Читать книгу Salomon Creed - Simon Toyne - Страница 11

4

Оглавление

Patrzę w serce szalejącej pożogi i mam uczucie, jakby ona odpowiadała mi takim samym uważnym spojrzeniem. Ale to niemożliwe, wiem o tym. Powietrze wokół mnie wiruje, ryczy i lamentuje, jakby cały świat skręcał się z bólu.

Pierwszy wóz zatrzymuje się na skraju pożaru, ze środka wybiegają ludzie i wyciągają z jego brzucha węże niczym wnętrzności zwierzęcia składanego w ofierze płonącemu bogu. Wydają się tacy maleńcy, a ogień taki potężny. Wiatr targa płomieniami, czerwone języki pełzną z rykiem w kierunku ludzi, w moim kierunku. Ogarnia mnie przerażenie, odwracam się, aby uciec, i omal nie wpadam na kobietę w granatowym mundurze, która szła drogą za moimi plecami.

– Nic panu nie jest? – pyta i patrzy na mnie z łagodną, ciepłą troską.

Mam ochotę ją objąć, pragnę, aby ona też mnie przytuliła, lecz strach przed ogniem jest zbyt silny. Omijam ją i biegnę dalej, prosto na mężczyznę w takim samym mundurze. Chwyta mnie za ramię, próbuję się wyrwać, ale nie daję rady, za mocno mnie trzyma. Dziwię się, zupełnie jakbym nie przywykł do tego, że jestem słaby.

– Muszę się stąd wydostać – mówię tym swoim łagodnym, obcym głosem i zerkam przez ramię na płomienie, które wiatr nagania coraz bliżej.

– Nic już panu nie grozi – odpowiada rzeczowo i spokojnie, co jednak budzi we mnie jeszcze większy niepokój.

Skąd on może wiedzieć, czy coś mi grozi, czy nie?

Znów się oglądam, a potem patrzę w drugą stronę, w kierunku dużej tablicy powitalnej na skraju miasta, ale teraz z kolei karetka zasłania mi widok i nazwę. Zaczynam się niepokoić jeszcze bardziej.

– Muszę uciekać – tłumaczę, próbując wyrwać ramię. Chcę, żeby zrozumiał. – Wydaje mi się, że ten pożar wybuchł przeze mnie.

Kiwa głową, jakby rozumiał, ale widzę, że wyciąga drugą rękę, aby mnie przytrzymać, więc chwytam go za ramię i pociągam energicznie do przodu, a jednocześnie podcinam mu nogi. Upada na ziemię, a ja się uwalniam. Wszystkie ruchy są dla mnie tak naturalne jak oddychanie i tak płynne jak kroki tańca. Najwyraźniej moje ciało nie straciło pamięci. Patrzę w dół na jego zaskoczoną twarz.

– Przepraszam, Lawrence – mówię, przeczytawszy jego imię na plakietce służbowej.

Potem odwracam się i rzucam do ucieczki, byle jak najdalej od pożaru. Udaje mi się zrobić jeden krok, po czym policjant chwyta mnie za nogę, a jego silne palce zaciskają się na mojej kostce jak kajdany.

Tracę równowagę, ale tylko na chwilę, odwracam się i podnoszę stopę. Nie chcę go kopnąć, ale zrobię to, jeśli nie będę miał wyjścia. Wszystko, byle się uwolnić. Na myśl o moim twardym obcasie rozkwaszającym mu nos, rozcinającym skórę do krwi, przez moje ciało przepływa ciepłe powietrze. To przyjemne uczucie zatrważa mnie tak samo jak wcześniej znajomy zapach śmierci. Próbuję się skupić na czymś innym, stłumić instynkt i powstrzymać stopę, a w tym samym momencie wpada na mnie coś dużego i twardego, co wyrywa moją nogę z jego uścisku.

Przewracam się, a kiedy uderzam głową o asfalt, w mojej czaszce eksploduje biały płomień. Ogarnia mnie furia. Walczę zaciekle, żeby się uwolnić od tego, co mnie zaatakowało. Na policzku czuję gorący oddech, kwaśny zapach kawy i psujących się zębów. Odwracam głowę i widzę twarz policjanta, który mnie powalił.

– Proszę się uspokoić – mówi, przygniatając mnie swoim ciężarem do ziemi. – Oni chcą panu pomóc.

Nieprawda. Gdyby chcieli mi pomóc, pozwoliliby mi uciec.

W jakiejś części mojego umysłu rodzi się myśl, że mógłbym go ugryźć w policzek albo w nos, zaatakować tak wściekle, że zrobiłby wszystko, aby się ode mnie uwolnić. Jestem tym spostrzeżeniem jednocześnie zafascynowany, oszołomiony i podniecony: mógłbym się bez trudu uwolnić, lecz coś mnie w środku powstrzymuje.

Chwyta mnie coraz więcej rąk i przyciska mocno do ziemi. Czuję w ramieniu ukłucie, jakby mnie użądlił ogromny owad. Obok przykuca kobieta z pogotowia, patrzy w skupieniu na strzykawkę sterczącą z mojego ramienia.

– To nie jest uczciwa walka – próbuję powiedzieć, ale zanim ostatnie słowo uchodzi z moich ust, język mi się już plącze.

Świat zamienia się w gęstą ciecz, moje ciało wiotczeje. Czyjaś dłoń podtrzymuje mi głowę i układa ją powoli na ziemi. Staram się walczyć, nie zamykać oczu. W oddali widzę miasteczko oprawione w ramkę drogi i nieba. Chcę im powiedzieć, żeby się spieszyli, że nadciąga ogień, że muszą stąd uciekać, lecz nie mogę poruszyć ustami. Obraz przed oczami zamienia się w tunel, z czarną obwódką i kurczącą się jasną plamką w samym środku, jakbym wpadł do głębokiej studni. Za ambulansem dostrzegam tablicę z nazwą miejscowości, a kiedy wiatr na moment rozwiewa kłęby dymu, mogę nawet odczytać słowa. Jest to ostatnia rzecz, jaka pozostaje mi przed oczami, zanim świat zapada się w ciemność.

WITAMY

W ODKUPIENIU

Salomon Creed

Подняться наверх