Читать книгу Salomon Creed - Simon Toyne - Страница 10

3

Оглавление

Komendant Morgan odjechał sprzed cmentarza, starając się nie zasypywać ludzi wsiadających za nim do samochodów chmurą piasku i kurzu.

On również słyszał huk, lecz od razu wiedział, że to nie burza. Ten odgłos przeniósł go do czasów, gdy nosił inny mundur i patrzył, jak rozbłyski ognia artyleryjskiego rozświetlają noc nad inną pustynią, w innym kraju. Zaschło mu w ustach.

Na drodze przyspieszył i przyciskiem w kierownicy włączył radio.

– Tu Morgan. Jadę na północ drogą na Eldridge, w kierunku przypuszczalnego miejsca wybuchu, około pięciu kilometrów od miasta. Czy ktoś jeszcze coś zgłaszał?

Pick-up podskoczył i Morgan z piskiem opon wyjechał na szosę. W tej samej chwili głośnik zatrzeszczał i odezwał się dyżurny dyspozytor Rollins.

– Rozumiem, panie komendancie. Dostaliśmy zgłoszenie od Ellie na ranczu Tuckerów. Mówi, że słyszała wybuch na południowym zachodzie. Zgłasza się pięć jednostek: dwa wozy strażackie, patrol na szosie, ambulans ze szpitala i drugi w drodze z King. Razem z pańskim sześć samochodów.

Morgan zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył na drodze migające światła. Potem popatrzył przed siebie, na słup dymu rosnący znacznie szybciej, niżby na to wskazywała prędkość jego radiowozu.

– Będziemy potrzebować więcej – powiedział.

– Co się stało, panie komendancie?

Morgan przyjrzał się rosnącej czarnej ścianie.

– Jeszcze nie dojechałem na miejsce, ale dym wznosi się szybko i wysoko, to wygląda na paliwo. Był wybuch.

– Tak, też słyszałem.

– Słyszałeś w biurze?

– Tak. Nawet poczułem.

Rollins siedział na posterunku dwa kilometry dalej. To musiała być niezła eksplozja.

– Widzisz pożar?

Wsłuchiwał się w ciszę i wyobraził sobie Rollinsa opierającego się na krześle, aby wyjrzeć przez wąskie okno dyspozytorni.

– Tak, widzę.

– Wiatr niesie ogień w waszą stronę, więc lepiej bierzcie się do roboty. Zadzwoń na lotnisko, niech przyślą samoloty gaśnicze. Musimy działać szybko, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli.

– Już się robi, panie komendancie.

Morgan wyłączył radio i spojrzał w górę przez przednią szybę. Słup dymu sięgał już na wysokość ponad stu metrów i nadal się wznosił. Za każdym razem, kiedy samochód wyjeżdżał na szczyt wzniesienia, komendant widział coś płonącego w środku pożogi. Wpatrywał się w pożar z taką uwagą, że o mały włos nie przejechał człowieka biegnącego środkiem drogi.

Zareagował odruchowo i panicznie. Skręcił gwałtownie w prawo i przygotował się na uderzenie, które na szczęście nie nastąpiło. Skontrował w lewo, tylne koła wjechały na piaszczyste pobocze i wpadły w poślizg. Z całej siły wcisnął hamulec, a potem znowu gaz, aby odzyskać kontrolę nad pojazdem. Koła wypluwały w powietrze strumienie piachu i żwiru. Znów nacisnął hamulec i prawie położył się na kierownicy, wchodząc w poślizg, aż w końcu grzmotnął w krzak i samochód wreszcie stanął, on zaś walnął głową w szybę.

Przez chwilę siedział bez ruchu, z dłońmi na kierownicy i sercem walącym tak głośno, że niemal zagłuszało ryk pożaru i bębnienie piasku opadającego na szybę. Minął go z wyciem syreny pierwszy wóz strażacki, spod kół trysnęła w niego następna fontanna kamienistego kurzu, a w środku rozległ się trzask radia.

– Panie komendancie? Jest pan tam?

Wziął głęboki oddech i wcisnął guzik.

