Читать книгу Dziecko ognia - S.K. Tremayne - Страница 5
Popołudnie
ОглавлениеRysunek leży na trawie; musiał wysunąć mi się z ręki. Budzę się i z zaskoczeniem stwierdzam, że musiałam przysnąć. Odpłynęłam w cieplesłońca. Rozglądam się i widzę, że nic się nie zmieniło. Tylko cienietrochę się wydłużyły. Dzień wciąż jest piękny, słońce wciąż świeci.
W Carnhallow sypiam dużo i dobrze. Zupełnie jakbym nadrabiała zaległościpo dwudziestu pięciu latach wstawania na budzik. Czasem czuję się takzrelaksowana, że budzi się drzemiące we mnie poczucie winy, z lekką nutąsamotności.
Nie mam tu jeszcze żadnych prawdziwych przyjaciół, więc w ostatnichtygodniach, gdy byłam sama i nie siedziałam w domu, jeździłam i wędrowałam po dzikich okolicach półwyspu Penwith. Uwielbiam fotografowaćmilczące kominy kopalń, przesiąknięte solą wioski rybackie i ciemne,głębokie zatoczki, gdzie zawsze – z wyjątkiem najspokojniejszych dni – fale psychopatycznie uderzają o klify. Jak dotąd jednak moim ulubionymmiejscem jest Zawn Hanna, zatoczka na końcu należącej do nas doliny.Wznosi się nad nią kopalnia Morvellan, ale ignoruję jej ciemne kształtyi spoglądam w morze.
Czasami, gdy letni deszcz zatrzymywał mnie w domu, próbowałam stworzyćsobie w głowie mapę Carnhallow. W końcu policzyłam wszystkie tesiedemdziesiąt osiem sypialni i okazało się, że w rzeczywistości jestich… osiemnaście. To znaczy, w zależności od tego, do jakiej kategoriizaliczyć smutne maleńkie klitki na ostatnim piętrze, gdzie zapewnemieszkała służba. Choć właściwie mają w sobie coś z klasztornych cel,które – jak przypuszczam – musiały się kiedyś znajdować w tym miejscu, w tej bujnie porośniętej dolince.
W niektóre dni, gdy stoję sama wśród kurzu na najwyższym piętrze, a wiatr od morza kołysze jarzębinami, wydaje mi się, że słyszę niesione z bryzą słowa mnichów: Ave Maria, gratia plena: Dominus tecum…
Przy innych okazjach przesiaduję w Żółtym Salonie, który oprócz kuchni i ogrodów jest moim ulubionym miejscem w Carnhallow. Zajrzałam już dowiększości książek, od tomiszczy Niny poświęconych srebrom stołowym i porcelanie miśnieńskiej aż po liczne monografie Davida, głównie o współczesnych artystach: Klee, Baconie, Jacksonie Pollocku. Davidszczególnie sobie upodobał ekspresjonizm abstrakcyjny.
W ubiegły weekend widziałam, jak siedział tu i przez godzinę wpatrywałsię w czarne i czerwone plamy obrazu Marka Rothko, a potem zamknąłksiążkę, spojrzał na mnie i powiedział:
– Tak naprawdę wszyscy jesteśmy astronautami, międzygwiezdnymiwędrowcami, którzy pogrążają się tak głęboko w czerń, że nie potrafiąznaleźć drogi powrotnej.
Potem wstał i podał mi dżin z Plymouth w georgiańskiej szklaneczce.
Jednak moim największym osobistym odkryciem nie była wcale porcelana aniobrazy, ale mały album z pozaginanymi rogami stron, wciśnięty między dwaopasłe tomiska o van Dycku i Michale Aniele. Gdy po raz pierwszyotworzyłam ten podniszczony albumik, moim oczom ukazały się zadziwiająceczarno-białe fotografie kopalń Kerthenów i pracujących tam górników.
