Читать книгу Salomon Creed - Simon Toyne - Страница 12

5

Оглавление

Mulcahy oparł się o jeepa i patrzył na zjeżone linie skrzydeł za siatką ogrodzenia. Z miejsca, gdzie stał, widać było bombowiec B-52 z wojny w Wietnamie, oklejony chyba trzydziestoma symbolami misji, dalej inny bombowiec, z drugiej wojny światowej, ciężki transportowiec przypominający wieloryba oraz eskadrę groźnych ostronosych myśliwców z wymalowanymi barwami różnych krajów, w tym radziecki MiG z czerwoną gwiazdą na boku i dwoma mniejszymi pod szybami kokpitu, oznaczającymi liczbę przeciwników zestrzelonych w walce.

Za tą ekspozycją samolotów wojskowych biegła w głąb pustyni strzała pasa startowego, a nad nią wił się wąż rozgrzanego powietrza. Na północy nad jakąś padliną krążyły myszołowy, poza nimi nie było nawet najmniejszego obłoczka, chociaż jakiś czas temu słyszał grzmot. Przydałoby się trochę deszczu, Bóg świadkiem, że go potrzebowali.

Spojrzał na zegarek.

Późno.

Łaskotała go i szczypała spocona skóra na plecach i głowie, uwięziony pod koszulą południowy upał dawał się we znaki. Srebrny grand cherokee, o który się opierał, miał przyciemniane szyby, chłodne skórzane siedzenia, a klimatyzacja utrzymywała w kabinie idealne osiemnaście stopni Celsjusza. Słyszał jej cichy szum współgrający z silnikiem pracującym na wolnych obrotach. Mimo to wolał stać na pustynnym skwarze, niż siedzieć w samochodzie z dwoma idiotami, których musiał niańczyć i wysłuchiwać ich głupiej gadaniny.

– Jak myślisz, stary, ilu faszystów rozwalił ten ptaszek?

– A ile dobrych dzieciaków wysadził w powietrze tamten?

Z jakiegoś powodu uznali ponad wszelką wątpliwość, że Mulcahy jest byłym wojskowym, co w ich przeżartych narkotykami ptasich móżdżkach czyniło go ekspertem od każdej wojny, jaką toczono na świecie, tudzież broni, jakiej w nich używano. Powtarzał im już kilka razy, że nie miał nic wspólnego z żadnym rodzajem sił zbrojnych, a w związku z tym wie o samolotach wojskowych tyle samo co oni, lecz to ich nie zniechęciło do zadawania niekończących się pytań i szacowania w wyobraźni prawdopodobnych ofiar.

Ponownie spojrzał na zegarek.

Kiedy dostarczą przesyłkę w umówione miejsce, będzie mógł stąd odjechać, wziąć długi zimny prysznic i zmyć z siebie brud całego dnia. Obok niego zabuczało otwierane okno, z samochodu powiało schłodzone powietrze.

– Gdzie ten samolot, stary?

To był Javier, niższy i mniej irytujący z jego towarzyszy, daleki krewny Papy Tío, wielkiego szefa działającego po stronie meksykańskiej.

– Nie ma go – odparł Mulcahy.

– Bez jaj, powiedz mi coś, o czym nie wiem.

– Nie mam pojęcia, od czego zacząć.

– Co?

Mulcahy odszedł kilka kroków i przeciągnął się, aż poczuł w plecach strzykające kręgi.

– Nie martw się – powiedział. – Gdyby coś było nie tak, dostałbym wiadomość.

Javier namyślał się przez chwilę, po czym skinął głową. Przejął nieco pewności siebie od rodziny szefa, ale mocno zbywało mu na rozumie, przynajmniej zdaniem Mulcahy’ego. Odziedziczył też, niestety, rodzinną aparycję, więc łącząc przysadzistą posturę, dziobatą cerę oraz mięsiste, wiecznie wydęte wargi, bardziej przypominał ropuchę w dżinsach i podkoszulku niż mężczyznę.

– Człowieku, zamknij to okno, tam na zewnątrz jest jakiś pieprzony piekarnik. – To był Carlos, dureń numer dwa, niespokrewniony z Papą Tío, ale najwyraźniej zajmujący na tyle dobrą pozycję w kartelu, że pozwolono mu z nimi jechać.

– Rozmawiam – warknął Javier. – Zamknę okno, jak skończę i będę miał ochotę.

Mulcahy odwrócił się do nich plecami i podniósł wzrok na puste niebo.

– Jakiego samolotu szukamy? Takiego z wielką dupą jak te bombowce atomowe? Stary, ale to by była jazda.

W pierwszej chwili Mulcahy zamierzał nie odpowiadać, lecz to akurat wiedział, ponieważ tę informację podano im przed odjazdem. Poza tym im dłużej rozmawiał z Javierem, tym dłużej z samochodu przez otwarte okno wydostawało się chłodne powietrze.

– To ma być beechcraft – odrzekł.

– Co to takiego?

– Myślę, że stary samolot osobowy.

– Znaczy co, prywatny odrzutowiec?

– Raczej awionetka.

Javier ściągnął usta wielkości rękawicy bokserskiej i skinął głową.

– I tak brzmi nieźle. Kiedy ja uciekałem przez granicę, to w środku nocy musiałem się przeprawiać przez rzekę jakąś nędzną szalupą.

– Mimo to dotarłeś gdzie trzeba, prawda?

– Chyba tak.

– To najważniejsze. – Mulcahy podniósł głowę. Na niebie, nad jedną z większych hałd wznoszących się po drugiej stronie lotniska, wykwitła ciemna smuga. – Nieważne, jak się tu dostałeś, ważne, że jesteś.

Smuga pociemniała i po chwili zamieniła się w słup czarnego dymu. Usłyszał daleki odgłos syren. Wtedy w jego kieszeni zabrzęczał telefon.

Salomon Creed

Подняться наверх