Читать книгу Dziecko ognia - S.K. Tremayne - Страница 4
162 dni przed Bożym Narodzeniem
Rano
ОглавлениеDavid mnie rysuje. Siedzimy w letnim słońcu na trawniku od południowejstrony rezydencji, a na pachnącej trawie obok nas stoi dzbanek ze świeżowyciśniętym sokiem z cytryn i brzoskwiń. Na głowie mam przekrzywionysłomkowy kapelusz. Carnhallow – mój piękny wspaniały dom – lśniskąpane w słońcu. Z całą pewnością nigdy nie czułam się taka wytworna i elegancka. I chyba nigdy nie byłam szczęśliwsza.
– Nie ruszaj się – mówi do mnie. – Wytrzymaj jeszcze chwilę, kochanie.Rysuję twój śliczny zadarty nosek. A nosy są trudne. Najważniejsze jestcieniowanie.
Spogląda na mnie ze skupioną miną, potem znów koncentruje się na kartcepapieru, szybko porusza ołówkiem, cieniuje i szrafuje. Jest świetnymartystą i uświadamiam sobie, że prawdopodobnie jest o wiele lepszy odemnie. Obdarzony naturalnym talentem. Trochę umiem rysować. Ale nie takdobrze, a już na pewno nie tak szybko.
Odkrycie artystycznych zdolności Davida było dla mnie tego lata jedną z niespodziewanych przyjemności. Od początku wiedziałam, że interesuje sięsztuką; bądź co bądź poznałam go na wernisażu w pewnej galerii w Shoreditch. A kiedy byliśmy w Wenecji, mógł mi pokazać swoje ulubionedzieła sztuki: nie tylko tak oczywiste obrazy Tycjana czy Canaletta, aleteż rzeźby Brâncușiego w kolekcji Peggy Guggenheim, barokowe sklepieniew kościele San Pantalon czy Madonnę z Torcello z dziewiątego wieku o czujnych oczach pełnych udręczonej, acz ponadczasowej miłości.Nieskończonej matczynej miłości. To było tak piękne i smutne, że miałamłzy w oczach.
Dopóki nie wprowadziłam się do Carnhallow, nie zdawałam sobie sprawy, żesam jest takim świetnym artystą. Widziałam kilka młodzieńczych pracDavida na ścianie w salonie i w jego gabinecie: trochę abstrakcyjneobrazy skał na półwyspie Penwith, wrzosowisk i plaż. Są tak dobre, że z początku myślałam, że to cenne dzieła namalowane przez zawodowychartystów i kupione przez Ninę w jakimś domu aukcyjnym w Penzance. Że toelement jej skrupulatnych prac restauratorskich, wyraz jej oddania dlatego domu.
– No i już – mówi David. – Nos gotowy. Teraz usta. Usta są łatwe. Dwiesekundy. – Odchyla się do tyłu i spogląda na rysunek. – Ha! Świetniewyszło.
Zadowolony z siebie, popija sok. Czuję ciepło słońca na nagich,opalonych ramionach. W Lesie Dam śpiewają ptaki. Nie byłabym zdziwiona,gdyby ich głosy rozbrzmiewały w doskonałej harmonii. To jest to. Idealnymoment szczęścia. Ten mężczyzna, ta miłość, słońce, przepiękny dom w przepięknym ogrodzie w przepięknym zakątku Anglii. Czuję potrzebę, bypowiedzieć coś miłego, odwdzięczyć się światu.
– Jesteś naprawdę dobry, wiesz?
– Co mówiłaś, kochanie?
Znów szkicuje, pogrążony w męskiej koncentracji. Lubię wyraz skupieniana jego twarzy. Marszczy brwi, ale bez złości. Po prostu mężczyzna przypracy.
– W rysowaniu. Wiem, że już ci to mówiłam, ale masz prawdziwy talent.
– Eee tam – mówi jak nastolatek, ale uśmiecha się jak dojrzałymężczyzna. Jego dłoń porusza się szybko nad kartką. – Może i tak.
– Nigdy nie chciałeś tak zarabiać na życie?
– Nie. Tak. Nie.
– Jak to?
– Po Cambridge przez jakiś czas się nad tym zastanawiałem. W sumie tochciałem spróbować swoich sił. Ale nie miałem wyboru. Musiałem pracować,żeby zarobić mnóstwo nudnych pieniędzy.
– Bo twój tata roztrwonił całą fortunę?
– Sprzedał nawet rodowe srebra, Rachel. Żeby spłacić te idiotyczne długihazardowe. Sprzedał je jak jakiś ćpun, który próbuje opchnąć ukradzionytelewizor. Musiałem odkupić srebra Kerthenów. I sporo przy tym dopłacić.– David wzdycha, upija kolejny łyk soku. Przechylona w jego dłoniszklanka mieni się w słońcu. Mój mąż delektuje się świeżością i smakiemi spogląda gdzieś za mnie, na skąpane w słońcu lasy. – Chociaż i takkończyły nam się pieniądze. Nie tylko z winy mojego ojca… UtrzymanieCarnhallow było absurdalnie drogie, ale rodzina się starała. Choćjeszcze przed tysiąc osiemset siedemdziesiątym większość kopalńprzynosiła straty.
– Dlaczego?
