Читать книгу Zerwa - Remigiusz Mróz - Страница 5

CZĘŚĆ PIERWSZA
TERAZ
Szpital Powiatowy im. dr. Tytusa Chałubińskiego, Zakopane
3

Оглавление

Odpiąwszy rzepy ortezy, Forst odrzucił ją na bok, a potem wyszedł ze śmigłowca. Nie miał zamiaru tracić czasu, a unieruchomiony staw kolanowy znacznie wydłużyłby wejście na szczyt.

Dominika opuściła pokład tuż po nim, zabierając ze sobą usztywniacz.

– Załatwisz to kolano – powiedziała, idąc za nim.

– Będę uważał.

– W jaki sposób?

– Opracuję go po drodze – odparł Wiktor, kierując się w stronę Kotła pod Rysami.

– To pięćset metrów w górę, Forst.

– Dam radę.

– Posłuchaj…

– Od grzędy na szczyt praktycznie cały czas jest żelastwo. Będę się podciągać.

Obawiał się, że będzie oponowała jeszcze przez jakiś czas, ale najwyraźniej poznała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że na nic się to nie zda. Wiktor zdawał sobie sprawę, co ryzykuje. W tej chwili uszkodzenie więzadła nie było poważne, ale po wejściu na szczyt raczej nie będzie mógł powiedzieć tego samego. Ostatecznie mogło to skończyć się operacją, ale w tej chwili była to perspektywa na tyle odległa, że Forst nie miał zamiaru jej rozważać.

Śmigłowiec mógłby wprawdzie opuścić ich na szczyt, ale wiatr wciąż się wzmagał, teraz porywy osiągały już ponad dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę i nie było sensu ryzykować.

Po drodze, zmagając się z zacinającym deszczem, Dominika próbowała dodzwonić się do Osicy. Komendant jednak albo miał wyłączony telefon, albo znajdował się w miejscu, gdzie góry zakłócały działanie sieci.

Wadryś-Hansen i Forst powoli wspinali się zakosami w kierunku szczytu. Otaczała ich sceneria wysokogórska, roślinność na tej wysokości ustępowała miejsca skalistemu krajobrazowi. W ocienionych okolicach Buli leżały płaty śniegu, a deszcz zelżał – lekka mżawka sprawiała jednak, że okoliczne szczyty robiły upiorne wrażenie. Strome urwiska i strzeliste wierzchołki, jak znajdujący się po prawej Żabi Koń, przypominały Forstowi o tym, jak wiele przeżył w górach – i jak niewiele brakowało, by te nie pozwoliły mu wrócić.

Po kamiennych chodnikach, gruzowiskach, głazach i skalnych półkach weszli na grań w niecałą godzinę. Wiktor uznał to za dobry wynik, biorąc pod uwagę warunki pogodowe i jego ograniczenia.

Na półce skalnej, od której w normalnych okolicznościach o tej porze zaczynałyby się kolejki przed końcowym podejściem po łańcuchach, obydwoje słyszeli już podniesione głosy dochodzące z góry. Nie ulegało wątpliwości, że w jakiś sposób pojawiła się tam spora grupa osób.

A tym, który mówił najgłośniej, był niedawno powołany komendant rejonowy policji z Zakopanego.

Ledwo Wiktor pokonał ostatni odcinek i znalazł się na szczycie, Edmund Osica wbił w niego pełne zdziwienia spojrzenie.

– Forst, do kurwy nędzy…

– Dzień dobry, panie inspektorze. Mnie również miło pana widzieć.

Edmund rozejrzał się i rozłożył bezradnie ręce.

– Tylko ciebie w tym całym cyrku brakowało – rzucił. – Na litość boską, powinieneś być w szpitalu.

– Wypuścili mnie, kiedy zorientowali się, że Dominika za mnie ręczy.

Osica skinął zdawkowo prokurator i zakaszlał chrapliwie. Wymierzył palcem w grupę mężczyzn stojących kawałek dalej, pogrążonych w rozmowie z paroma innymi osobami. Na szczycie panowała atmosfera wyraźnego napięcia i Wiktor odniósł wrażenie, że zebrani skupiają się bardziej na słownych utarczkach między sobą niż na zajęciu się pierwszymi czynnościami śledczymi.

