Читать книгу Dziecko ognia - S.K. Tremayne - Страница 9

110 dni przed Bożym Narodzeniem
Pora lunchu

Оглавление

Okłamuję męża.

– Mówiłam ci, jadę na zakupy. Muszę nam kupić coś do jedzenia.

Wnętrze samochodu wypełnia jego bezcielesny, pełen sceptycyzmu głos.Dzwoni do mnie z Londynu.

– Wybierasz się na zakupy do St Just? Do St Just w Penwith?

– Czemu nie?

David się śmieje.

– Wiesz, co mówią, kochanie? Mewy w St Just latają do góry brzuchami, bonie ma tam nic wartego osrania.

Śmieję się. Ale to nie zmienia faktu, że kłamię. Nie mówię mu, dlaczegowybrałam się na zakupy. Jeszcze nie teraz. Dopóki się nie upewnię.

– Jaką tam macie pogodę?

Wyglądam przez przednią szybę, gdy samochód toczy się nadmorską drogą.Pokraczna wieża kościoła w St Just, szara sylwetka na szarym horyzoncie.

– Chyba zanosi się na deszcz. I jest dość chłodno.

David wzdycha.

– Tak, lato w sumie się już kończy. Ale było nam dobrze, prawda? – zawiesza głos i jest w tym coś szczerego, pełnego nadziei. – Terazwszystko jest już dobrze, Jamiemu się poprawia, ty też się lepiejczujesz.

– Tak – potwierdzam. Znowu kłamię.

Ale to kłamstwo jest pewnie istotniejsze. Z całą pewnością nie czuję sięlepiej: wciąż myślę o tamtym zającu, którego zabiłam. Nikomu o tym niewspominałam. Zaraz po wypadku wyczyściłam samochód, szybko pozbyłam sięzajęczego ciała, otarłam ręce z krwi, a potem starałam się wymazać z pamięci całe to wydarzenie. W pierwszym odruchu chciałam zadzwonić doDavida, powiedzieć mu, co się stało. Ale po chwili zastanowienia doszłamdo wniosku, że bez względu na to, jak banalnie by to zabrzmiało, lepiejo tym nie wspominać. Gdybym tylko poruszyła ten temat, choćby lekko i przelotnie – och, twój syn powiedział to i to, a potem to się naprawdęstało, jakie to zabawne – David mógłby uznać, że naprawdę wierzę, żejego syn potrafi przewidywać przyszłość, że jest jasnowidzem jakKerthenowie z tamtej legendy. Mogłoby to zabrzmieć, jakbym była szalona.A nie wolno mi do tego dopuścić. Bo przecież nie jestem szalona.

Nie wierzę w to, żeby Jamie miał jakiekolwiek moce. Ten wypadek byłosobliwym zbiegiem okoliczności. Na wąskich, krętych dróżkach Penwithciągle giną zwierzęta – borsuki, lisy, bażanty i zające. Widywałam jużmartwe zające i za każdym razem mnie to smuci. W jakiś sposób wydają misię o wiele ważniejsze od królików. Bardziej dzikie i poetyckie. Podobami się to, że żyją w Penwith. Ale regularnie giną pod kołami, gdy ludzieza szybko biorą zakręty na dróżkach z kamiennymi murkami na poboczach.To, co spotkało mnie w ulewnym deszczu w Lesie Dam, było więc zwyczajnymwypadkiem, który zbiegł się z lękami Jamiego. A jednak to wydarzeniewciąż nie daje mi spokoju. Może chodzi o to, jak to zwierzę zwisałobezwładnie w moich rękach. Niczym martwe dziecko.

– Rachel?

– Przepraszam. Skupiłam się na drodze.

– Wszystko w porządku, kochanie?

– Tak. Szukam miejsca do zaparkowania. Lepiej się już rozłączę.