Te zdjęcia muszą pochodzić z dziewiętnastego wieku. Prawie codziennie jeoglądam. Zdumiewa mnie to, że ci górnicy pracowali właściwie bezświatła: towarzyszyło im jedynie słabe migotanie maleńkich świeczekprzyczepionych do filcowych kapeluszy. A to znaczy, że ta chwila, kiedyeksplodowało oślepiające światło magnezji, musiała być jedynym momentemw ich życiu, gdy dokładnie zobaczyli, gdzie pracują, gdzie spędzająkażdą nieprzespaną godzinę na kuciu, kopaniu, wierceniu. Jedna cennachwila jasności. A potem powrót w dożywotni mrok.
Myśl o tych górnikach, którzy kiedyś spędzali życie na harówce w skałachpode mną, popycha mnie do działania. Do roboty, Rachel Daly!
Rysunek jest złożony i leży na rozgrzanej od słońca tacy. Wnoszę tacę z pachnącymi cytryną szklankami w chłód domu, do przestronnej kuchni.Otwieram notatnik w telefonie. Są już tylko dwa ważne miejsca, którympowinnam się przyjrzeć – zostawiłam je na koniec, bo to one najbardziejmnie niepokoją. To największe wyzwania w Carnhallow.
Pierwszym są piwnice.
David pokazał mi ten przyprawiający o zawrót głowy labirynt w dniunaszego przyjazdu i od tamtej pory tam nie zaglądałam. Te podziemia sąprzygnębiającym miejscem: sieć zakurzonych posępnych korytarzy, gdzie naspiralnych sprężynach wiszą zardzewiałe dzwonki, by już nigdy więcej niewydać żadnego dźwięku.
Do piwnicy prowadzi wiele schodów. Wybieram najbliższe, te przy kuchni.Włączam ledwie działające oświetlenie, schodzę po drewnianychskrzypiących stopniach i się rozglądam.
Na pokrytych łuszczącą się farbą drzwiach wiszą stare tabliczki: „Czyszczenie odzieży”, „Pokój kredensowy”, „Pokój lokaja”. Dalej napisynikną w cieniach i szarości. Na końcu obskurnego korytarza moim oczomukazuje się wysokie łukowate wejście do piwniczki z winami. David i Cassie często tam schodzą: to jedyna używana część rozległych podziemiCarnhallow. W piwniczce są zamurowane lancetowe okna, co wskazuje, żetysiąc lat temu stał w tym miejscu klasztor. Pewnego dnia posiedzę w tejpiwniczce, zdmuchnę kurz ze starych francuskich etykietek i będę uczyćsię o winach, tak jak powoli uczę się całej reszty, ale dziś chcę siętylko ogólnie zorientować.
Skręcam w korytarz naprzeciwko i natrafiam na kolejne tabliczki: „Piekarnia”, „Pomieszczenie sanitarne”, „Nabiał”. Szokują mnie stertygratów, w niektórych miejscach blokujące korytarze. Zabytkowa maszyna doszycia. Pół starego motocykla, który porozkładano na części i zostawionotutaj. Popękane ceramiczne rury, które mogą mieć ze dwieście lat.Gnijąca wiktoriańska szafa. Jakiś abażur, chyba z łabędzich piór.Ogromne koło powozu. Zupełnie jakby Kerthenowie – w miarę jak powoliwymierali, rozpraszali się po świecie albo popadali w ruinę – nie mogliznieść rozstania z żadną z tych rzeczy, bo to stanowiłoby bolesny symbolich upadku. A więc wszystko ukryli tu na dole. Złożone do grobu.
Zatrzymuję się, z komórką w ręce. Powietrze jest nieruchome i zimne. W kącie z jakiegoś powodu majaczą dwie wielkie, stare lodówki. Naglewyobrażam sobie, że jestem uwięziona w jednej z nich. Dobijam się dodrzwi zamknięta w tym małym, śmierdzącym wnętrzu, w piwnicznymkorytarzu, do którego nigdy nikt nie zajrzy. Że przez wiele dni umieramw tej ciasnej trumnie.
