Читать книгу Salomon Creed - Simon Toyne - Страница 14

7

Оглавление

– Co to znaczy: roztrzaskał się?

Cherokee mielił kołami piach. Mulcahy siedział za kierownicą i patrzył na dym wznoszący się szybko na zachodzie.

– Katastrofa lotnicza – wyjaśnił. – Chyba wiesz, co to znaczy? Dużo się o nich mówi.

Javier wlepiał wzrok w ciemne kłęby na horyzoncie i próbował zrozumieć, co się stało. Jego grube wargi wisiały rozchylone i wilgotne. Carlos siedział skulony z tyłu i milczał, wytrzeszczając oczy i patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Mulcahy wiedział dlaczego. Papa Tío słynął z tego, że lubił karać dla przykładu ludzi, którzy spaprali robotę. Jeśli przesyłka przepadła w katastrofie, a szczególnie ta konkretna przesyłka, to mają przesrane. Nikt nie może się czuć bezpiecznie, ani Carlos, ani on, ani nawet siedzący obok niego kuzyn Warga.

– Nie panikujcie – powiedział, aby uspokoić nie tyle ich, ile samego siebie. – Wiemy tylko, że jakiś samolot się roztrzaskał. Nie wiemy, czy to nasz beechcraft i czy sytuacja rzeczywiście wygląda aż tak źle.

– Moim zdaniem wygląda chujowo! – wyrzucił z siebie Javier, nie odrywając oczu od rosnącej chmury dymu.

Mulcahy’ego aż palce bolały od ściskania kierownicy. Rozluźnił je i zdjął nogę z gazu.

– Poczekajmy. Zobaczymy, co się wydarzy – powiedział, zmuszając się, aby zabrzmiało to spokojnie. – Na razie trzymamy się planu. Samolot nie dotarł na miejsce, więc jedziemy do kryjówki, żeby się przegrupować, złożyć raport i czekać na dalsze instrukcje.

Instynkt podpowiadał Mulcahy’emu, żeby uciekać. Wpakować swoim pasażerom kulki, porzucić ich na pustyni, odjechać i rozpocząć wszystko od nowa. Nieważne, czy samolot rozbił się z jego winy, czy nie – Papa Tío zabije wszystkich, którzy mieli z tym coś wspólnego tylko po to, żeby inni dostali właściwy komunikat. Gdyby Mulcahy zabił w tej chwili Javiera i Carlosa, po czym zniknął, Tío uznałby, że to on stoi za katastrofą samolotu, i nie spocząłby, dopóki by go nie dopadł. Poza tym, mimo swej niezbyt chwalebnej kartoteki, Mulcahy nie przepadał za zabijaniem ludzi, nie lubił także uciekać. Wiódł całkiem przyjemne życie, miał ładny dom i kilka rozwódek, którym wystarczało to, co mógł im zaofiarować, nie obchodziło ich też, czym się zajmuje ani jak się dorobił tylu blizn. W ostatecznym rozrachunku nie było to wiele, lecz teraz, kiedy stanął przed perspektywą utraty wszystkiego, zdał sobie sprawę, jak bardzo pragnie to zachować.

– Trzymamy się planu – powtórzył. – Jeśli komuś się nie podoba, może wysiąść.

– A kto powiedział, że ty tu dowodzisz, pendejo?

– Tío, w porządku? Tío wezwał mnie osobiście i poprosił, abym wyświadczył mu przysługę i odebrał przesyłkę. Poprosił również, żebym zabrał was ze sobą, a ponieważ jestem cholernym frajerem, zgodziłem się. Jeśli chcecie przejąć dowodzenie i wziąć na siebie odpowiedzialność, to proszę bardzo, a jeżeli nie, to zamknijcie jadaczki i pozwólcie mi się zastanowić.

Javier zagłębił się w fotelu jak nadąsany nastolatek, który dostał szlaban.

Po zachodniej stronie nieba widać było już ogień. Z ziemi wyrastała szybko rosnąca ściana płomieni. Krążyły też karetki pogotowia, co oznaczało, że i gliny mają pełne ręce roboty.

– Samolot! – krzyknął Javier, wskazując palcem lotnisko, z którego właśnie odjechali.

Mulcahy poczuł w piersi słabe migotanie nadziei. Może jednak skończy się to dobrze. Może po prostu zawrócą samochód, odbiorą przesyłkę zgodnie z umową, a potem będą się ze wszystkiego śmiać przy zimnym piwie. Może wróci do swojego ułożonego, w sumie dość prostego życia z dala od wielkich wydarzeń. Zdjął nogę z gazu, oderwał oczy od pustej drogi i odwrócił się, aby sprawdzić, o czym mówi Javier. Zobaczył jaskrawożółty samolot, przechylający się w powietrzu nad lotniskiem, i szybko obrócił się z powrotem. Wdepnął z całej siły pedał gazu, żeby odzyskać straconą prędkość.

– Co ty wyprawiasz, do kurwy nędzy?! – wrzasnął Javier, patrząc na niego jak na wariata.

– To nie jest samolot, na który czekamy – powiedział Mulcahy, znów czując kamień przygniatający mu piersi. – Poza tym właśnie startuje, a nie ląduje. To samolot gaśniczy, pewnie MAFFS.

– MAFFS? Co to za pieprzony MAFFS?

– Lotnicza straż pożarna, dużo się o niej mówi, od kiedy zaczęła się susza.

Samolot przeleciał nad ich głowami, siekąc śmigłami powietrze, warkot silników zadudnił w piersi Mulcahy’ego.

Javier znowu opadł na siedzenie jak nastolatek, kręcąc głową i cmokając przez zęby.

– MAFFS – prychnął, jakby powtarzał największe przekleństwo, jakie kiedykolwiek słyszał. – Mówiłem, że jesteś jakimś pieprzonym żołnierzem.

Salomon Creed

Подняться наверх