar nie wzrosła.

– Więc zakładamy już na pewno, że to Gjord Hansen – mruknął.

Jako że nie było to pytanie, nikt nie odpowiedział. Edmund zaklął cicho.

– Jak ta gnida przeżyła? – zapytał, patrząc na Forsta. – To był upadek z kilkuset metrów, prawda?

– Nie wiem.

– Jak to nie wiesz, do cholery?

– Nie pamięta pan, co się wtedy działo? Zawierucha z uchodźcami w Kościelisku była niczym w porównaniu do tej w górach. Nie widziałem, gdzie Hansen się zatrzymał.

Wypowiedzenie tego nazwiska na głos sprawiło, że Wiktor poczuł się nieswojo. Nie powinien tego robić, mógł odnosić się do niego po imieniu. I po prawdzie nie powinien musieć w ogóle przypominać Osicy o ekstremalnych warunkach, jakie wówczas panowały.

Nie sposób było ustalić, czy Bestia przeżyła. Ani gdzie szukać ciała, gdy śniegi stopniały.

– Przynajmniej tę sytuację mamy jasną – odezwał się Edmund. – A teraz przejdźmy do…

Urwał, kiedy rozległ się fabryczny dzwonek jego telefonu. Wyrwał go z kieszeni, jakby palił mu skórę, i natychmiast odebrał. Od razu stało się jasne, że dzwonią funkcjonariusze, którzy jako pierwsi dotarli na zbocza Giewontu.

Zebrani w sali konferencyjnej z nerwowością wyczekiwali tego, co policjanci przekazywali komendantowi.

Edmund sprawiał wrażenie, jakby nie dowierzał. Kiedy w końcu odłożył komórkę na blat, spojrzał na nią jak na obcy element pochodzący z innego świata. Powiódł wzrokiem po zgromadzonych.

– Znaleźli jeszcze jedno ciało.

– Jeszcze jedno? – odezwała się siedząca obok policjantka. – Przecież nie ustalili jeszcze liczby ofiar.

Zerwa

Подняться наверх