Żegna się ze mną, dodaje: „Pogadamy później na Skypie”, i kończyrozmowę. Rozglądam się po ulicach za miejscem. Nie trwa to długo.Nietrudno tu znaleźć miejsce parkingowe. St Just w Penwith, położone nauboczu, regularnie smagane wichrem, „ostatnie miasto w Anglii”, to teżjedno z ostatnich miejsc, gdzie mówi się po kornwalijsku; w najlepszedni wydaje się puste i melancholijne, pozbawione swoich kopalń i górników, ale nie wspomnień. To również najbliższe miasto ze sklepem, doktórego muszę pójść, najbliższe z Carnhallow, i muszę udać się tamnatychmiast.

Otwieram drzwi samochodu i czuję nieuniknioną wilgoć wiszącą w powietrzu. Pewnie zaraz zacznie siąpić. Ten specyficzny, drobnykornwalijski deszcz to po trochu mżawka, po trochu mgiełka. Jak w spa,tylko że zimna.

Apteka mieści się przy głównej ulicy, na rogu której stoi średniowiecznykościół. Przy głównym placu widać osiemnastowieczne witryny sklepowe i wielkie wiktoriańskie puby, które zachowały cień zamożnej górniczejprzeszłości, czasów biesiad i grzańca z rumem, tych dni, gdy awanturnicyi udziałowcy opijali odkrycie kolejnej żyły miedzi, gdy podpicinaczelnicy kopalń przyprowadzali tu swoje dziewczyny na dżin z melasą.

Przechodzę przez ulicę i mam dziwne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje.Popycham drzwi. Otwierają się przy dźwiękach staromodnej melodyjki.

Dziewczyna za ladą spogląda na mnie. Jest młoda. Bardzo blada.

Powoli obchodzę pełną zapachów aptekę. Dziewczyna wciąż mi sięprzygląda, ale to ciepłe, życzliwe spojrzenie. Z pewnym zaskoczeniemuświadamiam sobie, że jest prawie w moim wieku: spędzam zbyt dużo czasusama albo z Davidem i czasem zapominam, że też jestem młoda, bo co tojest trzydzieści lat.

Piękny tatuaż mandali na jej karku sugeruje, że być może to artystycznadusza, a może lubi muzykę. W Shoreditch zaraz bym się z kimś takimzaprzyjaźniła. Może pracuje tutaj, by na boku móc robić coś twórczego; w każdym razie wygląda na interesującą. Chciałabym do niej podejść,opowiedzieć jakiś dowcip i wspólnie się pośmiać – znaleźć sobieprzyjaciółkę. Tak bym właśnie zrobiła w Londynie.

Ale tutaj wciąż nie udaje mi się znaleźć prawdziwych przyjaciół i nie zabardzo wiem dlaczego. W ostatnich tygodniach i miesiącach coś mniestłumiło – może to Kornwalia albo Carnhallow, a może Kerthenowie. Albochodzi o Jamiego; chłopiec wydaje się wchłaniać moje emocje, choć ledwiesię do siebie odzywamy.

Na półkach nie ma tego, czego szukam. Będę musiała wziąć się w garść i zacząć rozmowę. Z lekko ściśniętym gardłem podchodzę do lady.

– Macie może jakieś… eee… testy ciążowe?

Dziewczyna patrzy na mnie. Może w moim głosie wyczuwa, jakie to dla mnieważne. Ciąża to dla mnie ucieczka od zmartwień i narastającego poczuciabezsensu: zostanę mamą i poznam inne młode mamy. Będę miała jakąśprawdziwą rolę, prawdziwe zadanie i dam coś niezwykłego Davidowi i Jamiemu. Zapomnę o moich obawach. I uszczęśliwię męża: wiem, że Davidbardzo by chciał, żebym zaszła w ciążę.

Pięć dni spóźnia mi się okres. Uświadomiłam to sobie dziś rano,wpatrując się, zdezorientowana i pełna nadziei, w kalendarzyk.

Dziewczyna marszczy brwi.

– Nie ma ich na regałach?

– Nie mogę znaleźć.

– No cóż. Nie wiem, czy jakieś nam zostały. Zaraz sprawdzę. – Znika.

Rozglądam się i widzę na ścianie plakat reklamujący jakiś lek dladzieci. Widnieje na nim zdjęcie matki z dzieckiem jak aniołek,niesamowicie ślicznym, doskonałym. Matka uśmiecha się promiennie niczymwierni w Dniu Sądu. Albowiem Dziecię nam się narodziło[2].