Przeszywa mnie dreszcz. Ruszam dalej, skręcam w lewo i widzę jeszczestarsze drzwi. Kamienie ościeży wyglądają na średniowieczne, a nazawieszonej na gwoździu drewnianej tabliczce widnieje trupia czaszka.
Trupia czaszka?
Po co? Co oznacza? Ten znak nie daje mi spokoju.
Trupia czaszka.
Tłumię niepokój i napieram na drzwi. Zawiasy są sztywne od rdzy: muszęprzyłożyć do drzwi bark i mocno pchnąć. W końcu otwierają się z trzaskiem. Jakbym coś popsuła. Czuję się tak, jakby dom spoglądał namnie z dezaprobatą.
W pomieszczeniu jest bardzo ciemno. Nigdzie nie mogę znaleźć włącznika,światło pada jedynie z korytarza za mną. Moje oczy powoli przyzwyczajająsię do półmroku. Pośrodku małego pomieszczenia stoi zniszczony drewnianystół. Może ma kilkaset lat, a może po prostu go nie oszczędzano. Napółkach stoją szare od kurzu butelki. Na niektórych znajdują sięetykietki na metalowych łańcuszkach, jak naszyjniki dla malutkichniewolnic. Podchodzę bliżej i widzę nazwy zapisane odręcznie piórem zapomocą prastarego atramentu.
„Wrotycz”. „Piołun”. „Żywokost”. „Dziewanna”.
Trupia czaszka.
Tak, wydaje mi się, że już rozumiem. To destylarnia. Tutaj robiono lekiziołowe, nalewki.
Odwracam się, by wyjść, i widzę coś, czego się zupełnie niespodziewałam. W kącie, częściowo zasłonięte skrzynką ze starym szkłem,stoją trzy czy cztery spore kartony. Ktoś energicznie nabazgrał na nichimię. „Nina”.
A więc to są jej rzeczy? Zmarłej kobiety, zmarłej matki, zmarłej żony.Ubrania, może książki. Nie był w stanie ich wyrzucić.
Czuję się, jakbym robiła coś naprawdę niestosownego, jakbym wtargnęła nacudzy teren. Nie zrobiłam nic złego, jestem nową żoną, strażniczkąCarnhallow i David chce, żebym zaglądała we wszystkie kąty, by odnowićten zakurzony labirynt. Ale teraz, gdy niemal włamałam się do tegopomieszczenia i natknęłam się na te ponure kartony, czuję rumieniec natwarzy.
Usiłuję nie biec, wycofuję się i z wyraźną ulgą wchodzę po schodach.Oddycham głęboko. Potem zerkam na zegarek i przypominam sobie, żewkrótce mam odebrać Jamiego, a to znaczy, że wciąż zostało mi dość czasuna ostatnie zadanie.
Jest jeszcze jedno miejsce w rezydencji, które chcę obejrzeć: zupełnienietknięte Zachodnie Skrzydło. I samo jego serce – Stara Sala. Davidwspominał mi, że jest imponująca.
Moja noga tam jednak jeszcze nie postała. Widziałam jedynie zniszczonąfasadę. Wchodzę w korytarz za wielkimi schodami, kieruję się zewschodniej części posiadłości do zachodniej, przenoszę się z teraźniejszości w przeszłość.
To musi być tutaj. Wielkie, niemalowane i bardzo ciężkie drewnianedrzwi. Zamiast klamki poskręcany żeliwny pierścień. Z wysiłkiem goprzekręcam, a wówczas drzwi płynnie się otwierają. Po raz pierwszywkraczam do Starej Sali.
Gotyckie okna z witrażami, wysokie i łukowate. Ewidentnie pozostałość poklasztorze. W kamiennym pomieszczeniu jest zimno; jest też zupełniepuste, nieumeblowane. David mówił mi, że wieki temu w Starej Salipłacili górnikom. Widzę ich w tej chwili. Prostych ludzi ze stoickimspokojem czekających w kolejce, wywoływanych po nazwiskach. Nadzorcyspoglądają na nich z założonymi rękoma.