Sprzęt techników kryminalistyki wciąż był nierozpakowany, nad ciałem nie rozstawiono namiotu, właściwie wszystko wskazywało na to, że nikt mu się jeszcze nawet nie przyjrzał.

– Co tu się dzieje? – zapytała Wadryś-Hansen.

– Bryndza – burknął Osica. – Zupełna bryndza.

Dominika zmarszczyła czoło, przypatrując się dyskutującym mężczyznom.

– Czeski film. Albo raczej słowacki – dodał Edmund i machnął nerwowo ręką w kierunku stojącej nieopodal grupy. – Ta banda sukinsynów uzurpuje sobie prawo do prowadzenia czynności. Ostatnie godziny spędziliśmy w Chacie pod Rysami, starając się do czegoś dojść.

A zatem tam wszyscy znikli. Forst przypuszczał, że zanim urządzili naradę w schronisku, na szczycie doszło do niemałych przepychanek. Posłał jednemu ze Słowaków długie spojrzenie, a potem wskazał wzrokiem ciało na słupku granicznym.

– Nikt nie zabezpieczył jeszcze śladów? – zapytał.

– Nie. Gdybyś był tu dwie godziny temu, zrozumiałbyś, z jakim burdelem miałem do czynienia. Jedni przekrzykiwali drugich, chcieli dobierać się do trupa i pakować rzeczy do worków. Zgoniłem całą tę trzodę na dół, żeby się z nimi rozmówić.

Wiktor skinął głową z uznaniem.

– Gdyby nie moje opanowanie, Forst, sami by podczas tych ekscesów pozacierali ślady. Specjaliści i profesjonaliści od siedmiu boleści.

– Nie wątpię, że był pan oazą spokoju.

– Żebyś wiedział, do cholery.

Osica sprawiał wrażenie, jakby dopiero co wbiegł na szczyt. Oddychał ciężko, policzki miał zaczerwienione, a po czole spływały mu krople potu. Komendant otarł je wierzchnią stroną dłoni i zaklął pod nosem. Wskazał jednego ze Słowaków, który nie odrywał od nich spojrzenia.

– Ten Jožin z bažin twierdzi, że tu dowodzi.

– Obawiam się, panie inspektorze, że potwór z bagien był Czechem – zauważył Wiktor.

– Gówno mnie to obchodzi, Forst. Oni wszyscy są po jednych pieniądzach.

– Więc nie udało się dogadać?

– Ni cholery – odbąknął Edmund, kręcąc głową. – To jakiś kabaret.

Osica zaczął referować, jak przebiegały rozmowy między jedną a drugą stroną, ale Wiktor słuchał trzy po trzy. Skupiał się na Słowaku, który rzeczywiście zdawał się dowodzić grupą śledczych. Miał wąs przywodzący na myśl Toma Sellecka z Magnum, nosił softshellową, czerwono-czarną kurtkę marki Hi-Tec i górskie spodnie z Decathlonu, nic specjalnego. Wyglądałby jak przeciętny turysta, gdyby nie to, że wszyscy Słowacy zdawali się patrzeć właśnie na niego.

Osica nagle urwał i odchrząknął. Wiktor oderwał wzrok od śledczego po drugiej stronie granicy.

– Tylko spokojnie, Forst.

– Nic nie mówiłem.

– Nie, ale widzę, jak łypiesz.

– Nie łypię, panie inspektorze.

– Wręcz przeciwnie – uparł się Edmund, odwracając się w kierunku ciała. – Patrzysz, jakbyś zamierzał podbiec do truchła i przeciągnąć je na naszą stronę.

– Nie mogę biegać. Mam naderwane więzadło.

Osica skwitował to milczeniem, po czym sięgnął za pazuchę oficerskiej kurtki, by wyjąć papierosy. Zapalił chesterfielda i niepewnie potrząsnął paczką.

– Palisz? – spytał Forsta. – Czy przechodzisz kolejny krótki okres rozumności?

– Właściwie nie wiem.

– Dobra odpowiedź – mruknął komendant. – A co z heroiną?

– Taka sama sytuacja.

– Alkohol?

Wiktor wzruszył ramionami.