– Proszę – mówi ekspedientka. – Znalazłam kilka na zapleczu,najwyraźniej zapomniałam wyłożyć je na półki. Przepraszam!

Te słowa wyrywają mnie z rozmarzenia.

– Dziękuję. Świetnie. Mogę prosić dwa?

Dziewczyna się uśmiecha. Dwa, żeby się upewnić, czy na sto procentjesteś w ciąży. Łapię moje testy i wypadam z apteki na mżawkę i wiar.Ludzie w szarych bluzach z kapturem odwracają się w moją stronę, jakbystali tam już od jakiegoś czasu i na mnie czekali. Spójrz tylko na nią.Czego tutaj szuka?

Czy jestem w ciąży? Od tak dawna tego chciałam, potrzebowałam,pragnęłam, by wszystko naprawić. Na tę myśl moje serce śpiewa. Córeczka,syn, wszystko jedno. I rodzeństwo dla Jamiego. To naprawi świat. Otozwiastuję wam radość[3].

Napięcie jest zbyt duże. Nie mogę nawet wytrzymać, by dojechać do domu.Dowiem się zaraz, w tej sekundzie. Znów wysiadam z samochodu i kierujęsię w stronę jednego z tych dość okazałych, starych pubów, do CommercialHotel.

Jak można się było spodziewać, jest tu niemal pusto. Tylko jakiś młodymężczyzna siedzi na końcu lakierowanego, drewnianego baru i gapi się naswojego guinnessa. Łypie na mnie okiem, potem znów wpatruje się w piwo.

Idę do damskiej toalety. Wyjmuję test, kucam nad muszlą. Sikam.

A potem to czekanie. Naprawdę staram się nie modlić. Nie mogę sobierobić zbyt wielkich nadziei… ale, tak, są wielkie. Moje wspaniałenadzieje.

Liczę mijające sekundy, odmierzam czas do chwili, gdy będę mogłazadzwonić do męża i podzielić się z nim tą wspaniałą nowiną, nowiną,która wszystko zmieni i uczyni nas naprawdę szczęśliwą, prawdziwąrodziną.

Zamykam oczy, odliczam ostatnie sekundy i patrzę w dół. Jedna liniaznaczy, że nie jestem w ciąży, dwie – że jestem. Chcę zobaczyć dwielinie. Dwie niebieskie kreski.

Spoglądam na test.

Jedna.

Czuję gorzki smak rozczarowania. Dlaczego robiłam sobie tak wielkienadzieje? To było niemądre. Próbujemy zaledwie od kilku miesięcy. Szansesą dość nikłe.

Czy w ogóle zawracać sobie głowę drugim testem? Znam przecież odpowiedź.Jedna linia. Nie jestem w ciąży. Mogę zająć się innymi rzeczami…

Ale mimo wszystko… Kto wie?

Czekam, liczę głupie sekundy. Patrzę na test.

Jedna linia. Miażdży moje marzenia.

Energicznie wrzucam test do kosza na śmieci, zatrzymuję się przy wyjściuz toalety, podchodzę do lustra i spoglądam na siebie, surowo i karcąco.Patrzę na moją bladą piegowatą twarz, na rude włosy, na Rachel Daly.Muszę wziąć się w garść, nie użalać się nad sobą i uważać się zaszczęściarę. Mam bogatego, seksownego męża, mam pięknego przybranegosynka i mieszkam we wspaniałym domu, który naprawdę uwielbiam.

A jednak to dom, do którego nie chcę wracać – przynajmniej jeszcze nieteraz. Do całego tego ogromu i tej ciszy. Nie kiedy jestem w tymmelancholijnym nastroju. Gdy próbuję nie myśleć o zającu. O tymosobliwym zbiegu okoliczności. O krwi na moich rękach.

Podchodzę do baru i sprawdzam kartę alkoholi: lokalne piwa, Doom Bar, StAustell Breweries. Ale nie lubię piwa. Proszę więc ziewającą barmankę o rum z colą. Czemu nie? Nie jestem przecież w ciąży.