David unosi ołówek, stuka nim o swoje ostre białe zęby. Zastanawia sięnad rysunkiem i odpowiada mi rozkojarzony.
– Musisz koniecznie pozować mi do aktu. Żenująco dobrze wychodzą misutki. Mam do tego talent.
– David! – Śmieję się. – Naprawdę chcę się dowiedzieć! Zrozumieć towszystko. Dlaczego przynosiły straty?
Znów mnie szkicuje.
– Bo górnictwo w Kornwalii to ciężka sprawa. Pod Kornwalią znajduje sięwięcej cyny i miedzi, niż udało się wydobyć przez całe cztery tysiącelat kornwalijskiego górnictwa, a jednak wydobywanie ich jest w praktyceniemożliwe. I z całą pewnością nieopłacalne.
– Z powodu klifów i morza?
– Właśnie. Widziałaś Morvellan. W osiemnastym i dziewiętnastym wieku tobyła najbardziej rentowna z naszych kopalń, ale jest taka niebezpiecznai trudno dostępna.
– Mów dalej.
– Nie bez powodu Morvellan ma taką dziwną architekturę, dwa budynki.Większość szybów kopalnianych w Kornwalii miało charakter otwarty, z wyjątkiem pomp, które chroniono murami, być może dlatego, że maszynerięuważano za ważniejszą od ludzi. Ale na klifach powyżej Zawn HannaKerthenowie mieli problem. Z powodu bliskości morza i sztormówmusieliśmy osłonić szczyt szybu budynkiem, tym tuż przy maszynowni. – Spogląda na mnie, ale też gdzieś poza mnie, jakby wpatrywał się w kopalnię. – W ten sposób przypadkowo powstała ta przejmująca symetria. – Powoli obraca ołówek w palcach. – Porównaj to choćby z kopalniamiodkrywkowymi w Australii albo w Malezji. Tam cyna jest przy samejpowierzchni. Mogą ją po prostu wykopywać z ziemi plastikową łopatką. Todlatego górnictwo w Kornwalii przestało istnieć. Mimo czterech tysięcylat historii znikło w ciągu kilku pokoleń.
Spochmurniał. Wyczuwam jego ponure myśli biegnące ku Ninie, którautopiła się w Morvellan. To pewnie moja wina, bo pozwoliłam, by rozmowapotoczyła się w tym kierunku. W dół doliny. Ku budynkom kopalni naklifach. Muszę to naprawić.
– Naprawdę chcesz, żebym pozowała ci do aktu?
Na jego twarz powraca uśmiech.
– O, tak! I to bardzo. – Śmieje się, wyrywa z bloku skończony rysunek i,przekrzywiając głowę, ocenia swoje dzieło. – Hmm… Całkiem nieźle. Alenos mi nie wyszedł. Naprawdę lepiej wychodzą mi sutki. No dobra. – Spogląda na zegarek. – Obiecałem, że zawiozę Jamiego do szkoły.
– W weekend?
– Mecz, pamiętasz? Jest strasznie podekscytowany. Mogłabyś go późniejodebrać? Mam się spotkać z Alexem w Falmouth.
– Oczywiście. Z przyjemnością.
– Widzimy się na kolacji. Jesteś wspaniałą modelką.
Całuje mnie delikatnie, a potem oddala się, obchodzi dom, kierując siędo samochodu, i woła Jamiego. Jakbyśmy już byli rodziną. Bezpieczni i szczęśliwi. To uczucie ogrzewa mnie jak ciepło lata.
Zostaję na słońcu, z przymkniętymi powiekami, moje myśli są senne.Ogarnia mnie cudowne rozleniwienie. Mam co robić, ale w tej chwili tonic ważnego. Szmer głosów w głębi domu i na podjeździe. Drzwi samochodusię zatrzaskują. Szum silnika cichnie w gęstym lesie, gdy samochódoddala się doliną w stronę wrzosowisk. W jego miejsce pojawia się śpiewptaków.
Wtedy sobie uświadamiam, że nawet nie spojrzałam na rysunek Davida.Czuję zaciekawienie, ale i lekką nieufność – nie lubię być rysowana anifotografowana. Robię to tylko po to, by sprawić mu przyjemność. Sięgampo kartkę i biorę ją do ręki.
Jak można się było spodziewać, rysunek jest świetny. W ciągu piętnastuminut szkicowania uchwycił mnie całą, od nigdy nieznikającego smutku w moich oczach aż po szczery, choć niepewny uśmiech. Widzi mnie taką, jakajestem. Ale na tym rysunku jestem też piękna: do twarzy mi w cieniukapelusza. I widać też moją miłość do niego, ukazuje ją moje nieśmiałe,błogie spojrzenie.
David widzi tę miłość, i to mnie cieszy.
Jest tylko jedna wada. Nos. Mój nos jest ponoć śliczny, lekko zadarty w ten uroczy sposób, retroussé. Ale David wcale nie narysował mojegonosa. Ten jest o wiele ostrzejszy, wyrazistszy, i na swój sposóbpiękniejszy. Należy do innej osoby, kogoś, kogo rysował tysiące razy,póki nie weszło mu to w nawyk. I wiem, kim jest ta osoba. Widziałam jąna zdjęciach i na rysunkach.
To Nina.