– Nie pamiętam ostatnich tygodni, panie inspektorze. Nie wiem, do których nałogów wróciłem, a do których nie.

Dominika zrobiła krok w ich kierunku, ściągając na siebie uwagę.

– W plecaku miał tylko big redy – odezwała się. – Ale może to nie najlepsza chwila na rozważanie takich spraw?

Osica zaciągnął się głęboko, zaniósł kaszlem, a potem wyrzucił papierosa w przepaść.

– Matko Boska, usiłuję tylko odreagować ostatnie godziny – powiedział cicho. – Ale oczywiście, wracajmy do dalszych przepychanek. W końcu bez tego praca śledczych byłaby niepełna, prawda?

Forst i Dominika wymienili się krótkimi spojrzeniami.

– Miałam raczej na myśli, że pora się dogadać.

– Z tymi knedlami? Niech mi pani wierzy, że próbowałem na każdy sposób.

– Ciało jednak znajduje się na granicy.

– Ni mniej, ni więcej – potwierdził Edmund. – Sytuacja stała się tak absurdalna, że próbowaliśmy dojść, po której stronie jest więcej trupa. I nic. Zdaje się ułożony dokładnie na środku. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie sprawdzić, gdzie spłynęło więcej krwi i…

– Z pewnością jakoś to rozwiążemy.

Forst nie przysłuchiwał się rozmowie. Zrobiwszy krok w kierunku słupka, starał się dostrzec monetę, która znajdowała się w szeroko otwartych ustach. Widział jedynie kawałek, ale nie ulegało wątpliwości, że to numizmat.

– Nie rób niczego głupiego, Forst.

Wiktor obejrzał się przez ramię na komendanta.

– Dlaczego nie? – spytał.

– Chryste na niebiosach…

– Twierdzi pan, że wszyscy od rana robią tu niezbyt mądre rzeczy.

– Ale nie przekroczyliśmy pewnej granicy.

– Jaka to granica?

– Taka, za którą czai się awantura dyplomatyczna – odparł Edmund, wyciągając kolejnego papierosa. – A jeśli co do czegokolwiek obie strony są zgodne, to do tego, że ingerencji polityków należy uniknąć za wszelką cenę.

Tym razem Wiktor poczęstował się chesterfieldem. Dominika podziękowała.

– Nie miałem zamiaru robić niczego lekkomyślnego – zapewnił Forst.

– Wątpię.

– Zna mnie pan dobrze, wie pan, że nigdy nie działam pochopnie.

Osica parsknął cicho.

– Wciąż jesteś dla mnie zagadką, Forst.

– I za to mnie pan ubóstwia.

Komendant udawał, że nie usłyszał tej uwagi.

– A najbardziej dziwi mnie twoje podejście do konsekwencji wszelkich działań – ciągnął Edmund. – Jesteś święcie przekonany, że gdybyś cofnął się w czasie, nieuchronnie zmieniłbyś bieg historii. Ale jednocześnie nie dopuszczasz, że to, co robisz teraz, wpływa na przyszłość.

Wiktor wzruszył ramionami.

– Nieważne – dodał inspektor z papierosem w ustach i zerknął na Dominikę. – Jak to, do cholery, wygląda od strony prawnej?

– Podróże w czasie? Nie są zakazane.

– Na litość boską…

Prokurator przyjęła przepraszający wyraz twarzy.

– Obowiązuje zasada terytorialności wynikająca z artykułu piątego Kodeksu karnego.

– Mhm.

Osica czekał na więcej, ale w tej sytuacji Wadryś-Hansen wyraźnie nie wiedziała, co powinna dodać. Założyła zapewne, że komendant zna wszystkie szczegóły – przynajmniej na tyle, by wiedzieć, że jeśli ciało naprawdę znajduje się na granicy, nastąpił pat.

– To tyle ze strony prokuratury? Jak zawsze pomocni?

– Panie inspektorze…

Edmund uniósł dłonie.

– Nie potrzebuję żadnych tłumaczeń, jestem do takiego stanu rzeczy przyzwyczajony – rzucił nerwowo. – Chociaż podchodząc pod ten zasrany szczyt, spodziewałem się raczej spychologii stosowanej.