Ta sala robi wrażenie, ale jest też przytłaczająca. Drżę jak dziecko.Wydaje mi się, że ta atmosfera musi wynikać z rozmiarów pomieszczenia.Tutaj, w zimnym i pustym sercu domu, uświadamiam sobie, jak gigantycznejest Carnhallow. Tak ogromne, że można w nim zatonąć. To tutaj naprawdępojmuję, że jestem w domu, który mógłby pomieścić pięćdziesiąt osób.Trzy tuziny służby i wielką rodzinę.
Dziś mieszkają tu tylko cztery osoby. I jedna z nich, David, będziespędzać większość czasu w Londynie…
Trzecia. Pora odebrać mojego przybranego synka. Wychodzę z domu,wskakuję do mojego morrisa mini, odpalam silnik, następnie powolipokonuję wąski podjazd i wjeżdżam w zalane słonecznym światłem lasy.Droga jest trudna, ale prześliczna. Inspirująca. Być może pewnego dniabędą się tu bawić moje dzieci. Będą dorastać w przepychu Carnhallow – w tym przestronnym pięknie, w otoczeniu drzew i plaż. Na wiosnę będąwidzieć dzwoneczki, a w październiku zbierać grzyby. I będziemy mielipsy. Szczęśliwe, szalone psy, pędzące za omszałymi patykami po polanachLasu Dam.
W końcu docieram do głównej drogi i kieruję się na zachód. Po lewejstronie mam zielone, skaliste wrzosowiska, po prawej szaleje ocean. Takręta podrzędna droga przebiega przez większość dawnych górniczych osadz West Penwith.
Botallack, Geevor, Pendeen. Morvah.
Za Morvah droga się rozwidla. Skręcam w lewo i przez jałowe, wyżejpołożone wrzosowiska jadę do prywatnej szkoły podstawowej w Sennen, doktórej uczęszcza Jamie.
Dwa skręty w lewo, kolejna mila przez wrzosowisko i krajobraz subtelniesię zmienia. Tutaj, na południowym wybrzeżu, ocean jest spokojniejszy,pokryty cętkami światła. Kiedy parkuję samochód niedaleko szkolnej bramyi otwieram drzwi, wyczuwam, że powietrze jest tu zauważalniełagodniejsze.
Jamie Kerthen już na mnie czeka. Rusza w moją stronę. Choć jest sobota,ma na sobie szkolny mundurek. Sennen to szkoła z etykietą, wymagająca oduczniów, by na jej terenie zawsze nosili mundurki. Podoba mi się to. Dlamoich dzieci również tego pragnę. Etykiety i dyscypliny. Kolejnychrzeczy, których sama nie miałam.
Wysiadam z samochodu i uśmiecham się do przybranego syna. Muszę oprzećsię pokusie, by do niego nie podbiec i mocno go nie przytulić. Zawcześnie na to. Ale moja opiekuńczość jest szczera. Pragnę już zawsze gochronić.
Jamie uśmiecha się lekko w odpowiedzi, lecz nagle zatrzymuje się jakwryty, jakby zapuścił korzenie w chodniku, i przygląda mi się – dziwnie,długo, w skupieniu. Jakby nie potrafił pojąć, kim jestem albo skąd siętutaj wzięłam. A przecież mieszkamy razem od kilku tygodni.
Nie chcę pozwolić, by to mnie wytrąciło z równowagi. Chłopiec dziwniesię zachowuje, ale wiem, że wciąż opłakuje matkę.
Na domiar złego właśnie wychodzi inna matka z synkiem i mija nas nachodniku. Nie wiem, kim jest ta kobieta. W Kornwalii nie znam nikogo.Ale nic nie poradzę na tę izolację, jeśli ludzie uznają mnie zadziwaczkę, jeśli pomyślą, że tutaj nie pasuję. Uśmiecham się więc doniej szeroko i mówię zbyt głośno:
– Cześć, jestem Rachel! Przybrana matka Jamiego!
