Читать книгу Salomon Creed - Simon Toyne - Страница 15

8

Оглавление

Skóra Salomona błyszczała w świetle żarówek, na jej tle rzucał się w oczy jaskrawoczerwony znak długości i szerokości palca, z cieńszymi kreskami poprzecznymi na obu końcach, tak że symbol przypominał literę I.

– Wygląda jak piętno, którym znakują bydło – powiedział Morgan, nachylając się. – Albo… – Nie dokończył myśli, wyciągnął z kieszeni telefon.

Gloria delikatnie obmacała skórę wokół wypukłej blizny.

– Pamięta pan, jak to się stało?

Salomon przypomniał sobie dotkliwy piekący ból, jakby od rozpalonego metalu przyłożonego do skóry. To było wtedy, gdy w jego myślach po raz pierwszy wypłynęło imię i nazwisko James Coronado, tylko miał wtedy na sobie koszulę i marynarkę, a ból zdawał się wydobywać ze środka.

– Nie – odpowiedział.

Nie miał ochoty dzielić się tymi wrażeniami z Morganem.

Gloria przemyła zaczerwienione miejsce wacikiem ze środkiem dezynfekującym.

– Był pan wcześniej w naszym mieście, panie Creed? – spytał Morgan.

Salomon pokręcił głową.

– Myślę, że nie.

– Jest pan pewien?

– Nie. – Zerknął na policjanta. – Czemu pan pyta?

– Po pierwsze z powodu tego krzyża, który pan nosi na szyi. Pamięta pan, skąd go ma?

Salomon spojrzał w dół i po raz pierwszy zobaczył na swojej piersi trochę nieforemny krzyżyk, zawieszony na cienkim rzemyku. Wziął go do ręki i zważył w dłoni.

– Nie poznaję go – powiedział.

Obracał go powoli w palcach z nadzieją, że kiedy przyjrzy mu się bliżej, coś sobie przypomni. Wisiorek był dość toporny, zrobiony ze starych hufnali, zespawanych i skręconych tak, że u dołu sterczały ostre końcówki. Jednak mimo pozornej zgrzebności cechowała go pewna symetria i harmonia, jakby rzemieślnik starał się zamaskować precyzję wykonania surowym materiałem i niedbałym wykończeniem.

– Czemu ma to świadczyć, że tu kiedyś byłem?

– Ponieważ to jest replika krzyża, który stoi na ołtarzu w tutejszym kościele. Nosi pan również w kieszeni książkę, która jest zapisem historii naszego miasta, i wygląda na to, że dostał ją pan od jednego z mieszkańców.

Jednego z mieszkańców. Kogoś, kto może mnie znać i powiedzieć, kim jestem.

– Czy mogę ją zobaczyć? – spytał Salomon.

Morgan przyglądał mu się, niczym pokerzysta próbujący odgadnąć, co jego przeciwnik trzyma w ręku, i Salomon poczuł wzbierający gniew z powodu własnej bezsilności. Jego ciało naprężyło się, jakby chciało wyskoczyć i wyrwać książkę z ręki policjanta. Zdawał sobie jednak sprawę, że leży za daleko, aby dosięgnąć Morgana, jego nogi są nadal unieruchomione nylonowymi pasami i nie zdołałby zadziałać odpowiednio szybko, a nawet gdyby mu się udało poderwać, to natychmiast zareagowałaby Gloria. Znów by mu wstrzyknęła środek usypiający, prawdopodobnie propofol, wnosząc po tym, jak szybko się ocknął…

…propofol… skąd on wie takie rzeczy?

Jak to możliwe, że te wszystkie informacje wpadają mu do głowy z taką łatwością, a nie może sobie przypomnieć żadnych faktów z własnego życia?

Mam na skórze wypaloną literę I, ale nie wiem, kim jestem.

Odetchnął powoli i głęboko.

Odpowiedzi. Pragnął ich bardziej niż ujścia dla swego gniewu. Odpowiedzi uśmierzyłyby jego wściekłość i wniosły jakiś ład w kotłujący się zamęt. Odpowiedzi musiały się znajdować w książce, którą Morgan trzymał w ręku.

Morgan patrzył na nią, jakby się zastanawiał, czy mu ją dać. W końcu podniósł ją nieco i obrócił w dłoniach, aby Salomon mógł ją zobaczyć. Była otwarta na stronie specjalnie zaprojektowanej na dedykację, tak by zachęcać ludzi do wręczania książki w upominku.

DAR AMERYKAŃSKIEJ HISTORII

a poniżej:

dla… Salomona Creeda od… Jamesa Coronada

I znowu ból przeszył lewe ramię Salomona, kiedy przeczytał nazwisko, i znów odniósł to samo wrażenie co wcześniej na drodze – poczucie obowiązku wobec człowieka, którego nie pamiętał, lecz który najwyraźniej znał go na tyle dobrze, aby mu ofiarować książkę.

– Domyśla się pan, skąd może znać Jima? – spytał Morgan.

„Jima”, nie „Jamesa”. Ten policjant go zna. James Coronado musi być gdzieś w pobliżu.

– Sądzę, że znalazłem się tu z jego powodu – odparł Salomon.

W tej samej chwili zrodziło się w nim nowe odczucie, które z wolna nabierało kształtu.

Pożar wybuchł przez niego.

A on zjawił się tu z powodu Jamesa Coronada.

Morgan przekrzywił głowę.

– Co to znaczy?

Salomon spojrzał przez okno w drzwiach ambulansu. Nisko nad ziemią leciał żółty samolot. Dotarł do granicy pożaru od wschodniej strony i wypuścił z ogona jaskrawoczerwoną chmurę. Zanurzył się w kłębach czarnego dymu, po czym zanurkował w kierunku ziemi. Wypluł cały ładunek, zanim zdążył dolecieć choćby do połowy ognistego muru. To za mało. O wiele za mało. Pożar nadal się rozprzestrzeniał w ich stronę, w stronę miasta i jego mieszkańców. Wielka płonąca groźba. Siła niszcząca. Oczyszczająca. Taka jak on. To była jego odpowiedź.

– Myślę, że jestem tu, aby go uratować – powiedział, odwracając się do Morgana. Teraz nie miał już wątpliwości, że to prawda. – Jestem tu, aby uratować Jamesa Coronada.

Po twarzy Morgana przebiegł cień. Policjant patrzył na Salomona z wyrazem twarzy, który nie mógł oznaczać niczego dobrego.

– James Coronado nie żyje – oznajmił głucho. Podniósł wzrok i spojrzał przez boczne okno w kierunku gór wznoszących się za miastem. – Dzisiaj rano go pochowaliśmy.

Salomon Creed

Подняться наверх