Forst przypuszczał, że w każdym innym przypadku oczekiwania Osicy okazałyby się zasadne. Polscy i słowaccy śledczy nie próbowaliby przejąć sprawy, ale wręcz odwrotnie, zrobiliby wszystko, by zrzucić ją na przeciwną stronę. Jeśli jednak rzeczywiście chodziło o Bestię z Giewontu, sprawa była bardziej skomplikowana.

Batalia jurysdykcyjna rozegrała się już wcześniej, kiedy wykryto przestępstwa po obu stronach granicy. Wtedy wprawdzie działano z przeświadczeniem, że sprawcą jest Polak, ale Słowacy niechętnie wycofali się ze śledztwa.

Teraz zamierzali sobie odbić. W dodatku obydwu stronom zależało na głośnym sukcesie – a nic nie rozbrzmi donioślej od informacji o ujęciu Bestii.

– W grę wchodzi międzynarodowe prawo karne – odezwała się Dominika. – Umowy wielostronne plus bilateralna polsko-słowacka o jurysdykcji, jeśli taką mamy zawartą.

– Nie jest tego pani pewna?

– To nie moja działka – odparła ciężko Wadryś-Hansen. – Ale jasne jest dla mnie, że ani jedni, ani drudzy nie mają prawa podejmować działań śledczych na terytorium innego państwa.

Edmund znów rozłożył ręce i przez moment trwał w takiej pozie, jakby czekał, aż zostanie ukrzyżowany.

– Więc co? My mamy badać połowę umarlaka po naszej stronie, a te śmierdzące gnoje tę drugą?

– Oczywiście, że nie.

– To co, do cholery, mamy robić?

Spokój w głosie prokurator kazał Forstowi sądzić, że Dominika wpadła już na jakieś rozwiązanie. Jakby na potwierdzenie jego myśli zmrużyła oczy, a potem bez słowa skierowała się w stronę granicy państwowej.

Wiktor i Osica ruszyli za nią, a Słowacy natychmiast wyszli im naprzeciw. Obydwie grupy zatrzymały się przed słupkiem i zaczęły mierzyć się wzrokiem. Mężczyzna w niewyszukanych turystycznych ubraniach wyszedł nieco przed szereg.

– Detektív oddelenia vrážd Gašpar Barát – odezwał się.

– Prokurator Dominika Wadryś-Hansen.

Uścisnęli sobie ręce, reszta zdawała się nawet nie mrugać. Polka zaproponowała przejście na angielski, ale jej odpowiednik po drugiej stronie wyraźnie nie radził sobie z tym językiem. Znacznie lepiej szło mu posługiwanie się łamanym polskim. Przez moment zapewniali się o wzajemnej woli współpracy, ale Forst skupiał się wyłącznie na ciele ofiary.

Łaciński napis był głęboki, wszystko wskazywało na to, że zabójca mozolnie i drobiazgowo go wykonywał. Litery były proste, nieposzarpane, jakby ich umieszczanie przychodziło z łatwością. W rzeczywistości sprawca musiał poświęcić temu sporo czasu.

Forst pochylił się lekko, by lepiej widzieć monetę w ustach. Była złota, nie przypominała żadnej z poprzednich. Z pewnością nie był to środek płatniczy ani żaden kolekcjonerski numizmat. Wyglądała raczej jak moneta okolicznościowa lub medal.

– I? – szepnął stojący za nim Osica.

Wiktor wyprostował się i odwrócił do dawnego przełożonego.

– Trudno cokolwiek dostrzec.

– To i tak pewien postęp.

Forst uniósł brwi.

– Przynajmniej nie pchasz łap do gęby truposza.

– Bo ostatnio nie skończyło się to najlepiej – odparł Wiktor, wodząc wzrokiem po metalowych pojemnikach przyniesionych przez techników. – Nie ma jeszcze całego sprzętu – zauważył.

– Ano nie. Nasi ludzie i TOPR-owcy taszczą dopiero resztę na górę. Ale nawet gdybyśmy mieli tu urządzenia pomiarowe do obrazowania w trójwymiarze, na nic się to nie zda. Te bydlaki nie pozwalają nawet zrobić zdjęć.

– My im również nie.

– Stajesz po stronie śmierdzieli, Forst?