Kobieta spogląda na mnie, potem na mojego przybranego syna. Jamie wciążstoi bez ruchu i wbija we mnie wzrok.
– Eee… no tak… Cześć. – Kobieta lekko się rumieni. Ma ładną okrągłątwarz, akcent z wyższych sfer, dźwięczny głos. Wydaje się zakłopotanazachowaniem tej dziwnej, krzykliwej kobiety i jej nieufnego pasierba. I w sumie ma rację. – Na pewno się jeszcze spotkamy – mówi. – Ale… teraznaprawdę muszę już iść.
Odchodzi pośpiesznie ze swoim synkiem, odwraca się w moją stronę i zezdziwieniem marszczy brwi. Pewnie współczuje temu wystraszonemu chłopcuz macochą idiotką. Z przylepionym do twarzy uśmiechem odwracam się doprzybranego syna.
– Cześć, Jamie! Wszystko w porządku? Jak tam mecz?
Długo jeszcze będzie tak stał jak wryty i milczał? Nie zniosę tego. Tadziwna sytuacja ciągnie się jeszcze przez kilka bolesnych sekund. W końcu Jamie się odzywa.
– Dwa do zera. Wygraliśmy.
– Świetnie, fantastycznie!
– Rollo strzelił karnego, a potem główką.
– To wspaniale! Opowiesz mi więcej w drodze do domu. Wsiądziesz?
Kiwa głową.
– Dobra.
Rzuca torbę na tylne siedzenie, wsiada, zapina pas, a potem, gdyuruchamiam silnik, wyciąga z torby książkę i zaczyna czytać. Znów mnieignoruje.
Zmieniam bieg, skręcam ciasno za róg, próbuję się skupić na wąskichdróżkach, ale jego zachowanie nie daje mi spokoju. Teraz, gdy się nadtym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że nie po raz pierwszy w ciąguostatnich kilku tygodni Jamie zachował się dziwnie, jakby był wobec mniepodejrzliwy. Tym razem jednak rzuca się to w oczy najbardziej.
Skąd ta zmiana? Kiedy poznałam go w Londynie, był rozmowny i roześmiany.Pierwszego dnia świetnie się ze sobą dogadywaliśmy. To właśnie tamtegodnia naprawdę się zakochałam w jego ojcu. To, jak ze sobą rozmawiali,ich miłość i zrozumienie, żarty i wzajemny szacunek, wspólny ból,którego próbowali nie okazywać – wszystko to mnie wzruszyło i wywarło namnie wielkie wrażenie. Kompletne przeciwieństwo mnie i mojego ojca. I znowu zapragnęłam ojcowskiej miłości dla mojego dziecka. Chciałam, żebyojciec moich dzieci był dokładnie taki jak David. Żeby to on nim był.
Łączył nas już seks, pożądanie i przyjaźń – David zdążył mnie oczarować— ale to Jamie sprawił, że te uczucia skrystalizowały się w miłość dojego ojca.
Uświadamiam sobie jednak, że odkąd zamieszkałam w Carnhallow, Jamiecoraz bardziej zamyka się w sobie. Stał się pełen rezerwy, a możeczujny. Jakby mnie oceniał. Jakby wyczuwał, że coś jest ze mną nie tak.
W tej chwili mój przybrany syn w milczeniu przygląda mi się w lusterku.Ma wielkie bladofiołkowe oczy, jest naprawdę pięknym chłopcem,obdarzonym wyjątkową urodą.
Czy to mnie czyni płytką? Że uroda Jamiego Kerthena sprawia, iż łatwiejmi go kochać? Jeśli tak, to niewiele mogę na to poradzić. Piękne dzieckoto potężna sprawa, niełatwo mu się oprzeć, i wiem również, że pod tąchłopięcą urodą skrywa się prawdziwa rozpacz, co tylko sprawia, że czujęmiłość ze zdwojoną siłą. Nigdy mu nie zastąpię straconej matki, ale napewno potrafię złagodzić jego samotność.
Kosmyk czarnych włosów opada na jego białe czoło. Gdyby był moim synem,odgarnęłabym go. W końcu się do mnie odzywa.
