Читать книгу Salomon Creed - Simon Toyne - Страница 9
2
ОглавлениеBurmistrz Ernest Cassidy podniósł wzrok znad piaszczystego grobu i popatrzył w dal nad tłumem żałobników. Drżenie ziemi było niemal tak samo wyraźne, jak grzmot przetaczający się nad pustynią. Inni również musieli je poczuć, bo kilka pochylonych w modlitwie głów obróciło się w stronę rozciągającej się w dole pustyni.
Cmentarz leżał wysoko, wtulony w zbocze gór Chinchuca, otaczających miasto na kształt podkowy. Gorący wiatr znad doliny targał czarnymi ubraniami żałobników i siekł piaskiem wygładzone deski starych grobów, upamiętniających z okrutną, milczącą powściągliwością burzliwe narodziny miasteczka:
Poganiacz. Zabity przez Apaczów. 1881
Chinka Mae Ling. Samobójstwo. 1880
Susan Goater. Zamordowana. 1884
Chłopiec, 11 miesięcy. Umarł porzucony. 1882
Tego dnia dodano do listy zgonów nowe nazwisko i niemal całe miasto przyszło to zobaczyć. Pozamykali sklepy i warsztaty na całe przedpołudnie, aby wziąć udział w pogrzebie, który odbył się na tym historycznym cmentarzu po raz pierwszy od sześćdziesięciu lat. Przynajmniej tyle mogli zrobić. Tylko tyle. Tego dnia zapewniono miasteczku bezpieczną przyszłość, podobnie jak w tamtych niepewnych latach pod koniec dziewiętnastego wieku, kiedy pochowano tu pierwszych zamordowanych, powieszonych, oskalpowanych i potępionych.
Kiedy ucichł grzmot, zebrani powrócili do modlitwy, a burmistrz Cassidy, który tego dnia włożył swój kapelusz pastora, wrzucił do suchego grobu garść ziemi. Grudki zadudniły na prostej, staroświeckiej sosnowej skrzyni, która posłużyła za trumnę – co było nader udanym akcentem, zważywszy na okoliczności – on zaś kontynuował nabożeństwo.
– Bo prochem jesteś i w proch się obrócisz – mówił cichym, pełnym szacunku głosem, zarezerwowanym specjalnie na takie sytuacje. – Amen.
Tłum wyszeptał za nim „amen”, po czym nastąpiła minuta smaganej wiatrem ciszy. Zerknął ukradkiem na wdowę stojącą nad grobem męża niczym samobójca na skraju przepaści. Jej włosy i oczy błyszczały w słońcu, czarniejsze niż ubrania żałobników łopoczące na wietrze. Była młoda i piękna, nawet w żałobie wyglądała ładnie. Wiedział, że bardzo kochała swego męża, co dodawało sytuacji tragicznej wymowy. Lecz ponieważ była młoda, miała przed sobą dość czasu, aby iść naprzód, i to przynosiło nieco pociechy. Wyjedzie z miasta i rozpocznie gdzieś nowe życie. Na szczęście nie mieli dzieci, żadna twarz nosząca jego rysy nie będzie jej przypominać utraconej miłości. Niekiedy brak dzieci okazuje się błogosławieństwem. Niekiedy.
W tłumie zapanowało poruszenie, burmistrz podniósł wzrok i zobaczył, że komendant policji włożył właśnie kapelusz na krótko ostrzyżone szpakowate włosy i ruszył szybko w stronę wyjścia z cmentarza. Cassidy popatrzył dalej, w kierunku pustyni, i zrozumiał dlaczego.
Nad główną drogą wyjazdową z miasta wznosił się czarny słup dymu. To, co słyszeli przed chwilą, nie było grzmotem, to nie burza nadciągała, lecz znacznie poważniejsze kłopoty.