Читать книгу Dziecko ognia - S.K. Tremayne - Страница 8
Popołudnie
ОглавлениеRobię to, o co mnie prosi.
Wsiadamy do samochodu i jadę przez wzmagający się wiatr i deszcz doGurnard’s Head, pubu na szczycie klifu. Tam David wyskakuje z samochodui przekrzykuje wycie wiatru:
– Nie martw się, wrócę taksówką.
Osłaniając głowę plecakiem, wbiega do pubu. Na spotkanie z AlexemLockwoodem. To chyba jakiś bankier. Kolejny z tych bogatych przyjaciółDavida, tych wysokich facetów, którzy uśmiechają się do mnie uprzejmie w żeglarskich barach, jakbym była jakimś uroczym, ale przelotnym kuriozum,a potem się odwracają i rozmawiają z Davidem.
W drodze powrotnej przyśpieszam. Mam nadzieję, że dotrę do domu, zanimzacznie się błyskać. Bo to zdecydowanie jedna z tych wielkich burz,które późnym latem nadciągają znad Atlantyku.
Do Carnhallow mam jeszcze wiele mil, gdy zaczyna lać tak bardzo, żewycieraczki nie nadążają. Prawdziwe oberwanie chmury. Muszę zwolnić dopięciu, czterech, trzech mil na godzinę.
Nawet krowa by mnie wyprzedziła.
Wreszcie docieram do bramy posiadłości Kerthenów i wjeżdżam na długą,zdradliwą dróżkę wiodącą wśród dębów i jarzębin przez dolinę Carnhallow.Nawet za dnia nie lubię tego krętego odcinka, a teraz jest naprawdęciemno: burzowe chmury sprawiają, że dzień zmienia się w noc. Mamwłączone światła, lecz samochód wpada w poślizg, przyśpiesza na mokrym,popękanym betonie, prawie tracę nad nim kontrolę.
Co to?
Coś mi wbiega pod koła. Przez zalaną deszczem przednią szybę widzę tylkozamazaną szarą smugę, wyczuwam ruch – a potem gwałtownie skręcamkierownicą i słyszę okropny, głuchy dźwięk.
Gwałtownie zatrzymuję samochód. Otwieram drzwi, czuję słony wiatr natwarzy. Podbiegam, nie zważając na deszcz, by zobaczyć, co potrąciłam.
Na trawie, w świetle reflektorów, leży królik. Zmiażdżone ciało drga, pobokach ma wielkie, otwarte rany, widać mięśnie i mnóstwo krwi. Jest jejtak wiele…
Najgorsza jest głowa. Czaszka w połowie zmiażdżona, ale jedno oko lśni w oczodole, wpatruje się we mnie z wyrzutem, gdy biorę na ręce umierającezwierzę. Z oka wypływa mlecznobiała łza, królik wzdryga siękonwulsyjnie, a gdy przysiadam na trawie, umiera w moich ramionach.
Przepełniona poczuciem winy, delikatnie odkładam ciało na ziemię. Zwisabezwładnie, bez życia. Potem patrzę na moje ręce.
Są całe we krwi.
Jeszcze raz spoglądam na zwierzątko. Długo, z narastającym przerażeniem,wpatruję się w jego kształtne, aksamitne uszy. To nie jest królik. Tozając.