– Kiedy tata znowu wyjeżdża?
– W poniedziałek rano, jak zwykle – odpowiadam pośpiesznie. – Pojutrze.Ale nie będzie go tylko kilka dni. Pod koniec tygodnia przylatuje doNewquay. To niedługo, naprawdę niedługo.
– Ach, w porządku. Dziękuję, Rachel. – Wzdycha ciężko. – Chciałbym, żebytata przyjechał na dłużej do domu. Żeby ciągle nie wyjeżdżał.
– Wiem, Jamie. Ja też.
Pragnę powiedzieć coś bardziej konstruktywnego, ale nasze nowe życiejest, jakie jest: David wyjeżdża do Londynu w każdy poniedziałek rano i wraca w piątek wieczorem. Lata samolotem z lotniska w Newquay. Pędzi dodomu swoim srebrnym mercedesem po A30, pokonuje ostatnie mile krętymidróżkami przez wrzosowiska.
To bardzo męczący harmonogram, lecz te długie dojazdy co tydzień tojedyny sposób, by David mógł utrzymać swoją lukratywną pracę w Londyniei równocześnie mieszkać z rodziną w Carnhallow, na co jest całkowiciezdecydowany. Bo Kerthenowie mieszkają w Carnhallow od tysiąca lat.
Jamie się nie odzywa. Dojazd krętymi drogami zajmuje nam dwadzieściapięć minut. W końcu jesteśmy w słonecznym Carnhallow i mój przybrany synapatycznie wysiada z mini, wlokąc za sobą torbę. Znów czuję, że powinnamcoś powiedzieć. Dalej próbować. W końcu pojawi się między nami więź. A więc paplam, szukając kluczy:
– Może opowiesz mi coś jeszcze o meczu? Moją drużyną była Millwall, tamsię wychowałam, nigdy nie byli za dobrzy… – Nagle się waham. Jamiemarszczy brwi. – O co chodzi, Jamie?
– O nic – odpowiada chłopiec. – To nic takiego.
Przekręcam klucz i popycham ogromne drzwi. Ale Jamie znów wpatruje sięwe mnie z tym samym oszołomieniem, jakby z niedowierzaniem. Jakbym byłaupiorną postacią z książki z obrazkami, która w jakiś niewytłumaczalnysposób ożyła.
– W sumie to muszę ci coś powiedzieć.
– Co takiego, Jamie?
– Dziś w nocy miałem naprawdę dziwny sen.
Kiwam głową, znów próbuję się uśmiechnąć.
– Ach tak?
– Tak. O tobie. Byłaś…
Urywa. Ale nie mogę do tego dopuścić. Sny są ważne, zwłaszcza te z dzieciństwa. To podświadome lęki, które wypływają na powierzchnię.Pamiętam własne. O ucieczce, desperackiej ucieczce przedniebezpieczeństwem.
– Jamie, o czym był ten sen?
Zakłopotany, przestępuje z nogi na nogę. Jak ktoś, kogo przyłapano nakłamstwie.
Ale oczywiście to nie jest żadne kłamstwo.
– Był okropny. Ten sen. Byłaś tam i… i… – waha się, potem kręci głową,wbija wzrok w płytki podłogi. – I miałaś krew na rękach. Krew. I był tamzając. Zając, taki zwierzak, i krew, cała byłaś we krwi. Cała. Wszędziekrew. Trzęsłaś się i krztusiłaś.
Podnosi głowę i na mnie patrzy. Jego twarz jest napięta, pełna emocji.Ale to nie łzy. Bardziej wygląda to jak złość albo nawet nienawiść. Niewiem, co powiedzieć. A on nie daje mi nawet szansy. Bez słowa znika w głębi domu. Zostaję na progu Carnhallow. Kompletnie zbita z tropu.
W oddali słyszę brutalne morze uderzające o skały pod Morvellan, powoliburzące klify i kopalnie. Jak okrucieństwo, które nigdy się nie kończy.