– Nie czuję tu żadnego smrodu oprócz fekaliów z jelita grubego ofiary, panie inspektorze.

– Więc coś jest nie tak z twoim węchem. Ci ludzie pałaszują sery pleśniowe na dzień dobry, na jak się masz i na do widzenia. A skutek jaki jest, to każdy widzi. Spójrz na naszą prokurator.

Dominika rzeczywiście miała nietęgą minę, ale nie miało to nic wspólnego ze słowackim upodobaniem do nabiału pokrytego niebieskawym nalotem. Wyraźnie traciła cierpliwość, podczas gdy detektyw wydziału zabójstw zalewał ją nieprzerwanym strumieniem argumentów.

– Wystarczy – rzuciła w końcu, podnosząc rękę. – Chciałam załatwić to polubownie, ale skoro to niemożliwe, powiem wprost: to nasza sprawa.

– Przecież już tłumaczyłem…

– Oboje domyślamy się, kto może być sprawcą.

– Możliwe. Ale za wcześnie jeszcze…

– I oboje wiemy, skąd zabójca przyszedł.

– Tak?

– Oczywiście. Bez względu na to, czy to Bestia z Giewontu, czy naśladowca, wszedł od polskiej strony.

– Nawet jeśli, to bez znaczenia.

– Myli się pan – zaoponowała stanowczo Dominika.

– Ciało jest na granicy. Równo na granicy.

– Ale zabójca musiał działać po którejś ze stron – zauważyła, zbliżając się o krok. – A z punktu widzenia polskiego i międzynarodowego prawa to pierwsza przesłanka właściwości terytorialnej. Liczy się nie to, gdzie wystąpił skutek, ale to, gdzie doszło do działania lub zaniechania.

Zatoczyła ręką krąg pod polską częścią wierzchołka.

– A ono miało miejsce tu – dodała. – Dopiero potem sprawca ułożył ciało na samym szczycie.

– Nie ma pani pewności.

– Mam – odparła z lekko wyczuwalną satysfakcją w głosie. – Bo to właśnie po naszej stronie znajdują się ślady krwi.

Obejrzała się przez ramię i wskazała jeden z głazów przy szlaku. Kiedy Barát wytężał wzrok, Dominika natychmiast skinęła na dwóch techników stojących obok.

– Przejmujemy sprawę – rzuciła.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, mężczyźni chwycili zwłoki i natychmiast przesunęli je na polską stronę.

Mogli tym samym zatrzeć ślady, ale na tym etapie Dominika musiała uznać, że najważniejsze jest przełamanie pata. Sprawca mógł nadal być w górach – i zagrażać turystom, których na szlakach z każdą godziną będzie coraz więcej.

Kiedy ofiara znalazła się na polskiej części wierzchołka, prokurator odetchnęła z wyraźną ulgą. Forst wiedział doskonale dlaczego. W miejscu, które wskazała, nie było żadnego śladu – czerwień na skale pochodziła nie z krwi, ale z oznaczenia szlaku.

Słowacy uświadomili sobie to jednak o moment za późno.

– Właśnie zyskała sobie pani moją dozgonną sympatię – powiedział Osica.

Tego samego nie mogli powiedzieć zgromadzeni po drugiej stronie.

– Byłam przekonana, że już od dawna ją mam.

– Mniejsza z tym. Bierzmy się do roboty.

Forst przykucnął przy zwłokach, ale nie zdążył sprawdzić monety, gdyż jego uwagę ściągnęli wchodzący od polskiej strony technicy i TOPR-owcy. Jeden z mężczyzn w charakterystycznym polarze zatrzymał się jak rażony piorunem, wbijając wzrok w Wiktora.

Ratownik sprawiał wrażenie, jakby zobaczył ducha.

– Co pan tu robi? – spytał.

Forst niepewnie się podniósł.

– Znamy się?

– O tyle, o ile – odparł TOPR-owiec. – Spotkaliśmy się kilkanaście godzin temu w schronisku na Morskim Oku.

– Co takiego? Byłem… byłem w górach?

Ratownik przyjrzał mu się jeszcze uważniej.

– Wczoraj wieczorem. Nie pamięta pan?

Pytanie zdawało się osiąść nad szczytem jak ciemne chmury.

Zerwa

Подняться наверх