– Tak, Rollins, jestem tu.

– Jak to wygląda?

Drogą śmignął drugi wóz strażacki i Morgan ruszył za nim, w stronę ściany ognia i poskręcanego kadłuba płonącego samolotu.

– Jak koniec świata – mruknął.

Obejrzał się na drogę i ze zdziwieniem zobaczył mężczyznę, którego omal nie przejechał: podnosił się właśnie z ziemi, gdzie rzucił się, aby uniknąć zderzenia. Wyglądał wyjątkowo osobliwie – miał całkiem białe włosy i tak samo białą, niemal przezroczystą skórę.

Morgan nasłuchał się w życiu dość opowieści o duchach nawiedzających drogę, którą zbudowano na starym szlaku wozów osadniczych. Ludzie widywali tu najróżniejsze rzeczy, zwłaszcza nocą, kiedy zimno ściskało ziemię jak imadło i wydobywało z niej smugi oparów, snujące się w świetle reflektorów i w wyobraźni ludzi, którzy słyszeli te same historie co on. Przychodzili do niego i opowiadali o duchach koni, o wozach unoszących się nad ziemią, lecz aż do tej pory Morgan sam nie widział czegoś takiego na własne oczy.

– Panie komendancie, jest pan tam?

Ocknął się z zamyślenia, nie odrywając oczu od nieznajomego.

– Tak, jestem. Co z tymi samolotami?

– Jeden już wystartował z naszego lotniska, możliwe, że dwa następne przyślą z Tucson. Trochę się ociągają, ale pracuję nad tym. Jeśli dostaną zgodę, będą tu za dwadzieścia minut.

Morgan skinął głową, ale nie odpowiedział. Za dwadzieścia minut pożar rozprzestrzeni się dwukrotnie, a może nawet trzykrotnie. Dobiegł go zbliżający się ryk kolejnych syren, za chwilę na miejsce przyjedzie już wszystko, czym dysponowało miasto. Ale to nie wystarczy.

– Wezwij, co się da – powiedział. – Musimy ustawić blokady na wszystkich drogach wokół miasta, nie chcę, żeby ktoś się kręcił po tym pobojowisku. Trzeba też wykopać pas zaporowy, żeby powstrzymać rozprzestrzenianie się ognia. Jeśli ludzie chcą, żeby ich domy stały jeszcze po zachodzie słońca, to niech każdy, kto ma łopatę i samochód nadający się do wywożenia ziemi, stawi się przy tablicy pod miastem.

Rozłączył się i sięgnął do kieszeni po telefon. Znalazł odpowiedni kontakt i otworzył okno wiadomości. Palce mu drżały, kiedy pisał: „Uciekaj. Pogrzeb się skończył wcześniej. Znalazłeś coś?”.

Wysłał wiadomość i podniósł wzrok na nieznajomego. Mężczyzna patrzył na pożar z dziwnym wyrazem twarzy. Morgan uniósł telefon, zrobił zdjęcie, po czym obejrzał to, co wyświetliło się na ekranie. Zdawało się, jakby nieznajomy dosłownie świecił w kłębowisku czarnego dymu i kurzu. Przypomniały mu się zdjęcia, które oglądał w książkach i na stronach internetowych poświęconych duchom pojawiającym się w okolicach miasta. Tylko że tamte fotografie sprawiały wrażenie mistyfikacji, podczas gdy w tym, co widział przed sobą, nie było żadnego oszustwa. Na drodze stał człowiek z krwi i kości i oczami barwy kamienia wpatrywał się w płonący samolot.

Zabrzęczał telefon w dłoni Morgana. Odpowiedź: „Nic. Właśnie się wynoszę”.

Niech to szlag. Wszystko dzisiaj idzie na opak. Wszystko.

Chwycił kapelusz, po czym wysiadł z samochodu na gorące pustynne powietrze, rozgrzane jeszcze bardziej przez huczący pożar. W tej samej chwili blady mężczyzna odwrócił się i ruszył przed siebie biegiem.

Salomon Creed

Подняться наверх