Читать книгу Salomon Creed - Simon Toyne - Страница 8

1

Оглавление

Na początku jest droga. I ja. Idę drogą.

Nie pamiętam, kim jestem, skąd przybyłem ani

jak się tu znalazłem. Jest tylko droga i pustynia

rozciągająca się we wszystkich kierunkach aż po

wypalone niebo

i jestem ja.

Rośnie we mnie niepokój niczym bańki mydlane, nogi odliczają kolejne fragmenty drogi i pchają mnie naprzód w rozżarzonym powietrzu, jakby wiedziały coś, o czym ja nie mam pojęcia. Chętnie bym im powiedział, żeby zwolniły, lecz chociaż jestem oszołomiony, wiem, że nie rozmawia się z nogami, chyba że się zwariowało, a ja raczej nie zwariowałem. Tak sądzę.

Patrzę na lśniącą asfaltową wstęgę wznoszącą się i opadającą na pofałdowanej pustyni, rozgrzana jezdnia faluje w gorącym powietrzu, wydaje się nierealna, a droga przede mną niepewna, co jeszcze bardziej roznieca mój niepokój. Czuję, że znalazłem się tu, aby wykonać ważne zadanie, ale nie pamiętam jakie.

Staram się oddychać powoli – głęboko ukryte wspomnienie mówi mi, że to uspokaja – i w suchym pustynnym powietrzu wyławiam zapachy: smolisty aromat ułamanej gałęzi krzewu kreozotowego, słodkawy odór gnijącego owocu karnegii olbrzymiej, spieczoną nutę pyłku agawy, a każdy z nich jest dla mnie tak oczywisty i znajomy. Z pełnego ziarna każdej nazwy kiełkują kolejne informacje – terminologia łacińska, właściwości lecznicze, odżywcze lub trujące, nazwy regionalne. To samo się dzieje, kiedy spoglądam w lewo i w prawo – wszystko, co widzę, iskrzy nowymi określeniami, potokiem odkrywanych faktów, aż po chwili zaczyna mi huczeć w głowie. Wydaje się, że znam na wskroś cały świat, a nie wiem niczego o sobie. Nie mam pojęcia, gdzie jestem, czemu się tu znalazłem ani nawet jak się nazywam.

Silny podmuch wiatru uderza mnie z tyłu i pcha do przodu. Przynosi też nowy zapach, który sprawia, że mój niepokój zamienia się w paniczny strach. Oleisty, gryzący dym budzi na wpół uformowane wspomnienie, a z nim pewność, że na drodze za moimi plecami czai się coś przerażającego, coś, przed czym muszę uciekać.

Zaczynam biec, wbijam wzrok przed siebie, nie mam odwagi się obejrzeć. Asfalt jest twardy i gorący, spoglądam w dół i dopiero teraz zauważam swoje bose stopy uderzające o ziemię, białą skórę lśniącą w jaskrawym słońcu. Podnoszę do oczu dłoń, jest taka sama, biała, aż muszę zmrużyć oczy przed jej blaskiem. Czuję, że moja skóra czerwienieje od palącego słońca, muszę uciec z pustyni, jak najdalej od tego żaru lejącego się z nieba i tego, co czyha za moimi plecami. Skupiam spojrzenie na wzniesieniu, coś mi mówi, że jeśli zdołam tam dotrzeć, będę bezpieczny, że dalej powiedzie już prostsza i wyraźniejsza droga.

Wieje silny wiatr, smród dymu zagłusza wszystkie inne zapachy, niczym trujący całun. Moja koszula, a nawet ciemna marynarka nasiąka potem. Powinienem je zdjąć, schłodzić się, ale gruby materiał chroni mnie przed palącym słońcem, więc tylko podnoszę kołnierz i biegnę dalej. Jeden krok, drugi, byle dalej, a między kolejnymi krokami zadaję sobie pytania: „Kim jestem? Gdzie jestem? Co tu robię?”. Powtarzam je tak długo, aż w końcu w moim pustym umyśle wyłania się jakiś kształt. Odpowiedź. Imię i nazwisko.

– James Coronado – wyrzucam z siebie na głos i w tej samej chwili zapiera mi dech od przeszywającego bólu w lewym ramieniu.

Zaskakuje mnie mój własny głos, brzmi łagodnie, obco, nieswojo, ale imię i nazwisko rozpoznaję i powtarzam kilkakrotnie: „James Coronado, James Coronado”, licząc, że należy do mnie i że w ten sposób wydobędę więcej szczegółów ze swej milczącej pamięci. Jednak im więcej razy je powtarzam, tym bardziej się ode mnie oddala, aż w końcu utwierdzam się w przekonaniu, że to nie moje nazwisko. Umyka mi, choć w jakiś sposób jestem z nim związany, jakbym złożył temu człowiekowi obietnicę, której muszę dotrzymać.

Docieram na szczyt wzniesienia i otwiera się przede mną widok na nowe rejony pustyni. W oddali dostrzegam duży billboard, a za nim leży miasteczko, rozpościera się, niczym ciemna plama, u podnóża czerwonego masywu górskiego.

Podnoszę dłoń, aby osłonić oczy i przeczytać nazwę miejscowości, lecz znak stoi za daleko i litery rozmywają się w upale. Na drodze, na skraju miasta, widać ruch.

Samochody.

Jadą w moim kierunku. Na dachach mrugają czerwono-niebieskie światła.

Zawodzenie syren miesza się z rykiem wiatru niosącego zapach dymu i czuję się złapany w potrzask między dwoma niepokojącymi dźwiękami. Skręcam w prawo, żeby zejść z drogi na pustynię. Wtedy dociera do mnie nowy zapach, dochodzący z głębi spieczonego słońcem pustkowia, który jest dla mnie bardziej znajomy niż pozostałe. To zapach śmierci i zgnilizny, czegoś ukrytego poza zasięgiem wzroku, rozgrzanego słońcem, cuchnącego i słodkiego jak karmel, jakby przeczucie tego, co mnie spotka, jeśli zboczę z drogi.

Przede mną syreny, po obu stronach śmierć, a co za mną?

Muszę się dowiedzieć.

Odwracam się, aby spojrzeć, przed czym uciekałem, i cały świat staje w ogniu.

Na środku drogi płonie roztrzaskany samolot, skrzydła sterczą niczym błoniaste ramiona wielkiego płonącego stwora. Otacza go krąg płomieni, który rozprzestrzenia się szybko z rośliny na roślinę, pełznie w górę po wielkiej karnegii, wznoszącej ręce w geście poddania, jej miąższ syczy i pęka, zgromadzona w środku woda wrze i bucha kłębami pary.

Niezwykły widok. Wspaniały. Przerażający.

Dźwięk syren przybiera na sile, pożar ryczy ogłuszająco. Jedno ze skrzydeł zaczyna się przechylać, wlecze za sobą welon ognia i udręczony zgrzyt skręcającego się metalu. Upada na ziemię z głuchym dudnieniem, w powietrze wzbija się fala płomieni, wyciąga się jak macka i sięga w moją stronę, próbuje mnie złapać, zawrócić.

Zataczam się w tył, odwracam na pięcie i uciekam.

Salomon Creed

Подняться наверх