– Proszę, kochana.

Biorę drinka i siadam przy stoliku. Młody mężczyzna wciąż uważniewpatruje się w swojego guinnessa, jakby to była tańcząca striptizerka.

Sięgam do torebki i wyjmuję książkę. To tomiszcze o kopalniach cyny,które znalazłam w bibliotece Davida. Zainteresowały mnie jego rapsodie o dawnym górniczym życiu. To dla mnie kolejny sposób, by zrozumieć mojąnową rodzinę, Kerthenów, właścicieli kopalń.

Książka jest stara i ma tę irytująco zbitą wiktoriańską czcionkę, bardzotrudną do czytania, ale aż roi się w niej od ciekawych, wzruszających, a nawet złowrogich scen z górniczego życia.

Autor odwiedzał kopalnie w Zachodniej Kornwalii w latach czterdziestychdziewiętnastego wieku, w szczytowych latach wydobycia, i był świadkiembogactwa, energii i grozy. Opowiada o cierpieniu i okaleczeniach, o licznych kalekach, których poznał w wioskach, mężczyznach o twarzach nastałe osmalonych eksplozjami; mężczyznach, którzy stracili palce, dłonielub całe ręce, wysadzając skały prochem; oślepionych i złamanychludziach, oprowadzanych przez chłopców po biednych kornwalijskichwioskach i z trudem wiążących koniec z końcem jako domokrążcysprzedający herbatę.

Opisuje, że w niektórych miejscach jeden na pięciu górników ginąłśmiercią tragiczną. Niekiedy jeden z rąk drugiego, podczas pijackichburd. Pijackie awantury „dzikich mężczyzn z kopalń cyny” byłylegendarne. Mówi się, że w połowie dziewiętnastego wieku w ZachodniejKornwalii na każde trzy budynki dwa były karczmami.

Ale autor dostrzegł też sugestywne piękno: opisywał, jak łodziepodpływały nocą do brzegu i zarzucały kotwice, by móc w zdumieniupodziwiać Pendeen, Botallack i Morvellan, nieustannie rozbłyskującepłomieniami na klifach, wznoszące się i opadające snopy ognia, wyciągiwydobywcze napędzane przez konie, jęki płuczek korytowych, oślepiająceświatło bijące od drzwi kotłowni, łoskot tłuków. I światła palące się w oknach wielkich dwupiętrowych maszynowni w połowie wysokości klifów.Oraz najwspanialsze z nich wszystkich – potężne płomienie odlewnioświetlone fontannami ciekłego metalu, który wystrzeliwał na piętnaściestóp w górę, by opaść z powrotem do kotła, niczym majestatyczny gejzer.

I choć trudno w to uwierzyć, tego wszystkiego już nie ma. Po czterechtysiącach lat. Mężczyźni nie pracują już półnadzy w potwornym gorącu nakońcu podwodnych tuneli; nie opuszczają się już milę w dół po linach,jak małpy, by zanurzyć się w oparach siarki; a ośmioletni chłopcy nie sąjuż wysyłani do kopalń, by produkować połowę światowego wydobycia cyny i miedzi i wielomilionowe zyski. Zostały tylko ruiny nad morzem. Ruiny nawrzosowiskach i w lasach. Scorrier, South Crofty, Wheal Rose, Treskerby,Hallenbeagle, Wheal Busy, Wheal Seymour, Creegbrawse, Hallamanning,Poldise, Ding Dong, Godolphin i Providence.

Znikły.

Podnoszę wzrok znad książki w nadziei, że zobaczę czyjąś twarz, że choćwymienię uśmiechy z dziewczyną za barem. Ale dociera do mnie, że w pubiejest pusto. Mężczyzna, który siedział nad piwem, poszedł sobie, nawetbarmanka zniknęła. Jestem zupełnie sama. Jakby nikt więcej nie istniał.

2

Iz 9,5, Biblia Tysiąclecia.

3

Łk 2,10, Biblia Tysiąclecia.

Dziecko ognia

Подняться наверх